Luksus własnego zdania Jana Rokity. Kto na prezydenta Krakowa?
Dwudziestodwuletnie rządy Jacka Majchrowskiego w Krakowie miały jedną kluczową zaletę i jedną trudną do pominięcia wadę. Zaletą było to, że w roku 2002, gdy Majchrowski po raz pierwszy wygrywał wybory, obóz postkomunistyczny właśnie chylił się ku upadkowi, a nowy naonczas prezydent miasta został w istocie bez partyjnego patronatu. Oczywiście każdy rozumiał, że Majchrowski – zapewne bardziej z oportunizmu niźli ideowości – robił karierę u końca PRL dzięki swoim więziom z partią komunistyczną. Ale teraz istotniejszy był fakt, iż w walczącym ze sobą w ciągłym zwarciu tandemie PiS-PO Majchrowski nie miał ani patronów, ani politycznych przyjaciół. W tym sensie Kraków pod jego rządami był odłączony od warszawskich intryg, co nie tylko dobrze służyło miastu, ale i samemu prezydentowi, który nigdy nie miał zamkniętych drzwi ani do platformerskich, ani do pisowskich polityków.
Prezydentura Majchrowskiego miała jednak też wadę, która ponuro zaciążyła na rozwoju miasta. Majchrowski był bowiem rzecznikiem (nie chcę powiedzieć: więźniem) powiązanego z nim układu interesów biznesowych, którym prezydent zapewnił gospodarczą przewagę w mieście. Sam prezydent był zresztą osobiście zainteresowany biznesem założonej niegdyś przez siebie prywatnej szkoły, co ustawiało go czasem jako lobbystę, a nie bezstronnego regulatora interesów biznesowych. W przypadku dwóch branż, które zapewniły sobie przewagę: turystyki i deweloperki, skutki dla Krakowa są po tych dwudziestu latach fatalne. Wie o tym każdy, kto żył niegdyś w centrum miasta, które biznes, pod osłoną Majchrowskiego, przekształcił w niskiej jakości skansen dla tanich turystów; albo kto wejdzie na niegdysiejsze podwórka starych kamienic pod Wawelem, gdzie deweloperzy wycięli drzewa, pozbawili mieszkańców podwórek, gdyż Majchrowski umożliwił im wciśnięcie w dawne podwórka niskiej jakości apartamentowców pod turystyczny wynajem.
I jak myślę teraz o drugiej turze pierwszych wyborów po Majchrowskim, to chciałbym, aby w moim rodzinnym mieście kontynuować to co dobre z dotychczasowych rządów, ale zerwać z tym, co ciążyło nad miastem. Nie chciałbym więc, aby nowy prezydent był aktywistą którejś z dwóch wielkich partii, zwłaszcza że obie przekształciły się w zdyscyplinowane, wodzowskie armie, a miasta zdobyte przez nie w wyborach traktują tak tak, jak niegdyś feudałowie traktowali zdobyczne zamki. To miasta muszą służyć interesom partii, które je zdobyły, a nie odwrotnie. Taka jest rzeczywistość polskiej polityki, choćby nie wiem jak zaprzeczali temu partyjni kandydaci i propagandyści.
Chciałbym też, aby pierwszy prezydent po Majchrowskim był człowiekiem wolnym względem silnych w Krakowie interesów deweloperów i przemysłu turystycznego. Uważam bowiem, że choć są to branże przynoszące bez wątpienia wzrost zamożności miastu, to obie stanowią zarazem dla miasta zagrożenie. Dla przyszłego rozwoju Krakowa byłoby lepiej, gdyby obie musiały występować wobec prezydenta w roli petentów zabiegających o swe interesy, niźli kumpli, albo kolegów z branży, od których prezydent jest towarzysko, albo i biznesowo zależny. Myślę, że to jest warunek tego, aby Kraków naprawdę zerwał ze złą spuścizną miasta mocnego, nieformalnego „układu biznesowego”. I tak właśnie czytam wolę mieszkańców Krakowa, którzy po 22 latach postanowili szukać czegoś odmiennego od koteryjnego stylu prezydentury profesora Majchrowskiego.