Lidia Bogaczówna: Zawsze trzeba się obsadzać w głównej roli

Czytaj dalej
Fot. Bartek Barczyk
Anna Piątkowska

Lidia Bogaczówna: Zawsze trzeba się obsadzać w głównej roli

Anna Piątkowska

O swojej Radczyni w "Weselu" Mai Kleczewskiej Lidia Bogaczówna mówi: "Kapelusz większy niż rola". Choć jej postać nie jest kluczowa, od aktorki na scenie Teatru Słowackiego nie sposób oderwać oczu. Artystka zdradza nam, jak zdobyć uwagę widza.

Pani Radczyni w "Weselu" skradła pierwszy akt. Jak to się robi?
Trzeba się zawsze obsadzać w głównej roli, nawet jeśli reżyser wyznaczył nam rolę statysty. Powtarzam to moim studentom nieustannie, jeżeli wydaje ci się, że masz bardzo małą rolę, to znaczy, że ją przegrałeś. Nie masz pojęcia, na czym polega aktorstwo.

Pani zawsze gra główną rolę?
Zawsze, ilekroć na przestrzeni lat dostawałam rólki, malutkie zadania, mówiłam sobie, że to ja jestem w roli głównej. I dopasowywałam wszystkie inne postaci do mojego świata. Wiele lat temu zagrałam w "Martwych duszach" Walerego Fokina, który przyjechał do Krakowa z Łodzi z tamtejszymi aktorami i to oni dostali wszystkie główne role. My dostaliśmy role niemalże statystów na balu. Wymyśliłam sobie wówczas, że skoro nic nawet w tym spektaklu nie mówię, to będę kimś, kto obserwuje powiązania postaci, które znalazły się na balu, tak, jakbym to ja je animowała, jakbym to ja je tworzyła. Włożyłam w to zadanie mnóstwo energii i w kolejnym spektaklu, który robił Fokin, w "Boboku", dostałam już dużą rolę. Powiedział wówczas, że cały czas mnie obserwował i dostrzegł, że mimo niewielkiego zdania aktorskiego, dałam mojej postaci historię. Zawsze trzeba być w roli głównej.

Radczyni też nie ma wielu kwestii, ale zupełnie to pani nie przeszkodziło w wykreowaniu postaci, która nie umyka w tłumie. A trzeba dodać, że na scenie jest wielu aktorów i kilka naprawdę świetnych kreacji.
Kiedy dostałam tę rolę, natychmiast sprawdziłam wszystko, co wiadomo o mojej bohaterce, Antoninie Domańskiej - pierwowzorze Radczyni. I od razu wiedziałam, jak chcę ją zagrać. Już była moja. Domańska, autorka poczytnych powieści, m.in. "Historia żółtej ciżemki", ukochana ciotka Lucjana Rydla jest krakowską "konserwą" w najgorszym wydaniu. W swoich dziennikach pisze, że Lucek się żeni, ale ona woli umrzeć, niż okryć się sromotą i pojawić się na takim weselu. Ostatecznie jednak przyjechała na wesele, ale tylko dlatego, że dowiedziała się, że będzie na nim także Maria Pareńska i do tego, zamawia suknię w Paryżu. Wymyśliłam więc, że ona jedzie na wesele nie dla Lucka, ale żeby je zniszczyć i pognębić pannę młodą. Czyli Radczyni musi być ubrana na biało, bo jak bardziej można pognębić pannę młodą? Wiedziałam też, że ostatnia scena powinna wyglądać jak w "Trędowatej" na balu, gdzie arystokracja tylko czeka na moment, żeby ordynat nie pilnował Stefci, i wtedy dobić pannę z ”nie swojej sfery”. Radczyni też wyczekuje do końca, i kiedy Lucek traci czujność, właściwie niszczy i jedno, i drugie, a pannie młodej pokazuje, gdzie jest jej miejsce, tej "niby żonie". Oczywiście, że dla mnie to główna rola i wiem, że mam nieprawdopodobnie ważną sprawę do załatwienia. To czysta kalkulacja aktorska.

Małą rolę trudniej zagrać?
Zdecydowanie! Na głównych bohaterów, tych którzy mają dużo tekstu, widz zawsze patrzy. Sztuką jest zrobienie z tak małego materiału czegoś, co zwróci uwagę. Jeśli Radczyni staje się dla mnie osobą z krwi i kości, znam jej motywacje, to nie muszę nawet nic mówić, wiem, jak powinna się zachować. W przypadku Radczyni kapelusz większy niż rola.

Bywa, że reżyser nie zgadza się z pani koncepcją postaci?
Bywa. Akurat Maja Kleczewska zostawiła nam ogromną swobodę w kwestii budowania postaci. A ja bardzo lubią taką pracę, kiedy mam wolność artystyczną, chyba jestem odważna w pomysłach. Czasami sama siebie zadziwiam. Oczywiście, jeśli trzeba podporządkuję się reżyserowi, choć bywa, że dyskutuję i nie raz zdarzyło mi się przekonać do mojej koncepcji postaci.

Intuicja aktorska?
Nie wiem, czym ona jest, ale nigdy mnie nie zawiodła. Choć może mieć też znaczenie czterdzieści lat na scenie.

Nie zawsze jednak mogła się pani zdać na doświadczenie.
I długo się męczyłam z rolami. Nie miałam tej pewności i spokoju, które mam teraz. Nie denerwuję się, bo jestem bardziej pewna tego, co robię. Poza tym, praca to nie jest życie.

Nie mam pani tremy?
Mam, ale dobrą, taki rodzaj spięcia energetycznego, wyostrzenia umysłu. Kiedyś umierałam z nerwów przed każdym spektaklem, robiłam gimnastykę, modliłam się do Ducha Świętego. Zresztą teraz też nie wyjdę na scenę bez modlitwy do Ducha Świętego, uspokaja mnie. Zawsze jest też mobilizacja i lekki niepokój - to z szacunku dla widza. Za każdym razem aktor chce dać jak najlepszy produkt widzowi, który za spektakl zapłacił. Jedynym usprawiedliwieniem naszego zawodu, naszej zabawy w teatr, jest widz.

Czyli nawet w "Chorym z urojenia", w którym gra pani od 20 lat nie ma mowy o rutynie?
U mnie nie ma. Za każdym razem daję z siebie sto procent. Nawet jak gramy pięćset spektakli, to widz widzi go tylko raz i musi dostać najlepszą wersję.

Przez 20 lat rola się zmienia?
Rola żyje swoim życiem. Ta fikcyjna osoba zamieszkuje we mnie. Trochę jak dybuk, który we mnie wchodzi i zaczyna żyć swoim życiem. I to jest cudowne. Bywa, że to nie ja kieruję rolą, ale ona mną. Dlatego aktorstwo to jest bardzo niebezpieczny zawód, ponieważ on się odbywa na naszej psychice. Trzeba doskonale wiedzieć, czym jest BHP pracy.

Na czym ono polega?
Muszę wiedzieć, że ja, Lidia Bogaczówna doskonale panuję nad aktorką Lidią Bogaczówną, która siedzi we mnie i chce sławy. Aktor jest próżny, zawsze dąży do sławy. Ale to ja muszę wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie stop, żeby aktorka nie próbowała ze swoją prawdą wejść do mojej psychiki.

To specyfika teatru? W filmie tego nie ma?
Nie ma. Nawet jeśli jest bardzo ciężka scena, którą się powtarza kilka razy, ta postać nie zdąży się zagnieździć, zwłaszcza, że filmów nie gra się linearnie, tylko wybrane sceny. A o ostatecznym efekcie w ogromnym stopniu decyduje montaż. Aktor teatralny różni się od filmowego właśnie tym, że filmowy ma na swoją rolę około miesiąca, my przez cały spektakl, 2-3 godziny jedziemy po własnej psychice i tak dzień po dniu, bywa, że nawet przez kilkanaście lat. I to jest bardzo trudne. Mój wspaniały pedagog ze Szkoły Teatralnej, Stanisław Igar mówił, żeby pamiętać o tym, by wychodząc z garderoby po skończonym spektaklu dobrze wytrzeć szminkę. To jest BHP pracy aktora.

Ma pani taką rolę, która - nie chcę powiedzieć, że zmieniła, ale wpłynęła na pani myślenie?
Każda rola zmienia, ponieważ każda rola to rozpracowywanie kolejnej osobowości ludzkiej, innej motywacji niż moje. Nagle stajemy się terapeutami, psychologami, bo po czynach i słowach zapisanych przez kogoś innego my rozpracowujemy psychikę bohatera. Poznajemy rejony psychiki, których my ze swoim charakterem nie używamy, ale one są w każdym człowieku, bo wszyscy mają tę samą kondycję psychiczną: wszyscy boimy się śmierci, pragniemy czułości i miłości, wszystkie nasze działania podejmujemy, żeby zaistnieć na tym świecie, nie przejść jak mrówka. Każda rzetelna praca nad rolą zmienia nas. Dzięki temu coraz lepiej rozumiem człowieka w danym momencie. Musiałam zrozumieć Radczynię, bo ja sama nie jestem taka konserwatywna jak ona.

Bywa, że nie lubi pani swojej postaci?
Muszę być absolutnie pewna tego, co robię na scenie, nie mogę więc nie lubić mojej postaci. Muszę ją rozumieć. W spektaklu "O rozkoszy" Macieja Wojtyszki grałam wredną carycę Elżbietę, która gnębiła wszystkich wokół. Okropna kobieta. Nie próbowałam jej bronić, ale próbowałam zrozumieć kobietę, która miała całą Rosję na głowie, nie ma syna więc carem zostanie siostrzeniec idiota, dlatego szuka dla niego żony, która pociągnie to wszystko. Oparłam tę postać na jednym zdaniu, kiedy po wyzwiskach w stronę tego siostrzeńca, zrozpaczona caryca mówi: "Co wy wszyscy zrobicie, jak mnie zabraknie". Czyli troska, ona jest zawsze pozytywna.

A my, widzowie, zmieniamy spektakl?
Za każdym razem! Czasami widzowie są nieprawdopodobnie otwarci, reagujący żywo, czasem jest cisza i to już zmienia spektakl. Teatr to jest żywa wymiana energii. Ludzie chcą tych emocji, motyli w brzuchu, które czują w teatrze. My dajemy publiczności absolutnie całych siebie, ale nie ma nas bez widza. Aktor daje swoją energię, postać daje swoją energię i widz daje swoją energię. Spektakle zmieniają też widza. Podczas mszy pogrzebowej za Jurka Trelę biskup Ryś powiedział słowa, które powtarzam moim studentom: "Słowo w teatrze nie jest nam dane, jest zadane". Kiełkuje po wyjściu z teatru, trzeba je odrobić w domu. Nieważne, czy spektakl nam się podobał, ważne, czy coś z niego zostaje. Teatr zadaje pytania, pokazuje sytuacje, w których czujemy się niekomfortowo.

Kantora "nie wchodzi się do teatru bezkarnie"?
Tak. Spektakl jest dobry wówczas, kiedy jest zadany do domu.

Ma pani rolę, którą chciałaby pani zagrać, a nie zaproponowano jej pani jeszcze?
Nie, ja się dopasowuję do ról. Gdybym myślała o rolach, które z różnych powodów mnie ominęły, byłabym zgorzkniała i niespełniona. Dzień dzisiejszy tworzy dzień jutrzejszy, lubię niespodzianki i czekam na wyzwania. Nie wiem też do końca, jak widzą mnie ci, którzy obsadzają mnie w jakiejś roli. Gdybym myślała swoimi kategoriami o sobie, to nie zagrałabym połowy ról, które zagrałam. W młodości marzyłam o roli Lady Makbet, nigdy nie interesowała mnie Julia, amantki i miłostki.

Nie wierzę, że eterycznej blondynki nie chcieli obsadzać w rolach amantek.
Chcieli, dopóki się nie odezwałam. Zawsze miałam niski i mocny głos, niepasujący do mojej urody, dlatego pewnie nie zagrałam wielu ról, ale zagrałam za to inne. I oczywiście były wśród nich czarownice, diabełki i siedmioletni Andersen.

Mówi się, że środowisko aktorskie jest bardzo rywalizacyjne. W Teatrze Słowackiego stało się zatem coś niezwykłego, potrafiliście stworzyć zespół, który mówi jednym głosem. Zawsze zespół był tak zgrany?
Rzeczywiście, to niesamowite, zwłaszcza teraz, kiedy między ludźmi są takie ogromne podziały. Myślę, że jest w tym duża zasługa Krzysztofa (Głuchowskiego - przyp. red.), któremu po paru latach uwierzyliśmy. Oczywiście, on wygrał kilka lat temu konkurs, wyróżniał się na tle innych, my uznaliśmy, że jego program jest dobry, ale wcale nie było tak, że od razu mu uwierzyliśmy. Były perturbacje, kilka eksperymentalnych przedstawień odstraszyło naszą publiczność. Ostatecznie jednak wszystko się wyprostowało, a my uwierzyliśmy w ten kierunek teatru podejmującego ważne tematy.

Po "Dziadach" i tym wszystkim, co stało się po premierze, coś się zmieniło?
Wtedy dopiero poczuliśmy, że mamy misję. Byliśmy zdumieni tym, co się stało wokół "Dziadów", bo pracując nad spektaklem, w ogóle nie braliśmy pod uwagę tego, że będzie odbierany jako przedstawienie polityczne. Myślę, że dopiero wtedy, kiedy wokół spektaklu wybuchła ta cała dyskusja, on stał się polityczny. Wtedy też w nas urosło poczucie bólu, niezgody. Wtedy "Dziady" nabrały żarliwości, bólu, wściekłości na to wszystko, co kilka nierozsądnych zdań zrobiło z naszym Teatrem. Ja sama zupełnie inaczej zaczęłam mówić monolog Anioła. Kiedy mówiłam słowa "Tych zdepc, o Panie, tych złam, o Panie, którzy Twe święte sądy pogardzą" ręka mi poleciała w stronę kolegi, który grał księdza Piotra. I nagle sobie uświadomiłam, że mówię to prywatnie, od siebie. Bo jestem wściekła. Bo mnie zabolał Kościół, choć jestem bardzo wierząca. Inna sprawa, że "Dziady" były wystawiane wielokrotnie, ale zapamiętanych zostało tylko kilka inscenizacji, bo ten tekst rezonuje tylko wtedy, kiedy w kraju jest źle. Wtedy politycy myślą, że to jest o nich. A to jest o ludzkich postawach, o złu i dobru. Polityk dziś jest, a jutro go nie ma. I to też jest odpowiedź na pytanie, czy spektakle się zmieniają i czy nasze postaci się zmieniają. Za każdym razem spektakl jest inny. I za każdym razem ma inny kontekst, bo teatr oderwany od dzisiaj nie ma sensu.

----

Lidia Bogaczówna jest aktorką Teatru im. Słowackiego, gdzie można ją zobaczyć w "Weselu" i "Dziadach" Mai Kleczewskiej, w "Chorym z urojenia" Giovanniego Pampiglione, "Znachorze" Jakuba Roszkowskiego, "Jedzonku" Katarzyny Szyngiery. Artystkę można zobaczyć również na deskach Teatru Barakah. Przez dwie dekady Lidia Bogaczówna wcielała się w postać Helusi w "Spotkaniach z balladą", zagrała w "Szalonej lokomotywie" Krzysztofa Jasińskiego. Także fani seriali znają aktorkę z wielu produkcji telewizyjnych.

Anna Piątkowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.