Luksus własnego zdania Jana Rokity: „Pisałam nieprawdę…”
Tekst Małgorzaty Tomczak w weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” czytałem dwukrotnie, z coraz silniejszym wewnętrznym poruszeniem i szerzej rozdziawioną gębą. Regularnie czytam gazety, więc wiem co mówię: to najważniejszy tekst publicystyczny, jaki tego roku ukazał się w Polsce.
Materiał dotyczy nieustająco kryzysowej sytuacji na polskiej granicy z Białorusią, a więc sprawy, która od dwóch lat nie tylko zatruwa nasze życie publiczne. Ale co gorsza, sprawy, która kazała nam zacząć wątpić, czy w ogóle możemy jeszcze czuć się dobrze z naszą polskością. Pani redaktor Tomczak ze znawstwem i empatią opisuje rzeczywistość z jaką mamy do czynienia na granicy. Bez propagandy, z osobistą znajomością konkretnych przypadków, opowiada o zapętlonej w węzeł gordyjski tragedii, której jedną stroną są tysiące imigrantów, próbujących najbardziej wymyślnymi sposobami przedostać się przez granicę, tak by nie zostać złapanymi przez polską straż graniczną. Zaś stroną drugą - polscy strażnicy, których misją jest zawrócenie przybyszów, a w ostateczności (czego tamci chcą za wszelką cenę uniknąć) zmuszenie ich do rejestracji faktu nielegalnego przedostania się do Polski.
To prawda, że tak kompetentnego i precyzyjnego tekstu o tej drażliwej materii nikt jeszcze w Polsce nie napisał. Ale przecież niezwykłość tego materiału dziennikarskiego nie tkwi ani w jego precyzji, ani w kompetencji dziennikarki. Gdyby o to szło, to mielibyśmy „tylko” do czynienia z wzorowym przykładem rzetelnego i profesjonalnego dziennikarstwa, skądinąd w Polsce już niemal nieistniejącego. Ale Małgorzata Tomczak dokonuje tym tekstem czegoś unikalnego i niezwykłego. Ze spokojem i chirurgiczną precyzją faktów opowiada o historii jakiegoś niewyobrażalnego, wielowarstwowego kłamstwa, jakie na użytek politycznej propagandy wytworzono wokół granicznego dramatu. Opowiada o wymyśleniu (łącznie z nadaniem imienia) nieistniejącego dziecka, które umarło z wycieńczenia na granicy. O dostarczaniu na granicę dziecięcych ubranek i zabawek dla fikcyjnych dzieci, po to by media mogły epatować potem ludzi wymyślonymi dziecięcymi tragediami, bo przecież tylko na takie tragedie ludzie chcą dawać pieniądze. Opowiada o fałszowaniu reportaży dziennikarskich na temat polskich strażników granicznych, o wycinaniu faktów prawdziwych i dopisywaniu fikcyjnych. A wszystko dla dwóch celów: aby zaszkodzić prawicowemu rządowi i aby mieć mocny, poruszający ludzkie serca materiał marketingowy dla zbiórek pieniędzy.
Końcowe wyznanie robi największe wrażenie: Małgorzata Tomczak przyznaje się, że sama pisała rzeczy „w dużej mierze nieprawdziwe”. To wyznanie jest miarą moralnej istotności tego tekstu, gdyż tkwi w nim nieuchronny paradoks. Tym wyznaniem Małgorzata Tomczak daje świadectwo, że jest przyzwoitym człowiekiem, ale zarazem raz na zawsze kasuje się jako dziennikarka. Dziennikarz, który otwarcie mówi: kłamałem, żeby zaszkodzić PiS-owi i żeby płynęły pieniądze na zaprzyjaźnione fundacje, powinien w następnym zdaniu powiedzieć: i dlatego wycofuję się z dziennikarstwa.
Ten tekst powinien wstrząsnąć polskim dziennikarstwem, które żywi się propagandowym kłamstwem na skalę, jakiej jeszcze parę lat temu nawet nie mogliśmy przypuścić. Ale ten tekst powinien także wstrząsnąć polską polityką, skoro każda zakłamana bańka informacyjna może pewnego dnia prysnąć za sprawą jednego człowieka, który nie zabił do końca swego dziennikarskiego sumienia.