Luksus własnego zdania Jana Rokity: Do widzenia
To już po raz drugi wypada mi się pożegnać, dziękując Czytelnikom „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”, że przez ostatnie lata byli uprzejmi czytać moje copiątkowe polityczne felietony. Pierwszy raz, kiedy się żegnałem - to był rok 2017, ale za jakiś czas Redakcja poprosiła mnie o wznowienie współpracy, co przyjąłem z radością. Co prawda od lat piszę teksty - od poważnych analiz po felietony - w wielu mediach tradycyjnych i cyfrowych, ale możliwość bezpośredniego zwracania się do Czytelników w moim rodzinnym Krakowie cenię sobie wyjątkowo.
Policzyłem, że w sumie napisałem dla Państwa w ciągu tych lat 456 piątkowych felietonów, więc pewnie stali Czytelnicy znają mój punkt widzenia na świat i politykę lepiej niźli ktokolwiek inny. Teraz kończę tę współpracę nie z własnej woli, ale za sprawą decyzji właścicieli krakowskich gazet. Ale dzięki zaproszeniu Redaktora tygodnika „Wszystko co Najważniejsze” felietonowy cykl pt. „Luksus własnego zdania” będzie kontynuowany, a Czytelnicy znajdą kolejne teksty z łatwością, o ile tylko nadal będą mieć ochotę na utrzymanie ze mną dotychczasowego dialogu myśli.
W dzisiejszym polskim życiu publicznym martwią mnie najbardziej dwie rzeczy. Pierwsza - to jakiś zdumiewający upadek dobrych obyczajów, co (jak uczy historia) w życiu narodów zawsze zwiastuje marną przyszłość. Kiedy angażowałem się w politykę w latach 90. XX wieku, w kręgu takich ludzi, jak Bronisław Geremek czy Jerzy Turowicz, nie sądziłem, że jeszcze za mojego życia tak bardzo zmienią się obyczaje. I że minister edukacji, i to w dodatku kobieta, odnosić się będzie publicznie do stanowiska polskich biskupów knajackimi słowami: „To wycie o kasę”. Albo też, że politycy polscy będą wydawać oświadczenia (jak ostatnio pewna wrocławska posłanka) tylko po to, aby podzielić się swoją euforyczną satysfakcją z powodu młodzieży, która nauczyła się śpiewać piosenki z refrenem „J***ć PiS”. Z perspektywy tego świata politycznego, który ja znałem, to są rzeczy, które nadal nie mieszczą mi się w głowie. I daj mi Boże, abym się aż do śmierci nie był w stanie do nich nijak przyzwyczaić!
Druga rzecz, która mnie martwi - to jakaś nasza dziwna zapiekłość w sabotowaniu i rozwalaniu instytucji państwa. Najświeższy przykład, choć w gruncie rzeczy ma wymiar smutnej anegdoty, jest tu charakterystyczny. Oto polski premier zrobił coś, co na zdrowy rozum wydawałoby się oczywistością: podpisał akt prawny umożliwiający normalne działanie Sądu Najwyższego. Kiedy okazało się jednak, że ów akt oznacza faktyczną współpracę z prezydentem, premier aż tak się wystraszył własnego podpisu, że… wyparł się go. I wolał nawet kompromitująco dla siebie powiedzieć, iż nie wiedział, co podpisywał, byle tylko nie zostać posądzonym o współpracę z głową państwa.
To, co tu takie niezwykłe, to fakt, iż oczekiwanym i nagradzanym zachowaniem premiera jest paraliżowanie i niszczenie Sądu Najwyższego, tak by nie był w stanie wydawać wyroków, aż do czasu wyboru nowego prezydenta. Zaś rozsądna naprawa tego sądu, wymagająca politycznego kompromisu, traktowana jest jako zdrada i zbrodnia. Prawdę mówiąc, taki polityczny świat również nie mieści mi się w głowie, gdyż zaprzecza wszystkiemu, co uważam w polityce za słuszne i racjonalne.
O tych i o innych moich nadziejach i niepokojach będę nadal dla Państwa pisać w felietonach na łamach tygodnika „Wszystko co Najważniejsze”. A na razie: do widzenia!