Fragment książki filozofa księdza profesora Józefa Tischnera (1931-2000) zatytułowanej „Miłość i inne wydarzenia”, która ukazała się w tych dniach nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak. Wyboru i opracowania tekstów dokonał Wojciech Bonowicz.
Czas adwentu to czas namysłu nad nadzieją człowieka. Mamy się dokładniej przyjrzeć naszej nadziei. Ściśle rzecz biorąc, mamy dotknąć sporu, jaki od wieków prowadzi Ewangelia ze złożami pogaństwa rozpościerającymi się w głębi nas samych. Nadzieja czy rozpacz? Gdyby nie było nadziei, byłaby rozpacz. Albo nadzieja, albo rozpacz.
Ale czy naprawdę zaraz rozpacz? A może przeciwieństwem nadziei nie jest rozpacz, lecz jakaś inna forma „beznadziei”? Im więcej jednak nad tym się zastanawiam, tym wyraźniej widzę to podstawowe przeciwieństwo. Choć przyznaję, że można na rozmaite sposoby to przeciwieństwo zamazywać, wciskając w świadomość człowieka wiele pozorów nadziei, które sprawią, że pierwotna pustka beznadziei będzie mniej boleć. Pozór nadziei ma podwójne zadanie: ma stworzyć stosowny półmrok, w którym wszystko będzie zielone, i ma rodzącym się w półmroku emocjom nadać nową siłę, nową moc.
Wiemy, że świat nie ma zielonej barwy, ale można go sobie na zielono malować. Mówi się wtedy, że nie rozpacz jest przeciwieństwem, lecz „ociężałość ducha”, „duchowe lenistwo”, „smuta”, „melancholia”. A to wszystko daje się pokonać, w każdym razie są na to lekarstwa. Wystarczy „zapamiętać się” w pracy, „ugrzęznąć” w polityce, oddać się rozrywkom. Trzeba pozostawić siebie na tym poziomie istnienia, na którym nie ma chcenia, ponieważ wszystko zostało już z góry określone. Trzeba stać się listkiem na ogromnym drzewie stworzenia. Jak liść jest rozrywany podmuchami wiatru, tak człowiek może być „rozrywany” tym, co go bawi. Zwycięża ten, kto w porę znajduje rozrywkę. Och, ta cudowna radość rozrywki – radość, która stwarza pozory szczęścia.
Proponuję jednak, abyśmy nie mówili o rozpaczy, lecz poprzestali na określeniu „ociężałość ducha”. Ociężałość ducha jest zbliżeniem rozpaczy. Jakiś ciężar osiadł na duchu i ciąży. Leśmian wynalazł piękne słowo: „dusiołek”. Dusiołek siada na piersiach człowieka, co sprawia, że człowiek „ani zipnie”. „Nie dość ci, żeś potworzył mnie, szkapę i wołka, / Jeszcześ musiał takiego zmajstrować Dusiołka?”. Ociężałość ducha jest wprawdzie przeciwieństwem nadziei, ale jeszcze nie tym najostrzejszym, o które mogłoby właśnie chodzić. Ociężałość ducha jest chorobą woli. Wola nie chce chcieć. Lepiej jest człowiekowi nie chcieć, niż chcieć. Ociężałość taka jest grzechem głównym – korzeniem wszystkich grzechów – jest grzechem przeciwko wszystkiemu, co przychodzi ku nam i „chciałoby być chciane”. Tym, co przychodzi ku nam i chciałoby być chciane, jest dobro.
Ociężałość ducha w gruncie rzeczy nie chce dobra, nie chce szczęścia, nie chce radości. Zamiast dobra wystarczą jej „wartości” – chwilowe wartości rozrywek, którymi się otacza. Zamiast szczęścia poprzestaje na przyjemnościach płynących z używania tego świata. Otacza się śmiechem, który jest namiastką radości. Trzeba, by zawsze „było do śmiechu”. Ociężałość ducha jest możliwym do udźwignięcia pozorem rozpaczy. Ale rozpacz nie znika, jest tylko przytłumiona, jej kanty są spiłowane. To można przeżyć, to daje się dźwignąć. W ostateczności można napić się wódki.
W Ewangelii spór o nadzieję został pokazany od rozmaitych stron, między innymi jako spór między św. Janem Chrzcicielem a Herodiadą, żoną brata Heroda. „Lecz tetrarcha Herod, karcony przez niego [św. Jana Chrzciciela] z powodu Herodiady, żony swego brata, i z powodu innych zbrodni, które popełnił, dodał do wszystkiego i to, że zamknął Jana w więzieniu”. Nadszedł dzień urodzin Heroda. A wtedy, „gdy córka tej Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: »Proś mnie, o co chcesz, a dam ci«. Nawet jej przysiągł: »Dam ci, o co tylko poprosisz…«. Ona wyszła i zapytała swą matkę: »O co mam prosić?«. Ta odpowiedziała: »O głowę Jana Chrzciciela«”.
Mamy dramatyczną scenę. Oto urodzinowy bal. W czasie balu rośnie potrzeba rozrywki. Gdy potrzeba rozrywki doszła do szczytu, nastąpiło niezwykłe widowisko: wniesienie głowy Jana Chrzciciela na salę balową. Jak przyjmują ten widok uczestnicy balu? Mamy wszelkie podstawy sądzić, że przyjmują z aplauzem. „Ach, ten Herod, jak trafnie o wszystkim pomyślał”. Tylko niektórzy znają tło wydarzenia – zranioną dumę rozwiązłej kobiety. Ci czują grozę.
Ale wtedy, w czasie balu, nikt jeszcze nie rozpoznał najgłębszego sensu śmierci. Sens śmierci wyczerpywał się w pewnym albo–albo: albo rozrywka, albo groza. Na razie wydaje się, że szczytem kariery, jaka stoi przed śmiercią, jest: stać się albo rozrywką dla melancholików, albo grozą dla buntowników. Widok śmierci bawił i przerażał na przemian. Zmusić śmierć, by służyła władzy bądź jako rozrywka, bądź jako groźba – to było wszystko, co pogaństwo mogło wydusić ze śmierci. W jednym i drugim przypadku śmierć musiała być widowiskiem. Trzeba było umrzeć na scenie.
Ale to się zmieni, to się już zaczyna zmieniać. Wyłaniają się horyzonty nowej nadziei, która wszystko zmieni. Dla nowej nadziei nie to jest ważne, przez kogo się umiera i gdzie. Ważne „dla kogo” i „za kogo”. Św. Paweł napisze: „Albowiem nie sobie żyjemy, nie sobie umieramy”. W głębinach śmierci jest ukryta moc przyswajania. Śmierć jest „braniem na własność”. Jesteśmy własnością tych, którzy mieli odwagę za nas umrzeć.
W tym punkcie wyłania się kluczowe pytanie „ekonomii zbawienia”: czy warto było? Można zrozumieć śmierć za Jana Chrzciciela, choć czy on naprawdę potrzebował tego, by ktoś za niego umierał? Ale umrzeć za Heroda? Za Herodiadę i jej córkę? Za dworzan, którzy trzęsą się z przerażenia, jak liście osiki na wietrze? Z drugiej strony, gdyby miłość miała być wyłącznie miłością do sprawiedliwych, byłaby zwykłą zapłatą sprawiedliwości. Przedziwna jest miłość. My jej nie rozumiemy, a w każdym razie nie tak, jak ona rozumie nas.