Krzysztof Łukaszewicz, reżyser "Czerwonych maków": Pierwszy film o Monte Cassino trzeba było opowiedzieć na serio

Czytaj dalej
Fot. Materiały prasowe
Paweł Gzyl

Krzysztof Łukaszewicz, reżyser "Czerwonych maków": Pierwszy film o Monte Cassino trzeba było opowiedzieć na serio

Paweł Gzyl

W piątek, 5 kwietnia, swoją kinową premierę miały „Czerwone maki”. To pierwszy polski film fabularny o bitwie o Monte Cassino. Jego reżyser Krzysztof Łukaszewicz opowiada nam o powstawaniu tej widowiskowej produkcji.

- Jest pan specjalistą od kina wojennego. Co pana pociąga w tej tematyce?
- Trudność realizacji. Nie ma większego wyzwania niż robienie scen batalistycznych, jeszcze w naszych warunkach budżetowych. I potem jest satysfakcja, gdy widzisz na ekranie efekt swojej pracy i wiesz, że się obroniłeś. Wielu reżyserów chciałoby robić filmy batalistyczne, ale myślę, że szczególnie w Polsce, powstrzymuje ich strach. Wiadomo, jak jest z budżetem takiego filmu: on nigdy nie daje komfortu pracy. I potem trzeba w 30 dni nakręcić takie Monte Cassino, podczas gdy każda przyzwoita kinematografia, zachodnioeuropejska, ma takich dni, co najmniej dwa razy tyle.

- To dlaczego pan się nie boi kręcić takich filmów?
- Mnie odwagę realizacji kina wojennego dała „Karbala”. Bałem się wtedy o każdą scenę, średnio wierzyłem w zrobienie Iraku w dużej mierze w Polsce, a jakoś się udało, z pomocą operatora Arka Tomiaka i scenografa Marka Warszewskiego. Potem były „Orlęta”, o obronie Grodna przed Bolszewikami w 1939 roku – i ten film udał się z „zegarkiem w ręku”, nakręciliśmy dosłownie wszystko, co można było sobie w polskich realiach wymarzyć. Batalistyka wyszła lepiej niż na papierze w scenariuszu, a to się rzadko w filmie zdarza. W międzyczasie zrealizowałem dla „Jagiellonów” całkiem pokaźną bitwę pod Grunwaldem, a rok później już Monte Cassino w „Czerwonych Makach”. Miałem świadomość ograniczeń budżetowych, ale gdy do projektu dołączył duet z „Karbali” - Arek Tomiak i Marek Warszewski – przestałem wątpić, czy warto.

- Ma pan jako scenarzysta i reżyser w swym dorobku kilka filmów wojennych. Który z nich jest panu najbliższy?
- Każdy z nich jest w jakiś sposób szczególny. „Karbala” przełamała moje obawy, „Orlęta” z kolei to pokaz aktorskiej gry trzynastoletniego wówczas Felka Mateckiego, odtwórcy głównej roli Leosia Rotmana, żydowskiego chłopca, który postanowił udowodnić, że jest równie dobrym patriotą, jak jego „aryjscy” rówieśnicy. W „Raporcie Pileckiego” udało nam się z operatorem Arkiem Tomiakiem zrealizować scenę z kampanii wrześniowej w jednym ujęciu, które potem było pokazywane w naszych szkołach filmowych. Teraz mam nadzieję, że najlepsze okażą się „Czerwone maki”.

- Co sprawia największą trudność w realizowaniu wojennych opowieści: odpowiedni rozmach, zdjęcia zbiorowe, efekty specjalne czy dochowanie wierności faktom historycznym?
- W Polsce największym problemem jest niedostateczny budżet, który przenosi się potem na brak „hollywoodzkiego” rozmachu. W efekcie batalistykę trzeba robić naprędce i sposobem, skupiając się w kadrze na bohaterze, a nie na epickości urody sceny batalistycznej jako takiej. Taka scena jest zresztą bodaj najtrudniejszą sceną gatunkową w realizacji – trzeba jakoś podszkolić kilkuset statystów, aby się nie pozabijali. W to wszystko musi się włożyć kaskaderów i bezpieczną dla statystów pirotechnikę. Pół dnia prób, potem ujęcie całości, które nie może się nie udać, bo nie ma już czasu na przygotowanie dubla, albo materiały pirotechniczne są wyliczone i na kolejne duble też już ich nie ma. To jest nomen omen praca sapera – nie możesz się pomylić, bo „dubla nie będzie”. (śmiech)

- Bitwa o Monte Cassino za sprawą książki Melchiora Wańkowicza jest w Polsce wręcz mitycznym epizodem II wojny światowej. Dlaczego do tej pory polscy filmowcy się nią nie interesowali?
- Myślę, że się interesowali. Na pewno blisko był Jerzy Hoffman. W 1980 roku miał otrzymać w nagrodę budżet na „Monte Cassino”, po tym jak zrealizował „Do krwi ostatniej” o bitwie pod Lenino. Ale przyszedł sierpień 1980 roku i wybuchła „Solidarność”. Ówczesne władze komunistyczne musiały uznać, że w tej zmienionej sytuacji w kraju realizacja filmu o Andersie i jego żołnierzach, w końcu antykomunistach, stanie się tylko wodą na młyn dla środowisk solidarnościowych. I projekt umarł. A potem? W nowej rzeczywistości ciężko było zebrać odpowiedni budżet, aby dać twórcom niezbędne minimum bezpieczeństwa. W moim wypadku to minimum było przesunięte mocno w dół, ale ja, po „Karbali” już się nie bałem.

- Jak to się stało, że wpadł pan na pomysł nakręcenia filmu, którego tłem jest bitwa o Monte Cassino?
- Bardziej zadziałały okoliczności. Jedną z nich była zbliżająca się 80. rocznica bitwy. Z kolei po dokończeniu na prośbę WFDiF i ministra Glińskiego „Raportu Pileckiego”, wyczułem, że pojawiła się spora szansa na wsparcie przez niego tego tematu. Zarys scenariusza miałem już wcześniej napisany. W ciągu miesiąca tekst był gotowy i spotkał się z przychylnością ministra. Mogliśmy więc przejść do konkretów.

- Przed napisaniem scenariusza do „Czerwonych maków” sięgnął pan na pewno do historycznych źródeł. Skąd czerpał pan wiedzę na temat bitwy?
- Były to głównie „Szkice spod Monte Cassino” wspomnianego już Melchiora Wańkowicza – kopalnia gotowych obrazów, autentycznych, przejmujących postaci. Sięgnąłem też po Matthew Parkera i jego „Monte Cassino”, acz irytował mnie on typowo brytyjskim marginalizowaniem udziału Polaków w bitwie.

- No właśnie: jaki obraz walk o Monte Cassino wyłonił się z książek i opracowań, które przeczytał pan na potrzeby filmu?
- Nie był to obraz budujący. W marcu 1944 roku klasztor i przyległe doń miasto Cassino zostały brutalnie zbombardowane przez Amerykanów, którzy urządzili Bogu ducha winnym miejscowym drugi Wieluń. Potem fiasko kolejnych natarć, Hindusów, Maorysów, Marokańczyków, aby tylko te „kasztany”, jak Brytyjczycy mają w zwyczaju, cudzymi rękoma z ogniska wyciągnąć. A może w ogóle nie wyciągać – aby za szybko nie opanować Włoch i nie wejść od południa do Europy Środkowej przed Sowietami? Generał Anders miał tego świadomość, uważając, że zdobycie linii Gustawa, a potem przebicie się do Rzymu i dalej, z Italii do Niemiec i Polski – to jest polska racja stanu. A na koniec przyszli Angole i do dziś udają, jakby Polaków pod Monte Cassino nie było.

- Na ile historia opowiedziana przez pana w „Czerwonych makach” jest wierna faktom historycznym?
- Historia jest tłem do opowiedzenia fabularnej, fikcyjnej opowieści o niespełna osiemnastoletnim Jędrku, który kocha się bez wzajemności w rówieśniczce z Pomocniczej Służby Kobiet – Poli, i który, pomny utraty młodszej siostry, Helci w Sowietach, za wszelką cenę ocalić chce starszego brata, Stanisława, oficera pancernych, od udziału w bitwie. Po stronie faktów mamy z kolei generała Andersa, czującego ciężar odpowiedzialności za wykrwawienie II korpusu w bitwie, generałów Sulika, Ducha i Szyszko-Bohusza, wspierających Andersa w czasie bitwy. Wreszcie bardzo ważna w fabule jest postać Redaktora, alter-ego Melchiora Wańkowicza, łącząca wątek fikcyjny z wątkiem historycznym.

- Jest pan na pewno koneserem kina wojennego. Jakimi klasykami gatunku inspirował się pan wymyślając „Czerwone maki”?
- Ja nie chcę się podpierać hollywoodzkimi superprodukcjami, bo to nie ten budżet, nie te realia. Poza tym uważam, że nadmierne pompowanie tego „balonika” przed premierą „Maków” i porównywanie ich do, przykładowo, „Szeregowca Ryana”, może wprowadzić widzów w dysonans nadmiernych oczekiwań. Dla mnie osobiście wzorce kina wojennego to dwa filmy Stanisława Różewicza – „Wolne Miasto” i „Westerplatte”. To z nich czerpię sposób traktowania wojny na ekranie – bez zbędnego hurrapatriotyzmu, z szacunkiem dla szeregowego żołnierza, stawiającego na szali zmagań z historią to, co ma najcenniejszego – własne życie.

- Dzisiaj w zachodnim kinie modne jest „westernowe” pokazywanie II wojny światowej w stylu „Bękartów wojny”. Tymczasem pan postanowił opowiedzieć o Monte Cassino całkiem na serio. Dlaczego?
- Uważam, że pierwszy film, traktujący o ważnym historycznie temacie, powinien zostać opowiedziany na serio. Przez szacunek dla garstki żyjących uczestników, a także ich rodzin.

- Głównym bohaterem „Czerwonych maków” uczynił pan nietypową postać: młodego złodziejaszka, który opuszcza ZSRR z armią Andersa. Skąd taki pomysł?
- Główny bohater musi się jakoś wyróżniać, być „pod prąd”. Stąd pomysł na Jędrka, co to się „między gieroi nie pcha”, dogadującego się bardziej z niedźwiedziem Wojtkiem niż z kolegami w mundurach, ogarniętymi hurrapatriotyzmem. Jędrek jest przy tym głosem swego współczesnego rówieśnika - afirmuje życie i głośno wyraża swoje wątpliwości, co do zasadności pchania się pod lufy niemieckich erkaemów pod obcym niebem. Mam nadzieję, że przez to lepiej dotrze on do współczesnego młodego widza.

- Jest w „Czerwonych makach” wątek miłosny. To ukłon w stronę kobiecej widowni?
- Producent Tadeusz Lampka, mój długoletni chlebodawca, twierdził, że gdyby w „Karbali” był wątek miłosny, to widzów liczyłoby się w milionach a nie setkach tysięcy. Dzisiaj to kobiety decydują, na co ich partnerzy pójdą do kina. Sama batalistyka i historia mogłyby je nie przekonać.

- Nie brak w filmie postaci historycznych – choćby generała Andersa czy innych polskich dowódców. Nie kusiło pana, żeby to właśnie którąś z nich uczynić głównym bohaterem?
- Wówczas byłby to zupełnie inny film, oparty bardzo mocno na faktach, pozbawiony potencjału, w postaci młodych bohaterów, dla młodszej widowni. A akurat sam generał Anders zasługuje na filmową biografię. Słyszałem o takich próbach i mocno trzymam kciuki za potencjalnych twórców i producentów.

- Korespondent wojenny, grany przez Leszka Lichotę, to postać inspirowana Melchiorem Wańkowiczem. Ten film nie mógł się obyć bez takiej postaci?
- W scenariuszu był nawet sygnowany jako Redaktor W. Leszek gra tu postać pewną siebie, wszystkowiedzącą, znaną szerzej zarówno przez generałów, jak i szeregowych żołnierzy II Korpusu. Do głównego bohatera, Jędrka, czuje Redaktor ten swoisty rodzaj sympatii, jaką czujemy zazwyczaj do największego urwisa w klasie. W ten sposób postać ta łączy świat fikcyjny z autentycznymi wątkami i postaciami, jak porucznik Wilkosz, sierżant Próchniewicz czy kapelan Studziński. A postaci te zostały wyjęte właśnie ze „Szkiców” Wańkowicza.

- Jak znalazł pan parę młodych aktorów, grających Jędrka i Polę?
- Nikolasa Przygodę wypatrzyłem w „Kruku”, zaś Magdę Żak - w „Znakach”. Z tego wynika, że opłaca się oglądać polskie seriale kryminalne. (śmiech) Oboje, mimo młodego wieku, są już doświadczeni aktorsko. Magda studiuje w szkole teatralnej, Nikolas, jeszcze jako nastoletni chłopiec wyróżnił się w „Placu zabaw”. Więc nie są to, broń Boże, moje odkrycia, zachowałem się raczej asekurancko, nie ryzykując szerszym castingiem ani pokusą postawienia na absolutnych debiutantów.

- W postaci historyczne na drugim planie wcielają się bardziej znani aktorzy. Tak jest w zachodnim kinie wojennym. To dobra zasada?
- Muszę w tym miejscu podziękować Bartkowi Topie i Radkowi Pazurze za ich udział w „Makach” w rolach drugoplanowych. Z Bartkiem (generał Sulik, dowódca Brygady Kresowej) znamy się od „Karbali”, gdzie zagrał główną rolę Kalickiego, dowodzącego obroną City-Hall przed szyickimi rebeliantami. Potem wystąpił w „Orlętach” jako kapral Greń. Postać ta pojawia się na ekranie po godzinie, a i tak widzowie czekają na nią. Z Radkiem Pazurą (generał Duch, dowódca Brygady Karpackiej) zżyliśmy się z kolei na planie serialu „Jagiellonowie”, gdzie grał on biskupa Mikołaja Trąbę, doradcę i przyjaciela króla Jagiełły.

- W przypadku filmów wojennych aktorzy muszą przed zdjęciami przejść przeszkolenie wojskowe. Tak było i tutaj?
- Udział w batalistyce brali m.in. Darek Toczek, Mateusz Banasiuk, Cezary Łukaszewicz, Szymon Nygard i Krystian Wieczorek. Okazali się na tyle sprawni i wysportowani, że nie było potrzeby ich szkolić. Obsługę automatycznej broni palnej ćwiczyli na planie, bezpośrednio przed scenami. Z kolei Nikolas Przygoda, to urodzony sportowiec, były piłkarz kadry narodowej juniorów. Codziennie biega, chodzi na siłownię. Gdy kręciliśmy w bułgarskiej New Bojanie scenę skoku z mostu na jadącą ciężarówkę, Nikolas podszedł do mnie zgłosić gotowość do zrobienia tego kaskaderskiego numeru samemu. Oczywiście, kategorycznie odmówiłem mu swojej zgody, bo było to zadanie dla dublującego go kaskadera. Aktorzy nie zawsze mają świadomość, że są po prostu nie do zastąpienia.

- Kręciliście „Czerwone maki” w kilku różnych lokacjach w Bułgarii i Chorwacji. Co zadecydowało o wyborze tamtejszych plenerów?
- O Bułgarii zadecydowała scenografia - w New Bojanie, w studiu filmowym, położonym pod Sofią. Mają tam imponujące dekoracje – arabskie, rzymskie i włoskie, które przy stosunkowo niewielkich adaptacjach Marek Warszewski zamienił na perskie miasto Pahlavi, gdzie dzieje się prolog filmu. Z kolei obóz cywili ewakuowanych z ZSRR nad Morzem Kaspijskim zrealizowaliśmy na południowym wybrzeżu Morza Czarnego. Zatem Bułgaria robiła nam za Iran. Chorwacja natomiast udawała Włochy. W okolicach pięknego, położonego nad Adriatykiem Starigradu, udało nam się znaleźć wszystkie potrzebne plenery w odległości pół godziny od hoteli. Marek Warszewski odkrył tam m.in. nieczynny kamieniołom, w którym mogliśmy do woli strzelać i eksplodować, realizując całą batalistykę. Produkcyjnie – trudno o bardziej dogodną lokalizację. No i te gołe góry, były dokładnie takie jak 80 lat temu pod Monte Cassino, które dziś jest tak porośnięte krzakami i drzewami, że w niczym nie przypomina krajobrazu z czasów II wojny światowej.

- Które sceny okazały się najtrudniejsze do nakręcenia?
- Najtrudniejsze były te sceny, które musieliśmy kręcić jako słoneczne w deszczu. (śmiech) Tak na serio – walczyliśmy tylko z pogodą. Pozostałe elementy, zależne od nas, były pod kontrolą. Pracowaliśmy „z zegarkiem w ręku” i praktycznie wszystko, nawet sceny batalistyczne, udały nam się zgodnie z naszą wizją i założeniami produkcyjnymi. Po zdjęciach podszedł do mnie chorwacki producent i powiedział, że tak spokojnej i opanowanej, a przy tym skutecznej ekipy, jeszcze nie widział. Cóż, nie mieliśmy wyboru: chcąc w 30 dni zrealizować batalistyczne kino – tylko spokój mógł nas uratować. (śmiech)

- W kinie wojennym niezwykle ważne są efekty pirotechniczne. Jak sobie z nimi poradziliście?
- Pirotechnik, Bartek Stępniak, miał do przygotowania do pięciu eksplozji na dubel. Z różnych względów, materiału wystarczyło mu na dwa duble. To było bardzo dyscyplinujące. (śmiech) Najważniejsze, że Bartek ma taką wprawę, iż odpala wszystkie eksplozje w kadrze, co do sekundy – wtajemniczeni wiedzą, jaka to sztuka. Ponadto, do każdego ujęcia, wzdłuż trasy kamery, porozstawiani byli Bartka pomocnicy z paintballami. Wystrzał takiego paintballa z pociskiem, nazwijmy to, „kurzowym”, trafiający w skałę przy aktorze, robi na ekranie wrażenie odstrzału prawdziwego pocisku. Strzela się jak najbliżej aktora, ale tak, by go nie trafić, wszak oberwać z paintballa to jednak boli. Przy poruszającym się szybko aktorze stanowi to nie lada wyzwanie!

- Realizacja filmu wojennego bywa czasem niebezpieczna. Obyło się bez wypadków na planie?
- Wypadek przydarzył się, jak to zwykle bywa, w okolicznościach, zdawałoby się, całkiem bezpiecznych. Kręciliśmy scenę budzenia się pokiereszowanego Jędrka po operacji w namiocie sanitarnym. Jędrek dostaje amoku, widząc w lustrze swoje obrażenia. W drugim dublu Nikolas tak się wczuł w swój stan, że potknął się i wywrócił, uderzając głową w polowe łóżko szpitalne. W monitorze wyglądało to tak, jakby aktor zniknął pod kadrem i nie chciał się w nim pojawić z powrotem. Okazało się, że Nikolas dostał wstrząsu mózgu i trzeba go było odwieźć jak najszybciej do najbliższego szpitala na konsultację. W myśl zasady o „niezastępowalności” głównego aktora, nakręciliśmy jeszcze jedną scenę bez niego, choć w scenariuszu był wpisany. Na szczęście scenarzysta z reżyserem szybko doszli do porozumienia. (śmiech) Później był dzień wolny, Nikolas wydobrzał i bawiliśmy razem się dalej.

- Autorem zdjęć jest pana stały współpracownik Arek Tomiak. Jego spojrzenie na bitwę o Monte Cassino było bardzo ważne dla filmu?
- Arek, poza jego artystycznym spojrzeniem, jest ważny z innego powodu. Jego doświadczenie i spokój działają kojąco w sytuacjach kryzysowych. Nie ma spięć, jest spokojna, acz sprawna i szybka praca do przodu, bez rozpamiętywania tego, co było. Poza tym, to Arek w „Karbali” przekonał mnie do robienia „mastershotów” w scenach batalistycznych. Polega to z grubsza na tym, że ustawia się jedno, trwające czasem 3 minuty ujęcie, reżyserując całość sytuacji zawartych w scenariuszu bez podziału. To oczywiście wymaga na początku wysiłku, zwłaszcza gdy ma się kilkunastu aktorów w kilku sytuacjach w scenie. Ale potem, po pierwsze, ma się zdecydowanie więcej materiału niż gdyby kręcić scenę sytuacjami, „po kawałkach”. Po drugie, aktorzy w ciągu takiej sceny, realizowanej przez 3 minuty, zdecydowanie lepiej wczuwają się w sytuację, będąc przez dłuższy czas „pod ostrzałem” w „ogniu walki”. Patent Arkowy stosowałem potem z powodzeniem zarówno w „Orlętach”, jak i w „Czerwonych makach”.

- Zwiastun „Czerwonych maków” zapowiada, że pana film jest opowiedziany dynamicznie i efektownie. Tego wymaga współczesny widz?
- Mam nadzieję, że takie będą też opinie po obejrzeniu przez widza całości filmu. Czasem mam wrażenie, że toczę walkę z wiatrakami, próbując się z jednej strony zmieścić w zbyt niskim budżecie, a jednocześnie ścigać z kinem amerykańskim i oczekiwaniami polskich widzów. Ja już znam efekt i mam wyrobione zdanie na temat filmu. Pozostaje pytanie, czy widz je podzieli.

- Na pewno miłośnicy polskiego oręża będą się uważnie przyglądać czy mundury, które uszyliście, są takie same, jak naprawdę wtedy nosili żołnierze i czy wykorzystane jeepy są identyczne, jak te z II wojny światowej. Nie będą się mieli do czego przyczepić?
- Myślę, że do mundurów, pojazdów, militariów - nie. Ale mogą się pojawić wątpliwości np. w sprawie sposobu salutowania. Podczas którejś z prób przerwałem ją i zapytałem aktora, dlaczego nie salutuje po polsku, z dwoma palcami. Aktor wskazał nam jednego z naszych konsultantów, który uświadomił mi, że w II Korpusie przyjął się sposób salutowania całą dłonią, po amerykańsku, anglosasku. Z jednej strony ucieszyło mnie to, bo taki amerykański sposób salutowania jest bardziej filmowy, „męski”. Z drugiej - mam świadomość, że widzowie zareagują jak Wojtek Ślusarz, operator dźwięku, który zapytał mnie dwa dni temu, czy do takiego sposobu salutowania otwartą ręką nie przyczepią się znawcy, bo to zdaje się nieprawidłowe. Więc od razu odpowiem – to jest prawidłowe!

- Udało się panu zebrać na „Czerwone maki” odpowiednią sumę, by nadać filmowi taki rozmach, jaki się panu wymarzył?
- Nigdy nie ma takiej sumy. Film jest nakręcony z większym rozmachem niż wskazuje na to budżet. I nie wynosi on 30 milionów, jak trąbiły niektóre media, to raczej około 55% tej kwoty.

- Za sprawą słynnej książki Wańkowicza oczekiwania widzów wobec „Czerwonych maków” są bardzo wysokie. Czuł pan to, realizując ten film?
- Widz będzie oczekiwał tego, co padnie w kampanii promocyjnej. Od porównań do „Szeregowca Ryana” czy „Furii” nie uciekniemy. A to się ma akurat jak amerykańska emerytura do polskiej. (śmiech)

- Krytycy z lewicowych mediów już pewnie ostrzą sobie pióra, by wykpić „Czerwone maki” jako „bogoojczyźniany” film. To, co zobaczą na ekranie wytrąci im oręż z ręki?
- Myślę, że ciężko będzie im się przyczepić, bo „Maki” w ogóle nie są bogoojczyźniane. Mnie nie interesuje takie kino. Gdy asystowałem Ryszardowi Bugajskiemu na planie „Generała Nila”, nauczyłem się jednej rzeczy. Prawdziwego patriotyzmu nie głosi się „en face”, pełną gębą, lecz profilem, półgębkiem, mówiąc jedynie gdzieś pod nosem „tak trzeba”. Tak robił August Emil Fieldorf w wykonaniu Olgierda Łukaszewicza, tak też mówi Władysław Anders, kreowany przez Michała Żurawskiego.

- Kto pójdzie do kina na „Czerwone maki” – młodzież czy starsi widzowie?
- Staraliśmy się zrobić film uniwersalny, dla widza w każdym wieku, bez względu na płeć. Z ponadczasowym głównym bohaterem, kierującym się uniwersalnymi motywacjami. Z historycznymi bohaterami na drugim planie, oddającymi historii, co do niej należy. „Historia ten jeden ma błąd” – niech te słowa z pieśni „Czerwone maki” będą najlepszym podsumowaniem przesłania, jakie nieść będzie film o tym samym tytule.

- Nauczyciele historii z podstawówek i liceów będą mieli pożytek z pana filmu?
- Już przy „Orlętach” mieli. Teraz czas na najsłynniejszą, poza Grunwaldem, bitwę w historii Polski. Opowiadaną oczami niespełna osiemnastoletniego chłopaka, rówieśnika ich najstarszych wychowanków. Niech te dwa powody, stanowiące materiał na parę godzin lekcyjnych, wystarczą za ten pożytek.

- Bitwa o Monte Cassino jest mało znana na Zachodzie. Jest szansa, że pana film trafi do szerszej dystrybucji i w jakimś stopniu zmieni tę sytuację?
- To byłoby zbyt dużo szczęścia. Ważne, aby widzowie w kraju otrzymali dawkę kina, która chwyci ich za serca i sprowokuje do dyskusji czy było warto przelewać polską krew na włoskiej ziemi.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.