Luksus własnego zdania. Scarpia w obroży z sex-shopu
Niby taki drobiazg, a potrafi rozniecić w człowieku tyle nadziei! Tak na dobrą sprawę, to na swój użytek bliski już byłem skreślenia zarówno współczesnego teatru, jak i opery, jako rzeczy nieodwracalnie wydanych na łup hochsztaplerów.
W końcu każdy, kto w ciągu ostatnich lat miał okazję obejrzeć jakieś nowe, zyskujące recenzje i nagrody przedstawienie teatralne, wie już dobrze, że od Ajschylosa przez Szekspira aż do Mickiewicza – wszyscy tworzyli sztuki osnute wyłącznie wokół dwóch wątków tematycznych: albo przemocy seksualnej i buntu feministek, albo też kłopotów z tożsamością gejów i transwestytów. Nie inaczej rzeczy się miały w dziejach europejskiej opery: od Monteverdiego aż po Pucciniego.
Nie udało mi się nigdy dojść do tego, czy zyskujący wielką sławę i wielkie pieniądze „artyści” – to jakaś sekta ludzi poddanych praniu mózgów na potrzeby nowej rewolucji kulturalnej, która miałaby obalić całą zachodnią tradycję kulturalną. Czy też raczej towarzystwo zdeprawowanych cyników, którzy w ciężkiej chorobie kultury odkryli niewyczerpane źródło pieniędzy i popularności.
Ta druga wersja wydaje mi się ostatnio bliższa prawdy, gdy obserwuję sprawność, z jaką „gwiazdy” potrafią przechwytywać kontrolę nad rozmaitymi państwowymi instytucjami, po to tylko by zapewnić sobie szeroki dopływ publicznych pieniędzy na produkcję perwersyjnych scenicznych kaprysów. I co ciekawe, tak jest zarówno w Polsce pod rządami tradycjonalistycznego PiS-u, jak i w zachodniej Europie, gdzie publiczny pieniądz na takie rzeczy leje się obfitymi strumieniami.
Nie kryję tego, że co do teatru i opery zaczynały mnie już opanowywać nastroje katastroficzne. Odkąd na własne oczy w krakowskim Teatrze Słowackiego ujrzałem kiedyś, jak nawet aktor tak wybitny jak stary Seweryn, w trakcie recytacji monologów szekspirowskich, ni stąd ni z owąd wyjmuje na scenie ze spodni penis, aby zaprezentować go publiczności, uznałem, że żaden wybitny artysta nie postawi już oporu panowaniu hochsztaplerów.
Żeby istnieć na scenie, każdy musi się jakoś wkupić w ich łaski, dając dowód tego, że jest po ich stronie. Bez powodu pokazać na scenie penis, i to jeszcze przy okazji Szekspira, ho, ho – to w dzisiejszych czasach jakby złożyć uroczysty hołd lenny panującym hochsztaplerom. Takie przypadki działały na mnie dołująco. Myślałem: to koniec; nikt nie ma już odwagi ani charakteru, aby krzyknąć – „Róbta co chceta, ale beze mnie!”
I nagle wielka sopranistka Aleksandra Kurzak i jej mąż tenor Roberto Alania nie tylko zrywają spektakularnie kontrakt w Barcelonie, gdzie mieli grać w operze Pucciniego główne role Cavaradossiego i Toski. Ale jeszcze śpiewaczka niemiłosiernie szydzi z jakiegoś domorosłego hiszpańskiego hochsztaplera, który ubzdurał sobie, że w „Tosce” na stołach mają pokładać się na sobie goli młodzieńcy, zaś nikczemny szef policji baron Scarpia ma się uganiać za Toską w obroży z sex-shopu na szyi. „Myślałam, że umrę ze śmiechu, to było takie nieudaczne” – mówi śpiewaczka.
Po czym uderza w najświętsze tabu korporacji artystów: pieniądze. Mówi: „Może gdyby teatry w Europie nie były dotowane przez państwo, inaczej wydawałyby z wielkim trudem zdobyte pieniądze”. Uff! Na taką odwagę może sobie pozwolić tylko ktoś z wielkim talentem i solidnym dorobkiem artystycznym. Ale w dzisiejszych realiach nawet ktoś taki, rzucając rękawicę hochsztaplerom, podejmuje spore ryzyko.