Luksus własnego zdania Jana Rokity: Cesarstwo amerykańskie
Rozstrzygnięcie, jakie w poniedziałek 1 lipca zapadło w Sądzie Najwyższym USA, było już od jakiegoś czasu spodziewane. Sąd ów jest bowiem całkowicie upartyjniony, a republikanie mają w nim sześciu sędziów, zaś demokraci tylko trzech. Sytuacja jest więc przewidywalna, podobnie jak w Polsce, gdzie mamy wyraźny podział sędziów Sądu Najwyższego na platformerskich i pisowskich. I wiadomo kto jaki wyrok wyda, jeśli tylko sprawa zahacza o politykę. Było zatem oczywiste, że w warunkach ostrej bitwy o prezydenturę sędziowie zrobią coś, co pomoże Trumpowi, a zaszkodzi Bidenowi. I tak też się stało, a wyrok zapadł oczywiście stosunkiem głosów 6:3.
Tym niemniej znaczenie tego wyroku dla polityki jest trudne do przecenienia. Po raz pierwszy bowiem najważniejszy sąd USA stanął wobec zarzutu stawianego byłemu prezydentowi, iż ten dopuścił się spisku przeciw konstytucji i Ameryce. W historii amerykańskiej republiki takiej sytuacji dotąd nie było. Rzecz jasna, każdy przytomny człowiek wiedział, że tego rodzaju oskarżenie wobec Trumpa jest niczym innym, jak desperacką i naciąganą próbą zdyskredytowania charyzmatycznego przywódcy prawicy i zablokowania mu w pseudolegalny sposób drogi do odzyskania prezydentury. To, że konserwatywna większość Sądu Najwyższego uniemożliwiła tego rodzaju - mówmy szczerze - dość nikczemny plan, jest więc aktem politycznej roztropności, ochraniającym Amerykę przed ryzykiem ludowej rewolty i wielkiego zamętu.
Rzecz jednak w tym, jak prawicowi sędziowie osiągnęli taki polityczny efekt. I tu zaczynają się prawdziwe kłopoty. Otóż sędziowie wsparli Trumpa, ogłaszając nową w istocie doktrynę prawną na temat odpowiedzialności prezydenta USA za wszelkie przestępstwa karne. Wynika z niej, że urzędujący (albo były) prezydent może stanąć w obliczu sprawiedliwości, jeśli dopuści się przestępstw, tylko wtedy, gdy jego czyny miały charakter „prywatny”. Czyli przypuśćmy - gdyby Trump ukradł komuś rower albo wziął udział w napadzie na jubilera, to musiałby odpowiedzieć za taki czyn przed sądem, tak samo jak każdy Amerykanin. Ale jeśli prezydent dopuszcza się przestępstw „urzędowo”, czyli wykorzystując swe konstytucyjne uprawnienia, to przysługuje mu w tym zakresie specjalny prezydencki immunitet, chroniący go przed odpowiedzialnością. Zarzut, że Trump zorganizował spisek przeciw Ameryce, oczywiście nie ma charakteru „prywatnego”, a prokurator zarzuca mu właśnie to, że wykorzystał do tego celu swe oficjalne uprawnienia. Więc wedle sędziów - bez względu na to, czy to prawda, czy tylko złośliwa represja obecnej władzy - i tak za taki czyn była głowa państwa nie może zostać postawiona przed sądem.
Tyle tylko że takie logiczne na pozór rozstrzygnięcie rodzi trudne do wyobrażenia konsekwencje. W Ameryce wszyscy zastanawiają się teraz nad pytaniem, a co jeśli prezydent w ramach swoich uprawnień wyda wojsku rozkaz zamordowania swojego przeciwnika politycznego? Czy to byłby czyn o charakterze prywatnym? Oczywiście nie. Czy objęty by został tym nowym prezydenckim immunitetem? Oczywiście tak. No to trzeba jeszcze pójść krok dalej i zadać pytanie podstawowe. Czy państwo, którego najwyższy urzędnik jest chroniony, nawet wtedy, jeśliby zlecił zabójstwo przeciwnika politycznego, to jeszcze jest republika? A może to już przejście od republiki do cesarskiego pryncypatu? Tak jak niegdyś w Rzymie, w czasach Augusta, na przełomie starej i nowej ery.