Luksus własnego zdania Jana Rokity: Przekleństwo plemiennej polityki
Kevin McCarthy, lider Partii Republikańskiej, niedawno wybrany spikerem Izby Reprezentantów (czyli po naszemu marszałkiem sejmu), został odwołany ze swojej funkcji. Wtorkowe głosowanie w amerykańskim Kongresie przybrało obrót dość dramatyczny, gdyż poprzedziły go na przemian płaczliwe i rozpaczliwe wypowiedzi republikańskich posłów, wieszczących krach ich partii i wielki kryzys amerykańskiego parlamentaryzmu.
McCarthy stracił swoją funkcję, gdyż jego odwołania zażądało kilku najtwardszych i najbardziej zawziętych posłów z jego własnej partii, a od ubiegłorocznych wyborów przewaga prawicy w izbie niższej Kongresu liczy sobie zaledwie kilka mandatów. I prawdę mówiąc, cała ta historia mogłaby nas mało obchodzić jako kolejne, nie wiadomo już które z rzędu świadectwo chaosu, w jakim ostatnio pogrąża się demokracja amerykańska.
Mogłaby, gdyby nie polityczny powód odwołania McCarthy’ego. Trzy dni wcześniej - w sobotę 30 września to właśnie McCarthy zdecydował, iż w ostatniej chwili Republikanie cofną się, nie doprowadzając do tzw. „zamknięcia rządu”. I wspólnie ze swymi śmiertelnymi wrogami politycznymi - Demokratami - uchwalą prowizorium budżetowe dla rządu Bidena. Gdyby nie ów nagły i dramatyczny zwrot, jakiego dokonał McCarthy, rząd Bidena musiałby wstrzymać finansowanie administracji, co oznaczałoby polityczną katastrofę obozu rządzącej lewicy, ale i nie wiadomo na jak długo rozciągnięty stan jeszcze większego zamętu w Ameryce. „Zrobimy to, co do nas należy” - powiedział McCarthy przed głosowaniem nad prowizorium. „W tej Izbie zachowamy się jak dorośli i pozostawimy rząd otwartym”.
McCarthy zrobił rzecz - wydawałoby się - dla polityka tej rangi najbardziej oczywistą z oczywistych. Ochronę kraju przed zamętem uznał za rzecz ważniejszą od rzucenia kłody pod nogi wrogiemu obozowi lewicy, sprawującemu władzę. McCarthy zachował się po prostu tak, jak każdy zwyczajny amerykański patriota. Był oczywiście świadom tego, że traci w ten sposób zaufanie twardogłowych fanatyków z własnej partii, uważających obóz Bidena za żywe wcielenie diabła, z którym nigdy i dla żadnego celu nie wolno podjąć współdziałania. Ale czuł się chyba dość pewnie, skoro po głosowaniu nad prowizorium mówił z niejaką buńczucznością: „Jeśli ktoś chce mnie usunąć, bo postępuję w Izbie jak człowiek dorosły, to śmiało, niech próbuje! Ale wydaje mi się, że ten kraj jest dla nas wszystkich zbyt ważny”.
McCarthy niestety mylił się. Amerykańska polityka już od dawna wykoleiła się ze swych normalnych torów, przybierając postać oszalałej i nieokiełznanej waśni plemiennej. A jeszcze całkiem niedawno myśleliśmy o demokracji amerykańskiej, jako o swego rodzaju wzorcu. I to właśnie dlatego, że zdawało się nam, iż gdzie jak gdzie, ale w Ameryce każdy najostrzejszy spór polityczny czy ideowy znajduje swój finał wtedy, gdy w grę zaczynają wchodzić prawdziwe interesy państwa. Jednak takiej Ameryki, niestety, już od jakiegoś czasu nie ma. A zapewne najmocniej świadczy o tym brutalna próba pozbycia się przez Bidena głównego konkurenta do prezydentury przy pomocy sfanatyzowanych lewicowych sędziów i prokuratorów. McCarthy został obalony właśnie dlatego, że nad jego krajem zawisło przekleństwo plemiennej polityki. A wedle owej plemiennej logiki żaden interes kraju, ani żadne dobro publiczne nie jest warte powstrzymania się od ciosu, jaki akurat można zadać politycznemu wrogowi.