Luksus własnego zdania Jana Rokity: Większość, czyli mniejszość
Jeśli ktoś ma trochę prawicowe przekonania, to nie mógł nie zwrócić uwagi na spustoszenia, jakie na angielskiej i francuskiej prawicy wyrządziły w ostatnich dniach tzw. JOW-y.
Tak się w tym roku złożyło, że w odstępie kilku dni odbyły się przedterminowe wybory w Wielkiej Brytanii i Francji, a w obu tych krajach obowiązują większościowe systemy wyborcze. Ordynacja brytyjska jest prosta i zdroworozsądkowa: każdy, kto dostaje choćby o jeden głos więcej od następnego, zostaje wybrany na posła. We Francji rzeczy nigdy nie mogą być proste. Więc choć też są JOW-y i też ten kto jest pierwszy wygrywa, ale dopiero w drugiej turze. W pierwszej wystarczy dostać 12,5% głosów, aby zakwalifikować się do drugiej. Więc prawdziwa polityka, polegająca na zawieraniu sojuszów i wycofywaniu kandydatów, odbywa się właśnie między pierwszą a druga turą. Wyborcy nie mają na to wpływu, a od owych manewrów partyjnych zależy więcej, niż od samego aktu głosowania.
Wiadomo, że JOW-y ze swej natury premiują najsilniejszego, ale tym razem reguła ta przybrała charakter perwersyjny. Na Wyspach lewica uzyskała podobny wynik, jak w poprzednich wyborach 2019 roku (mniej więcej 33%). Ale wtedy wybory przegrała, zyskując 202 mandaty, a teraz wygrała je z przytupem, zdobywając 411 mandatów. A wszystko dlatego, że konserwatywni konkurenci byli tym razem słabsi, więc często plasowali się w okręgach na drugim, a nie na pierwszym miejscu. Co więcej, druga po konserwatystach prawicowa partia reformatorów, pod przywództwem Nigela Farage’a, dostała 15% głosów, ale tylko 5 foteli w Izbie Gmin. Zaś bliscy lewicy liberałowie dostali mniej głosów – tylko 12%, ale za to aż 72 fotele. Dlaczego? Bo reformatorzy dostawali najlepsze wyniki w prawicowych okręgach, w których jednak z reguły przebijali ich minimalnie konserwatyści.
Jeszcze bardziej absurdalnie było we Francji. Prawica zebrała największą liczbę głosów, zarówno w pierwszej (33%), jak i drugiej turze wyborczej (37%). Ale wybory wygrał blok lewicowy, zaś pod względem liczby mandatów w Zgromadzeniu Narodowym
arytmetycznie zwycięska prawica znalazła się dopiero na trzecim miejscu. I wszystko wskazuje na to, iż obóz polityczny Le Pen, który ma najliczniejsze poparcie Francuzów, zostanie zepchnięty do roli izolowanej opozycji. I znów trzeba zapytać dlaczego? Ano dlatego, że po pierwszej turze Macron wywołał atmosferę histerii, grożąc wojną domową w razie przejęcia władzy przez prawicę. A centrale partyjne lewicy i liberałów wymusiły rezygnację z drugiej tury niemal dwustu swoich kandydatów, aby uniemożliwić wygrywanie w poszczególnych JOW-ach przez prawicowców. Prawica nazwała ten manewr „zmową hańby”, co nie zmienia faktu, iż ta niecna zmowa przeciw partii zyskującej najwyższe poparcie okazała się skuteczna.
I tak w Londynie JOW-y skasowały dobry wynik wyborczy reformatorów Farage’a, a w Paryżu pozbawiły zwycięstwa narodowców Le Pen. Na Wyspach obliczono, że tym razem aż 58% wyborców oddało głosy na kandydatów, którzy przegrali w swoim okręgu. Dzięki JOW-om zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i we Francji większość wyborców, którzy poszli głosować, po prostu przegrała wybory. Jakby to nie brzmiało absurdalnie, w obu wielkich demokracjach – tzw. „większość parlamentarna” reprezentuje teraz mniejszość tych, którzy głosowali. Chyba także polscy entuzjaści JOW-ów, zwłaszcza ci z prawicowymi poglądami, powinni się nad tym poważnie zastanowić.