Łodzianki obszywają ludzi i... pluszaki
Na Retkini w cieniu blokowisk z wielkiej płyty wciąż funkcjonuje zakład usług krawieckich w stylu retro. Jest znany z wysokiej jakości usług nie tylko mieszkańcom okolicznych osiedli.
W ciągu godziny Edyta Zając zwęziła klientowi szalik, a muzykowi zacerowała dziurkę w fartownej koszulce polo. Jej mama, Irena Zagajewska, właścicielka pracowni krawieckiej przy ul. Kusocińskiego 15, przyszyła troczki do czapeczki i przyjęła do prasowania trzy komplety pościeli.
- Od trzydziestu lat obszywam, łatam, zwężam, poszerzam - liczy czas spędzony z igłą i nitką.
Ręcznie i maszynowo
W pracowni mieszczącej się w murowańcu z PRL-owskiej czerwonej cegły obowiązują tylko dwa terminy: „od ręki” i „na jutro”.
Ekspresowe wykonawstwo drobnych zleceń sprawia, że dzwonek nad drzwiami wejściowymi odzywa się kilkadziesiąt razy dziennie. Ale dzwoni również dlatego, że przyszyte tu guziki nie odpadają, szwy się nie prują, a ze zreperowanych jaśków nie wypada kacze pierze.
- My przychodzimy tu ze wszystkim. Z koszulą, żeby mankiety skrócić, a dziś z tym kapturkiem, bo źle go zszyłam - mówi pani Anna. - Jestem pełna podziwu dla obu pań. Każdy z okolicznych mieszkańców, który tu trafił, to samo powie.
Po takiej rekomendacji pąs zadowolenia krasi twarz Ireny Zagajewskiej, która wiele lat temu wymyśliła ten interes retro. Bez kredytów, za skromne rodzinne zaskórniaki, więc właściwie bez pieniędzy.
- Mama - wspomina pani Edyta - zaczęła szyć usługowo w mieszkaniu przy ulicy Rajdowej. Klientów przybywało, więc zeszliśmy do większego pomieszczenia w piwnicy. Ale tu też metraż hamował robotę, więc mama wynajęła większy lokal w bloku z przedszkolem. No i tak się porobiło, że im więcej miała klientów, tym spółdzielnia naliczała wyższy czynsz. Wtedy Kusocińskiego była ulicą tylko z nazwy, a mama, przymuszona rosnącymi kosztami utrzymania pracowni, wypatrzyła na tej ulicy i kupiła bardzo korzystnie stary parterowy domek pod numerem 15.
W cieniu wielkiej płyty
Z Rajdowej i innych ulic ruszyli tu za Zagajewską jej sąsiedzi i dawni klienci. Przybyło następnych z okolicznych blokowisk. Przy rzucających długie cienie dziesięciopiętrowcach z wielkiej płyty, obity z zewnątrz brązową okładziną lokal Ireny Zagajewskie wygląda, jak szara myszka przy nosorożcu.
Na przedwiośniu ludzie wyciągają z szaf, wersalek i worów lżejsze ubiory. Zamieniają pierzyny na cieńsze kołdry, czapki na kapelusze, a kobiety, które na gwałt „zbijają” kilogramy chcą dopasować do zmieniającej się figury kupione na zimowych wyprzedażach za duże kiecki, bluzki, szmizjerki i inne fatałaszki.
- Przed latem jest zwężanie, a po Bożym Narodzeniu poszerzanie - śmieje się Edyta Zając. - Od dwutysięcznego roku jestem „na etacie” u mamy. Ale już w czasach szkolnych przychodziłam obciągać tkaniną guziczki, żeby zarobić na przykład na deskorolkę i inne swoje wyskoki.
- Edytka pomagała mi jak umiała, bo jak Gierek krzyknął żeby otwierać zakłady rzemieślnicze, zrobił się taki wysyp zleceń na usługowe przyszywanie i obszywanie guzików, firan, pościelowego i podobnych rzeczy, że nie wiedziałam, gdzie ręce włożyć. Nawet baletki dla dziewczynek i ozdobne suknie dla amazonek, takie z trenem sięgający końskiego zadu, szyłyśmy.
Pluszak też tu zagląda
Choć nadal ten rodzinny interes w największym stopniu jest uzależniony od liczby zleceń współpracujących z Ireną Zajączkowską niewielkich firm szwalniczych, jednak to drobne usługi dla okolicznych mieszkańców są solą tego, być może ostatniego, krawieckiego interesu w stylu retro.
- Przychodzę tutaj od dawna ze wszystkim - woła od drzwi Adam Kopczyński, były hokeista ŁKS i reprezentacji Polski. - Ze spodniami, kurtką, kalesonami, z pościelą, obrusami i dużymi ręcznikami na magiel i prasowanie. No i ceny są osiedlowe, przystępne.
Stała klientka Pola Krasuska dorzuca kolejną pochwałę.
- Boże święty! Taki punkt na osiedlu jest potrzebny jak nie wiem co! Panie tanio robią i solidnie robią. To się rozniosło między kobitkami i wszyscy są zadowoleni.
- Mamy klientów także z podłódzkich miejscowości. Przywożą całe torby rzeczy do uratowania - pokazuje stosik ubrań Irena Zagajewska.
- A to suwaczek wszyć, a to dżinsowy guzik założyć. Zagraniczni też się zjawiają. Niedawno uszyłyśmy pościel dla łodzianki, która mieszka w Anglii.
Już nie z Londynu, lecz z Łodzi przybył pluszowy pingwinek, któremu zakochany w nim maluch urwał ucho i wydłubał szklane oczko.
- Trafia do nas całe dziecięce pluszowe zoo. Tygryski, kotki, pieski, małpki, misie, hipcie. Z dyndającą łapką, prawie urwaną głową, bez ucha, nosa i innych części puchatego ciałka. Biorę wtedy do ręki igłę, nitkę, naparstek, grzybek z włóczką i łatam, przyszywam, zaszywam - śmieje się od ucha do ucha Edyta Zając.