Ks. Trzaska: Nie patrzmy na śmierć jak na stratę
Ksiądz Adam Trzaska, Człowiek Roku Gazety Krakowskiej, od 18 lat towarzyszy umierającym w hospicjum św. Łazarza w Krakowie. Opowiada nam o sile, którą - paradoksalnie - daje mu ta praca i nadziei, której można nauczyć się od odchodzących.
Hospicjum większości ludzi kojarzy się z cierpieniem. Kiedy wchodziłam do środka, byłam pełna obaw. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Na recepcji powitał mnie bardzo sympatyczny młody człowiek. To zupełnie zmieniło moje nastawienie.
Wielu ludzi na początku ma problem z pojawieniem się w takim miejscu jak hospicjum. I to bez względu na wiek, wykształcenie czy wykonywany zawód. Ale po przełamaniu w sobie lęku - jest już inaczej. Choroby bywają różne. U niektórych ludzi ich nie widać, u innych wręcz przeciwnie - są one wypisane na twarzy. Natomiast to miejsce jest stworzone po to, żeby ulżyć człowiekowi w jego cierpieniu i pozwolić mu żyć godnie do końca swoich chwil.
Hospicjum ma dać namiastkę domu…
Tak. Ma stać się dla wszystkich chorych domem, bez względu na ich dotychczasowe życie, pochodzenie, kulturę, sposób myślenia czy wyznanie religijne.
Zawsze ksiądz chciał być kapłanem?
Odkąd sięgam pamięcią - to tak.
Jak to się stało, że ksiądz trafił właśnie tutaj?
Kapłanem jestem od 1996 roku. Pierwszym miejscem, do którego skierował mnie biskup po święceniach, była parafia w Pcimiu. To pod Myślenicami. Byłem tam wikariuszem przez pięć lat. W ostatnim roku tamtej posługi rozpocząłem studia doktoranckie z historii kościoła i wtedy biskup dał mi jako drugi obowiązek - obok studiów - posługę w hospicjum. A więc od sierpnia 2001 roku jestem związany z Hospicjum im. Świętego Łazarza w Krakowie.
18 lat to kawał czasu…
Tak, faktycznie w sierpniu tego roku minie 18 lat. Czas strasznie szybko płynie.
Jaka była księdza reakcja na decyzję biskupa?
Zaakceptowałem ją i odnalazłem tu swoje miejsce na ziemi. Lubię to, co robię. Moje całe podejście do kapłaństwa, do tego, co robię w życiu, jest otwarciem na to, co Bóg dla mnie przygotowuje. Kiedyś, wybierając myśl na obrazek prymicyjny, wybrałem fragment z proroka Izajasza: „Kogo mam posłać. Oto ja. Poślij mnie”. I w duchu tych słów jestem cały czas otwarty na to, co mnie spotyka.
Czy pamięta ksiądz swój pierwszy dzień tutaj?
Tak. To był piękny, słoneczny, letni dzień. Wszedłem na pierwsze piętro, gdzie są oddziały. Korytarz był pusty i w tym momencie uderzył mnie pokój bijający z tego miejsca. Pokój, który mnie od razu urzekł i sprawił, że poczułem się tutaj dobrze. Nie zdążyłem jeszcze pójść do żadnego chorego, jeszcze nie poznałem żadnej historii, a atmosfera tego domu tak pozytywnie na mnie wpłynęła, że poczułem się tu jak u siebie.
To bardzo trudna i wymagająca praca. Czy można z niej czerpać siłę?
Ogromną satysfakcję i siłę zarazem dają mi spotkania z innymi ludźmi, nie tylko chorymi, ale także tymi, którzy im towarzyszą. Jeśli ktoś jest zadowolony z mojej pracy, szczególnie tutaj - kiedy każdy jest bardzo autentyczny i do końca szczery - to sprawia, że mogę z tej pracy bardzo dużo czerpać. Nie jest ona anonimowa. Mam wrażenie, że kiedy prowadzi się posługę duszpasterską w dużej parafii, to słowa trafiają dużo częściej do anonimowej społeczności. W hospicjum jest zupełnie odwrotnie. Tutaj staje się przy konkretnym człowieku, styka się z autentycznym życiem, mówi się do konkretnej osoby i za chwilę otrzymuje się od niej odpowiedź. A to sprawia, że ta relacja jest dużo bliższa i daje dużo więcej poczucia, że to jest wymiana: dawanie i otrzymywanie zarazem.
Czy sens cierpienia można wytłumaczyć?
To tajemnica, której nigdy nie będziemy w stanie do końca poznać. Natomiast obok cierpienia możemy zobaczyć bardzo dużo dobra. Możemy się na chwilę zatrzymać i dostrzec, że nawet z tych bardzo trudnych sytuacji obarczonych wielkim cierpieniem Pan Bóg potrafi wyprowadzić dobro.
W jaki sposób?
Jest wiele takich sytuacji, kiedy choroba jest w stanie pomóc człowiekowi przejrzeć na oczy i zobaczyć całe swoje życie w zupełnie nowym świetle. Kiedy choroba pozwala komuś odzyskać kontakt z bliskimi, który przez lata gdzieś się zagubił - to dla mnie ogromny znak, że nawet z tego, co trudne, Pan Bóg potrafi wyprowadzić dobro. Kiedy człowiek w cierpieniu, przeżywający swoją chorobę, mimo wszystko potrafi pomóc drugiej osobie. W tej chwili mamy na oddziale panią, która daje nam ogromną lekcję człowieczeństwa w jego najpiękniejszej postaci. Sama jest chora i ogromnie cierpi, a mimo to cały czas zapomina o sobie, o swoich dolegliwościach, problemach i zajmuje się innymi ze swojego otoczenia, którzy akurat potrzebują pomocy.
Rozdziela dobro, które ma w sobie na boki…
Tak. Czasami cieszy się jak dziecko, jak tamta druga osoba - która praktycznie już umiera - otworzy na chwilę oczy. Cieszy się tym, że może jej podać chociażby herbatę.
Otrzymał ksiądz tytuł Człowieka Roku 2018 Gazety Krakowskiej za „niezwykły dar trwania przy ludziach, którzy umierają”. Ocenia to ksiądz w sobie jako dar?
Uzasadnienie tej nagrody dało mi wiele do myślenia, zobaczyłem trochę z innej perspektywy to, jak ludzie postrzegają moją pracę. Dostrzegłem, że doceniają to, że jestem tu już tyle lat i na co dzień dotykam tych wszystkich trudnych sytuacji, o których potem staram się opowiadać.
Potrafi ksiądz opowiadać o śmierci w sposób, który nie kojarzy się tylko z cierpieniem.
Można się koncentrować tylko na cierpieniu i tylko na tym, co trudne. Ale można również pokazać, że śmierć jest bogactwem, z którego można wyciągnąć dużo więcej wartości. I te wartości po prostu do mnie przemawiają.
Jakie to wartości?
Uważam, że świat człowieka odchodzącego jest światem, gdzie się ziemia styka z niebem. W ten sposób mogą oni nam opowiedzieć, co widzą z tej drugiej strony. Kiedy zaczynałem tu pracę, siostra Ela, która wtedy pracowała jako lekarz, powiedziała mi: „Proszę księdza, niech ksiądz patrzy umierającym w oczy. Tam widać kawałek Nieba”.
Widzi ksiądz ten kawałek Nieba?
Tak, w oczach umierających można dostrzec blask, coś nieziemskiego, coś, co kiedy zobaczymy, to jest coś nie z tego wymiaru.
Śmierć to bardzo trudny temat. Mam wrażenie, że jest trochę tematem tabu. Na co dzień nie myślimy o śmierci, staramy się ją wyprzeć. Czy da się z nią oswoić?
Na pewno się da. Ja jestem na to przykładem. Nie traktuję śmierci jako tematu tabu. To jest tak wielka część mojej codzienności, że trudno mi ją wyrzucić z życia. Oczywiście, jak każdy człowiek mam w swoim życiu różne okresy. Są takie dni, tygodnie czy miesiące, że o śmierci nie mówię wcale, milczę. Ale przychodzi taki czas, że prawie codziennie o niej opowiadam tym, do których stąd idę. Moim kolegom z plebanii, mojej rodzinie czy też znajomym.
Dzieli się ksiądz z nimi swoim światem.
Tak. Dzięki temu przybliżam im temat, który na co dzień nie dotyka ich tak bardzo, jak mnie. A to niewątpliwie ich otwiera oraz sprawia, że kiedy ktoś z ich bliskich umiera, to ja staję się dla nich taką osobą, którą chcą zaprosić do swojego życia. Bo wiedzą, że zrozumiem i będę w tym ciężkim czasie trwał razem z nimi.
W hospicjum św. Łazarza w Krakowie umiera około 500 osób rocznie. Każdego dnia odchodzi około dwóch osób. Te liczby są przerażające…
Te liczby mogą być przerażające dla kogoś z zewnątrz. Dla tych, którzy tu pracują, wydają się one normalne. Ale pewnie każdy z pracujących w hospicjum ma taki swój dzień, w którym do niego dotarło, czym hospicjum jest - że to miejsce, w którym śmierć jest dużo bliżej niż gdzie indziej. Dla mnie taki moment był zaraz na początku mojej pracy.
Co się wtedy wydarzyło?
To było w 2001 roku, we wrześniu. Hospicjum obchodziło swój jubileusz. Pomiędzy tymi wszystkimi uroczystościami wracałem do swojej pracy z chorymi. Pamiętam, że pewnej soboty umarło siedem osób i wtedy zobaczyłem skalę tego, co dzieje się w tym miejscu. Uświadomiłem sobie, jak bardzo śmierć potrafi dotknąć człowieka, pokazując nam, że potrafi zabrać wiele osób w jednym momencie.
Jest pewnie wiele takich historii, które zapisały się nie tylko w pamięci, ale też w sercu księdza.
Te historie, które szczególnie do mnie przemawiają, dotyczą ludzi, którzy zaprosili mnie do swojego życia. Jeśli ktoś trzyma mnie na dystans, to ja ani go nie poznam bliżej, ani się z nim nie zaprzyjaźnię, ani go nie zapamiętam. Każdy człowiek, który odchodzi, sam wybiera osobę, przed którą otwiera swoje serce. Ja nie jestem tutaj wyjątkiem. Często są to bliscy pacjentów, ale też ludzie, których spotkali właśnie tu, w hospicjum: personel, wolontariusze czy też ja. Widząc nasze różne charaktery i sposób bycia, wybierają sobie tego, przed kim chcą się otworzyć. Często zdarza się również tak, że chorzy czekają na tych ludzi, by odejść wtedy, kiedy będą przy nich. To niesamowite historie, że Pan Bóg pozwala poczekać ze śmiercią na kogoś, na kim nam zależy. Albo odwrotnie: pozwala, by ten człowiek odszedł od jego łóżka, by on wtedy mógł umrzeć tak, by drugiego swoją śmiercią nie zranić.
To, o czym ksiądz mówi, może stanowić świadectwo na to, że Bóg jest z nami.
Jest i działa w konkretnym momencie. Pokazując również, że te słowa, które wypowiadamy, nie są przypadkowe.
Co konkretnie ma ksiądz na myśli?
Kiedy modlę się przy łóżku chorego człowieka i wypowiadam słowa modlitwy: „Niech na Twoje spotkanie wyjdzie Najświętsza Maryja Panna, Aniołowie i wszyscy Święci”, a po upływie kilku miesięcy od tego momentu ktoś inny z podopiecznych hospicjum, który nie mógł ich słyszeć, będąc na łożu śmierć mówi: Widzę, że przyszła po mnie Matka Boża i Wszyscy Święci - to dla mnie nie są już tylko symboliczne słowa i ładne figury retoryczne, tylko konkretne fakty, o które się modlimy. I one właśnie mają miejsce, w życiu tego człowieka. To jedna z takich rzeczy, którą w tym miejscu można czuć się obdarowanym: że ci, którzy odchodzą i stoją u progu innego świata, patrząc czasami przez szparę otwartych drzwi na tamtą stronę, której my jeszcze nie widzimy, czasami się wracają i nam o tym mówią.
Czy mówią, co tam widzą?
Mówią na przykład o tych, którzy po nich przychodzą. Mieliśmy kiedyś tutaj taką sytuację: pacjent, który leżał na jednej sali obok umierającego, zadzwonił pod numer 112 około 23 w nocy i zaczął rozmawiać z dyspozytorką. Kiedy ta usłyszała, że przebywa on w hospicjum, poprosiła, żeby zawołał kogoś z personelu. Wtedy zaczęła się rozmowa między pielęgniarką a dyspozytorem numeru 112. Ta kobieta z numeru alarmowego opowiedziała jej o tym, co usłyszała od chorego: że zobaczył on trzech mężczyzn ubranych w czarne garnitury, którzy przyszli po jego sąsiada obok. Zapytała więc, czy faktycznie jest ktoś z nim na sali. Pielęgniarka odparła, że tak, jest tu człowiek, który umiera. Padło więc pytanie: a czy pani widzi tych mężczyzn, którzy przyszli w czarnych garniturach? Pielęgniarka zaprzeczyła. Dyspozytorka poprosiła więc, by podeszła do tego mężczyzny i sprawdziła, czy ten człowiek na pewno tam jest. Podeszła i okazało się, że ten pacjent umarł w tym momencie. To dla mnie kolejny znak, że ktoś - nas pracowników hospicjum - dopuścił do tajemnicy odchodzenia, której normalnie nie widzimy.
Takich historii ma ksiądz pewnie znacznie więcej.
Tak. Szczególnie w pamięci zapadła mi jeszcze jedna. Kilka lat temu przebywała u nas kobieta, która była niezwykle pobożna, cierpliwa i radosna w swojej chorobie. Pamiętam, umierała na zanik mięśni. W pewnym momencie nie potrafiła już kontaktować się z otoczeniem. Wcześniej zawsze przyjmowała Komunię Świętą. Dosłownie malutki okruszek na wargi, żeby mógł się rozpuścić się w jej ustach, bo nie dała rady już przełykać. Zawsze wtedy, gdy przychodziłem do niej z tym sakramentem, płynęły jej łzy po policzkach. Wtedy, kiedy ona umierała, jej sąsiadka z sali zawołała pielęgniarki i zapytała: „czy zakonnica, która przyszła po tę kobietę, jest jeszcze, czy już poszła”? One na to jej odpowiedziały, że tak, poszła już. Na co ta odparła: „nie szkodzi, po mnie też przyjdzie, obiecała mi to. Przeprowadzi mnie przez tę kamienistą drogę”. Długo we mnie to zdanie tej kobiety tkwiło, aż przyszedł czas Wielkanocny i przypomniałem sobie, że w jednym z hymnów brewiarzowych jest mowa o kamienistej drodze życia, przez którą przeprowadza Chrystus. Czasami tak się zastanawiam, jak ta osoba - która nie odmawiała nigdy brewiarza - mówi takimi zdaniami, które są u nas w liturgii?
No właśnie: jak?
To Pan Bóg pomógł jej zobaczyć lub usłyszeć od kogoś coś, co my powtarzamy i nie zwracamy na to uwagi. Dla nas wydaje się to naturalne, a dla tych ludzi te słowa są bardzo żywe.
Odnoszę wrażenie, że ksiądz dla tych ludzi jest kimś więcej niż tyko kapłanem. Kimś na wzór przyjaciela.
Staram się być. Większość z nas ma poczucie, że śmierć jest stratą. Po kimś, kogo się kocha, zostaje pustka. Ja mam wrażenie, że ci, którzy mnie zaprosili do swojego życia i wpuścili mnie do swojego świata głębiej, nie zostawiają po sobie pustki w moim życiu, ale są częścią mnie po tej drugiej stronie. Czasami myślę sobie, że po tej drugiej mam już tych, którzy na mnie czekają. I to jest coś, co wprowadza mnie w optymizm i nawet w tym, co trudne pozwala mi z ufnością czekać na taki mój moment, kiedy to ja opuszczę ten świat i też tam pójdę.
To grono jest bardzo, bardzo duże…
Tak. Czasami tak stoję przy ołtarzu i patrzę na ten nasz hospicyjny korytarz i sobie myślę: ile tu już was jest, którzy też przychodzicie na mszę, mimo że ja was nie widzę?
Mimo że śmierć kojarzy nam się z końcem, to zdarzają się też takie przypadki, że u kresu swojego życia ludzie zawierają związki małżeńskie, które mają być przecież początkiem nowej drogi.
Tak, mają miejsce takie wyjątkowe wydarzenia zarówno tutaj w hospicjum, jak i w domach, gdzie docieramy z posługą hospicyjną. Kiedyś błogosławiłem małżeństwo młodych ludzi, studentów. Chłopak studiował u nas w Krakowie na Akademii Muzycznej, a jego dziewczyna, która studiowała w Warszawie, przyjechała się nim opiekować. Sakrament małżeństwa zawarli w swoim mieszkaniu na kila dni przed jego śmiercią. Pamiętam, jak po uroczystości podeszli do mnie ojcowie młodych i zapytali mnie: proszę księdza - po co to im?
To pytanie aż ciśnie się na usta…
Wtedy uświadomiłem sobie, że nawet dla najbliższych jest to coś niezrozumiałego, ale nie dla tych dwojga młodych ludzi, którzy wiedzieli, że za chwilę będą się żegnać, że to będzie jakby ich czas rozstania, a mimo to chcieli zawrzeć sakrament małżeństwa. Na przekór wszystkim chcieli, żeby Bóg ich połączył w tych ostatnich dniach jego życia.
Jest bardzo wiele spraw, przez które ludzie odkładają decyzję o małżeństwie na później.
Każdy człowiek ma swoją historię. Pamiętam ludzi, którzy mieli takie postanowienie, że się pobiorą dopiero na 25 lat wspólnego życia. Niestety, kobieta ich nie doczekała - umierała po 18 latach. Do tych 25 lat było nie tak dużo, ale jednak jeszcze kawałek. Postanowili pobrać się w hospicjum. Pamiętam też historię ludzi, gdzie kobieta opowiadała mi, że ona już kiedyś miała męża, którego pochowała i bała się, że kiedy wyjdzie za kogoś innego, to śmierć znów zabierze jej tego, kogo pokochała. Dlatego nie chciała z kolejnym partnerem zawierać sakramentu małżeństwa. Nagle zobaczyła tu, że on i tak odejdzie, że był dla niej kimś bliskim i drogim jej sercu. Wtedy rozumiała, że to nie jest kwestia sakramentu, tylko jest jakiś inny powód. Bardzo chciała więc na te ostatnie kilka chwil zostać żoną mężczyzny, którego kocha.
Jeśli Kościół nas uczy, że sakrament małżeństwa nie przekracza granicy śmierci, to dlaczego panu Bogu tak zależało, żeby ci ludzi ten sakrament mieli?
Jestem przekonany, że w swojej miłości Pan Bóg chciał dla tych ludzi dobra. Ale nie potrafię całości zrozumieć. Na razie nie poznałem odpowiedzi na to pytanie i nie pozostaje mi nic innego, jak powtarzać za siostrą Faustyną „Jezu, ufam Tobie”.