Magda Wójcik z grupy Goya: Dzielenie wszystkiego na pół jest bardzo fajne
Goya to wyjątkowy zespół: jego filarami są małżonkowie – Magda Wójcik i Grzegorz Jędrach. Są ze sobą na scenie i w domu już prawie 30 lat. Teraz wracają z nową płytą – „Rozdział VIII”. Przy tej okazji wokalistka Goyi zdradziła, nam czy nadal imponują sobie wzajemnie z mężem i kto w ich związku ma ostatnie zdanie.
- „Rozdział VIII” to pierwsza płyta grupy Goya od ośmiu lat. Czujecie się jakbyście debiutowali na nowo?
- Trochę tak jest. Mamy świeże odczucia i ekscytacja jest większa. Ta przerwa spowodowała, że stęskniliśmy się za żywym odbiorem naszych utworów. Cały czas coś się niby działo u nas muzycznie, ale osiem lat przerwy między płytami, to jednak kawał czasu.
- Dlaczego wam się nie spieszyło z nowym materiałem?
- Pandemia sprawiła, że trochę przystopowaliśmy. Mieliśmy co prawda nowe piosenki na płytę, ale stwierdziliśmy, że to nie jest to, o co nam chodzi. A my zawsze wychodzimy z założenia, że chcemy być w stu procentach pewni tego, co zamierzamy wypuścić. Brakowało nam w tych piosenkach polotu i radości. Odczekaliśmy więc chwilę i stworzyliśmy zupełnie nowe utwory. Wtedy pojawiła się podczas pracy fajna energia. Nie czuliśmy żadnego napięcia czy presji. Bawiliśmy się tym, co powstawało.
- Tworzycie wspólnie już prawie 30 lat. Nie dopadło was wypalenie zawodowe?
- Nigdy tego nie odczuwaliśmy. Im większa przerwa między naszymi płytami, to tym bardziej chce się nam tworzyć nowe rzeczy. Pracujemy w trójkę i choć znamy się jak łyse konie, to potrafimy nadal się zaskakiwać. Kiedy tworzymy, dzieje się jakaś magia i to jest mega fajne. Mam nadzieję, że to jeszcze potrwa. Bo gdyby przyszedł taki moment, że siadamy razem i nic ciekawego nie przychodzi nam do głów, to miałabym dużo niepokoju w sobie.
- Te nagrania, które odrzuciliście, kiedyś się ukażą?
- My nie mamy szuflady z niewykorzystanymi utworami. Nie zbieramy takich pomysłów. Wychodzimy z założenia, że jeśli coś nie zadziałało od razu, to znaczy, iż nie jest to dobre. Nie przerabiamy więc takich starych pomysłów na nowe.
- Zapowiadaliście, że „Rozdział VIII” będzie powrotem do lat 90. i rzeczywiście trochę tak jest. Skąd taki pomysł?
- To było bardzo naturalne, bo wychowaliśmy się na tej muzyce. W latach 90. były fantastyczne kompozycje, świetni wokaliści, inny sposób śpiewania. To miało na nas wpływ. Nie zakładaliśmy więc z góry, że będziemy robić piosenki w stylu lat 90., tylko wypłynęło to z nas podczas pracy nad utworami samoczynnie. Kiedy zauważaliśmy, że pojawiają się takie nawiązania, mieliśmy z tego mnóstwo radochy. Nie chcieliśmy oczywiście dosłownie czerpać z popularnych wtedy wykonawców. To były tylko niuanse w brzmieniach czy melodyce. Czasami było to świadome, a czasami – podświadome. Lubimy taką muzykę i chętnie do niej wracamy.
- Startowaliście w latach 90. Jak wspominacie tamten czas?
- Kiedy zaczynaliśmy, było na rynku mnóstwo artystów. To nie był łatwy czas, żeby się przebić. Nam się to udało. Mało tego: przetrwaliśmy aż 30 lat, a niewiele jest takich zespołów. Czy wtedy było lepiej czy gorzej niż teraz? Trudno powiedzieć. Na pewno było inaczej. Nie da się tego porównać. Choćby nie było jeszcze wtedy internetu i fani tak naprawdę niewiele o nas wiedzieli. Teraz jest wszystko wiadomo o artystach. Nie wiem czy to dobrze. Ja akurat uważam, że taki element tajemniczości był bardzo fajny. Inne aspekty z kolei przemawiają za tym, że dzisiaj jest lepiej.
- Wydaliście pierwszą płytę w 1998 roku. Jak ją dzisiaj postrzegacie?
- Ja jestem dumna z każdej naszej płyty. Słuchając ich, widzę jaką przeszliśmy metamorfozę. Mogę sobie przypomnieć co się ze mną działo w danym momencie i zobaczyć jak się zmieniałam. To swego rodzaju pamiętnik. Najbardziej uderza mnie jak byliśmy bezkompromisowi jako młodzi ludzie. Tworzyliśmy bez jakiegokolwiek zastanawiania się czy kalkulowania. I teraz w przypadku „Rozdziału VIII” było podobnie. Bo w ostatnim czasie mieliśmy taki moment, że zaczęliśmy się zastanawiać czy coś nam wypada czy nie. Czy aby nie przeginamy w jakąś stronę. A tutaj znowu poczuliśmy tę młodzieńczą radość w tym wszystkim.
- Każdy twój tekst na „Rozdziale VIII” jest jak zwykle o miłości. Nie masz poczucia, że już wszystko zaśpiewano na ten temat?
- Historia muzyki pokazuje, że o miłości można śpiewać nieustannie i na różne sposoby. Dlatego nie mam z tym problemu. Po prostu to mi najlepiej wychodzi. Pisanie o emocjach, których sama doświadczam, jest dla mnie czymś najbardziej naturalnym. Nigdy nie miałam potrzeby śpiewania o jakichś bardziej zaangażowanych sprawach. Są inni artyści od tego.
- I dobrze: bo teksty z „Rozdziału VIII” są bardzo udane. Weźmy choćby „Jane Austen”. Często inspirujesz się literaturą czy filmem?
- Zawsze bardzo dużo czytałam. Uwielbiam się zanurzać w innych światach. I właśnie książki Jane Austen odrywają mnie od rzeczywistości. Inspirują mnie również filmy. Ale przede wszystkim moje emocje, wyobrażenia czy fantazje.
- No właśnie: dużo się można dowiedzieć z tych tekstów o tobie?
- Myślę, że dużo, choć zawsze pozostawiam pewien element niedopowiedzenia. Generalnie to dosyć dosłowne teksty, ale z zakładką, która sprawia, że każdy może je odczytać na własny sposób. I rzeczywiście spotykam się czasem z tym, że słuchacze inaczej interpretują moje teksty, co jest fajne, bo w dzisiejszych czasach, kiedy piosenki są bardzo jednoznaczne, mnie brakuje takiej delikatnej otoczki tajemnicy, więc staram się ją zostawiać.
- Nie jest tajemnicą, że twoje małżeństwo z Grzegorzem trwa również niemal 30 lat. Wasza relacja też dostarcza ci tematów do tekstów?
- Najwięcej. To wcale nie muszą być jakieś fajerwerki. Tylko zwyczajne rzeczy, które tworzą naszą rzeczywistość i tak naprawdę są najistotniejsze, bo z nich składa się każdy dzień. Wszystko to jest dla mnie nieustanną inspiracją.
- W piosence „Zgaś papierosa i odejdź” opisujesz moment, którego doświadczają wszystkie pary, kiedy czasem mają siebie nawzajem dosyć.
- Dopiero po wydaniu płyty zauważyłam, że kilka znajdujących się na niej piosenek opowiada o milczeniu, które jest bardzo istotnym elementem każdego związku. Ono potrafi być bardzo destrukcyjne, kiedy wynika z niedomówień, ale bywa też zbawienne. Każdy musi mieć swoją przestrzeń na to, by robić swoje własne rzeczy. Dlatego to niezwykle ważna umiejętność, żeby potrafić ze sobą czasem pomilczeć.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Czasem mam ochotę mojego męża po prostu zabić”. Kiedy tak się dzieje?
- (śmiech) Każdy tak ma. Nie jestem tu jakoś wyjątkowo oryginalna. To oczywiście przenośnia, ale czasem mamy siebie dosyć. Jesteśmy tylko ludźmi. Każdy to przeżywa, kto jest w związku. I o takich rzeczach właśnie śpiewam.
- „Co powiesz na Rzym?” opowiada z kolei o tym, że czasem warto we dwójkę gdzieś wyjechać, by oderwać się od codzienności.
- My jesteśmy typem spontanicznych podróżników. Wynika to ze specyfiki naszej pracy, która sprawia, że trudno nam zaplanować coś na trzy miesiące naprzód. Dlatego reagujemy spontanicznie: „O, mamy trzy dni wolne. To może gdzieś wyskoczymy?”. Choćby na nasze ukochane Mazury. I takie wypady są najfajniejsze. Uwielbiamy ze sobą spędzać czas na takich wyjazdach. Ta piosenka powstała w czasie pandemii, kiedy wszyscy mocno odczuwaliśmy skutki zamknięcia w domu. Każdy chciał się więc gdzieś wyrwać. My akurat pomyśleliśmy o Rzymie, ale równie dobrze mógł to być wypad na działkę. Każdy może mieć inny sposób czerpania przyjemności z życia. Dla nas są to wypady w różne miejsca na świecie. Tym bardziej, że jesteśmy niestrudzonymi piechurami i uwielbiamy pokonywać podczas takich wyjazdów dziesiątki kilometrów.
- W „Hollywood” opowiadasz o tym pięknym momencie w życiu pary, kiedy zakochani są dla siebie najważniejsi i cały świat przestaje się dla nich liczyć.
- Tym bardziej, że Hollywood jest podobno przereklamowane. (śmiech) Najfajniejsze jest „kręcenie” naszego własnego filmu, który składa się ze wzlotów i upadków, ale jest jedyny realny i prawdziwy. Dobrze jest mieć trzydziestoletnią historię, siąść sobie czasem i powspominać razem te najprzyjemniejsze momenty.
- Grają te wasze piosenki na weselach? Bo niektóre idealnie pasują pod pierwszy taniec pary młodej.
- Z tego, co wiem, to te stare tak – „Tylko mnie kochaj” czy „Smak słów”. Bardzo mnie to cieszy. Jestem dumna, że mamy w naszym repertuarze takie utwory, które można nazwać evergreenami. Te piosenki istnieją w świadomości kilku pokoleń. Co ciekawe sięgają po nie młodzi producenci i robią ich nowe wersje. To duże osiągnięcie.
- Rozumiecie się w studiu z mężem bez słów po tych 30 latach spędzonych razem w domu i w pracy?
- Absolutnie tak. Oboje wiemy, co potrafimy, ale umiemy się nadal zaskakiwać. Ja spełniam się w innych sferach, a Grzegorz – w innych. On ogarnia wszystkie te techniczne kwestie, na których ja się kompletnie nie znam. To mnie bardzo cieszy. Totalnie się więc uzupełniamy.
- Wspólna praca służy waszemu związkowi?
- Wiem, że niektórym może się to wydawać dziwne, iż spędzamy sobą 24 godziny na dobę. Dla nas to jednak swego rodzaju błogosławieństwo. Możemy się bowiem dzielić dobrymi i złymi rzeczami. Mamy wspólne dążenia i plany. Zamartwiamy się przyszłością nie tylko naszego małżeństwa, ale również naszego zespołu. Dzielenie tego wszystkiego na pół jest bardzo fajne.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Potrzebuję czasem bata nad sobą”. To rola Grzegorza?
- (śmiech) Tak. Ja wiem, że mogę więcej, ale czasem jestem leniwa. Wtedy Grzegorz mnie mobilizuje. Innym razem z kolei ja go przyspieszam. I jest dobrze.
- A kto ma u was ostatnie zdanie?
- W kwestiach muzycznych – ja. Mam tu na myśli kompozycje i teksty, piosenkę jako całość. Grzegorz decyduje z kolei w kwestiach brzmienia, czyli tego, czego ja czasem nawet nie słyszę. Dzięki temu tworzymy fajny team.
- Imponuje sobie nadal nawzajem?
- Tak. Myślę, że to jest najważniejsze. Związek może przetrwać wiele lat, kiedy para jest sobą nawzajem zafascynowana. Dlatego ważne, aby każdy miał swoją pasję. Bo podziw w oczach drugiej osoby jest bezcenny. W naszym przypadku jest to wspólna pasja – muzyka. Bardzo lubię zaskakiwać Grzegorza i to samo on ma ze mną. To podtrzymuje nasze małżeństwo na fajnych obrotach.
- Ty jesteś romantyczna, a Grzegorz praktyczny?
- Chyba tak. Ja potrzebuję mieć obok siebie osobę, która czasem ściągnie mnie na ziemię. Kogoś, kto mi powie: „Kobieto, ogarnij się! Szybciej!”. (śmiech) Cieszę się, że tym kimś jest mój mąż.
- W zespole jest jeszcze ten trzeci – Rafał Gorączkowski. On też jest z wami 30 lat. Jakie macie relacje?
- To prawda – jesteśmy razem od początku. Za swój sukces uważam, że chętnie spędzamy czas razem poza sceną czy studiem. Choćby jeździmy z Rafałem i jego żoną na wspólne wakacje. Czasem słyszy się o innych zespołach, że jego muzycy nie chcą nawet przebywać ze sobą w busie, bo tak się nie dogadują. A my mamy w Rafale nie tylko kolegę z pracy, ale również przyjaciela. Jesteśmy wręcz jak rodzina.
- Na piosenki z „Rozdziału VIII” miała wpływ twoja twórczość dla innych wykonawców?
- Jeżeli tak, to raczej nieświadomie. Kiedy zaczęłam pracować z młodymi ludźmi, znów się otworzyłam i poczułam tę ich bezkompromisowość. Dlatego bardzo sobie to cenię. Mam nadzieję, że oni czerpią z mojego doświadczenia, a ja – z ich świeżości. Mamy bardzo zdolną i wrażliwą muzycznie młodzież. Ja zawsze chciałam pisać dla innych artystów i taka możliwość pojawiła się w pandemii. Teraz mam coraz więcej tego rodzaju propozycji. Czerpię więc z tego pełnymi garściami.
- Inaczej piszesz dla Urszuli, a inaczej dla Sanah?
- Oczywiście, że tak. To zupełnie inna praca. Zuzia od początku miała konkretną wizję tego, co chce uzyskać i ja weszłam w ten jej świat. To wszystko fajnie się połączyło. Zrobiłyśmy razem dwie płyty i teraz Zuzia już sama sobie pisze. Inaczej pracuje się z dojrzałą kobietą, jaką jest Urszula, a zupełnie inaczej z młodą i niedoświadczoną osobą, jaką była na początku Zuzia. Za każdym razem muszę się dostosować do klimatu, jaki ma piosenka danego wykonawcy. Bo zawsze piszę tekst do konkretnej melodii, którą dostaję. Nie wyciągam gotowych piosenek z szuflady. Bardzo mnie satysfakcjonuje taka praca.
- Trudno ci było wejść w ten nieco dziwaczny świat Sanah?
- Zuzia jest tak słodką i cudowną osobą, że nie miałam z tym problemów. Od razu wsiąkłam w ten jej świat. Gorzej jest, kiedy artysta nie ma żadnego pomysłu na siebie. Dlatego wolę, gdy jest wyrazisty. Tak było z Zuzią. Kiedy jest inaczej, muszę wejść na nieco wyższe obroty - choćby posłuchać wcześniejszych utworów danego artysty. To jest trochę trudniejsze.
- Jak doszło do twojej współpracy z Sanah?
- Wytwórnia zaproponowała mi pisanie dla innych artystów. Zuzia była jedną z pierwszych takich osób, zupełnie jeszcze nieznaną. Ale kiedy puściła mi swoje demówki, już po pierwszych dźwiękach wiedziałam, że będzie z tego duża sprawa. Aczkolwiek nie spodziewałam się, że aż tak duża. Dlatego teraz czuję się tym wyróżniona, że byłam częścią takiego debiutu, którego nie było na polskim rynku od wielu lat i który być może nigdy się już nie powtórzy.
- Czujesz się współautorką tego wielkiego sukcesu Sanah?
- Główną autorką tego sukcesu jest Zuzia. To przecież zasługa tego, jak ona wykonuje te utwory. Zuzia jest najzdolniejszą osobą, którą poznałam. Ja byłam tylko jednym z elementów, który złożył się na ten sukces.
- Nie boli cię to, że Sanah teraz występuje na Stadionie Narodowym, a Goya nie ma takich możliwości?
- Ja wiem, gdzie jest nasze miejsce. Szczyt naszej popularności mamy już za sobą. Oczywiście fajnie byłoby, gdyby któraś nasza nowa płyta znowu tak mocno zaistniała. Zdaję sobie jednak sprawę, że czasy się zmieniły. Nastąpił bardzo drastyczny przełom w show-biznesie. Są nowe gwiazdy i my nie mamy zamiaru się z nimi ścigać. Nie czuję jednak wobec nich zazdrości – a już na pewno nie wobec Zuzi, bo kibicuję jej z całego serca.
- Artyści to osoby o dużym ego i kiedy ich popularność mija, popadają w depresje i psychozy. Jak to się dzieje, że ty masz do tego wszystkiego takie mądre podejście?
- Zawsze miałam w sobie dużo pokory, jeśli chodzi o naszą działalność. Cieszyłam się ogromnie z każdego drobnego sukcesu, który się nam przydarzał. Nigdy nikomu niczego nie zazdrościłam. A jeśli już, to w taki zdrowy sposób: „O, jaka ładna piosenka! Szkoda, że nam się nie udało takiej napisać”. Pamiętam, że kiedy zobaczyłam teledysk do „Zanim zrozumiesz” Varius Manx, powiedziałam: „Jaki piękny utwór! Jaka piękna dziewczyna!”. To mi pozostało. Umiem się odnaleźć w obecnych czasach i mam dużą przyjemność z pracy z młodymi artystami.
- To też rzadka postawa wśród artystów z twojego pokolenia.
- Zgadza się. Często słyszę z ust ludzi dojrzałych: „Kiedyś to była muzyka! Kiedyś to były piosenki! Teraz młodzież nie potrafi pisać”. Tymczasem to nieprawda. Oni mają inną wrażliwość i w inny sposób chcą się wyrażać. My kładliśmy nacisk na inne rzeczy, a oni kładą na inne. To inne czasy i nie da się tego porównać. To, że mogę uczestniczyć w życiu młodych ludzi daje mi ogromną radość. Może dlatego nie mam tej frustracji, że nie jesteśmy dziś tak popularni jak Sanah. Jesteśmy w innym miejscu i możemy robić swoje jak najlepiej potrafimy. Ludzie chcą nas słuchać i czekają na nasze utwory. To fantastyczne. Dlatego nie mam żadnego rozżalenia. Bo cały czas robimy fajne rzeczy.
- Może Goya by była bardziej popularna, gdybyście dawali regularnie pożywkę Pudelkowi czy Pomponikowi.
- (śmiech) Nigdy tak nie było. Zawsze tego unikaliśmy, co sprawiało, że mieliśmy wiele trudnych rozmów w firmie. Bo oni chcieli, żebym poszła na jakiś pokaz mody czy na jakąś ściankę. Lub żebym wzięła udział w jakimś programie – zatańczyła na lodzie czy coś ugotowała. Tymczasem ja nigdy nie miałam takiej potrzeby. Wręcz miałabym poczucie lekkiego zażenowania, gdybym się na coś takiego zgodziła. Ale dlatego nie mam w swej biografii takiego wydarzenia lub sytuacji, która by się za mną ciągnęła, a o której nie chciałabym mówić. Nie ma nic w internecie, co by Goyę kompromitowało. To dla mnie komfortowa sytuacja. Wolę być mniej popularna, a mieć w sobie poczucie spokoju, że nie zrobiłam niczego, czego musiałabym się wstydzić. Jasne: mogę mieć wątpliwości co do kilku naszych muzycznych rzeczy, które zrobiliśmy. To jest naturalne. Ale nie mam nic pozamuzycznego, co by się za mną ciągnęło. To duży komfort.
- Kiedyś podobno proponowano ci rozbieraną sesję dla jakiegoś magazynu. Nie żałujesz, że odmówiłaś?
- (śmiech) Absolutnie. Nie potrzebuję takiej pamiątki. Niektóre wokalistki czy aktorki mówią: „Zgodziłam się, żeby potem, kiedy będę stara, móc sobie przypomnieć jak wyglądałam za młodu”. To jest totalnie nie w mojej naturze. Gdybym coś takiego zrobiła, miałabym poczucie wstydu. A nie chcę narażać mojej rodziny, która mieszka w małym mieście, na komentarze w rodzaju: „O, pani córka się rozebrała”. Nigdy mi to nie było potrzebne. Rzeczywiście była kiedyś taka propozycja, ale powiedziałam absolutne nie.
- Raz zmieniłaś fryzurę na życzenie wytwórni i fatalnie się z tym czułaś. To dlatego od wielu lat pozostajesz wierna swojemu wizerunkowi?
- Nie jestem typem szalonej artystki, jeśli chodzi o image. Zawsze miałam z tym problem, bo czasami chciałam się pokazać bardziej wyraziście, ale trochę mi to nie wychodziło. Dlatego mam poczucie, że ten stonowany wizerunek jest najbardziej w zgodzie ze mną. Lubię wyglądać naturalnie, ale z klasą. Chociaż nie mówię nie: może kiedyś zrobię jakąś przerysowaną sesję na potrzeby nowej płyty?
- Masz ten komfort, że ludzie nie rozpoznają cię na ulicach?
- Była taki okres przy pierwszej i drugiej płycie, że pojawiła się jakaś tam rozpoznawalność. Ale nigdy nie była ona uciążliwa. Nie bywałam w chętnie oglądanych programach telewizyjnych, a to właśnie one są źródłem największej popularności. Ani na okładkach gazet. Dlatego to musiały być osoby mocno zainteresowane naszą muzyką, żeby mnie prywatnie rozpoznawały. I super, że tak jest. Bo czasem słyszę od koleżanek czy kolegów z branży, że ta medialna sława bywa uciążliwa. Na szczęście ja tak nie mam. Wolę, żeby to moje piosenki były rozpoznawalne, a nie ja sama.
- Trzeba jednak przyznać, że wyglądasz bardzo młodo. W czym tkwi sekret tej twojej świetnej formy?
- Dobra makijażystka, dobry fryzjer. (śmiech) Na co dzień jestem zwykłą, dojrzałą kobietą i wyglądam na swój wiek. Oczywiście staram się o siebie dbać – maluję się i odwiedzam od czasu do czasu kosmetyczkę. Sport jest ważnym elementem mojego życia. Oboje z mężem jesteśmy bardzo aktywni. Spacery to podstawa. Potrafimy pokonywać po 15-20 kilometrów dziennie. Do tego lubimy odpalić rowery, kiedy robi się ciepło. Kiedyś chodziłam na siłownię, ale wybiłam sobie bark i odczuwam trochę jeszcze skutki tego małego wypadku. Ważne jest też pozytywne nastawienie do życia. Nie ma więc żadnego sekretu.