Magdalena Maliszewska:13 grudnia mama obudziła mnie słowami: „Jest wojna”
Akcja powieści Magdaleny Maliszewskiej „Zimny wiatr” rozpoczyna się 12 grudnia. Tego dnia, kiedy w Krakowie jest mróz i zaczyna padać mokry śnieg, którym zimny wiatr miota na wszystkie strony. Tego dnia, kiedy studenci sprzątają po trzytygodniowym okupacyjnym strajku w Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego i mają całkiem zwyczajne plany na niedzielę. Tak, na tę niedzielę, 13 grudnia 1981 roku
Pamiętasz, co robiłaś 12 grudnia 1981 roku?
Pamiętam wszystko i to bardzo dokładnie, jakby miało miejsce wczoraj. Leżałam chora w domu i miałam stawiane bańki. Czułam się fatalnie, choć jeszcze wówczas nie wiedziałam, że podczas strajku nabawiłam się zapalenia płuc.
Ile tygodni strajkowałaś?
Dwa tygodnie. Z Collegium Novum wyszłam 11 grudnia, tuż przed decyzją o zawieszeniu protestu, która zapadła w nocy i została przegłosowana przez komitet strajkowy w proporcjach trzy głosy do dwóch. To był strajk solidarnościowy ze studentami Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Radomiu, gdzie w sposób niedemokratyczny przeprowadzono wybór rektora. Strajkowało wiele uczelni w Polsce, u nas na UJ około dwóch tysięcy osób, ale rotacyjnie. Zrezygnowałam wtedy z dalszego protestu, bo miałam wysoką gorączkę, bolało mnie gardło, czułam się fatalnie. Myślałam, że podleczę się w domu, a po kilku dniach dołączę znów do kolegów. To był już trzeci tydzień okupacji Collegium Novum i nie przypuszczałam, że strajk się skończy tak po prostu, bez osiągnięcia sukcesu czy choćby jakiegoś kompromisu. Słowo „zawieszenie”, które w jego kontekście padało, było jakimś usprawiedliwieniem, że nie poddaliśmy się, że się całkiem nie wycofaliśmy.
Akademia Górniczo-Hutnicza strajkowała nadal?
Tak, do 13 grudnia, do tego dnia, kiedy mama obudziła mnie słowami: „Wojna jest!”. Bo tak niemal wszyscy odczytaliśmy wówczas informację o wprowadzeniu stanu wojennego. Od kryzysu bydgoskiego [od red. - pobicie działaczy NSZZ Solidarność w dniu 19 marca 1981 w Bydgoszczy] mówiło się, i to nieraz, o stanie wyjątkowym, ale kiedy Jaruzelski pojawił się na ekranie telewizora zamiast „Teleranka” i padło słowo „wojenny”, byliśmy przekonani, że Sowieci weszli do Polski. W tak zwanym karnawale solidarności, kiedy wreszcie mogliśmy czytać sporo niedostępnych wcześniej publikacji, ukazywały się też książki o interwencji radzieckiej na Węgrzech w 1956 roku. Wiedzieliśmy więc, że kiedy wojska radzieckie już gdzieś wchodzą, to wchodzą krwawo. Byłam przekonana, że zaraz pojawią się na naszych ulicach.
I co zrobiłaś?
Pomyślałam, że trzeba organizować jakiś ruch oporu. Tyle że leżałam chora w domu, nie miałam telefonu, ledwo się ruszałam, nie było szans, by do kogoś dołączyć. Wpadłam wtedy na pomysł (to chyba skutek tych baniek i zapalenia płuc) (śmiech), że będę rzucała z okna koktajlami Mołotowa w te czołgi, które pewnie pojadą aleją Pokoju. To ważna ulica łącząca centrum Krakowa z Nową Hutą, więc nie miałam wątpliwości, że się na niej pojawią. Oczywiście, nie miałam bladego pojęcia, jak się takie koktajle robi. Gdzieś tam kołatało się w głowie, że w butelce musi być benzyna albo inny środek łatwopalny. W domu benzyny nie znalazłam, była wtedy na kartki, kto by ją trzymał w mieszkaniu? Wpadłam na pomysł, że przecież wódka także się dobrze pali, wystarczyło przypomnieć sobie słynną scenę z „Popiołu i diamentu”, kiedy to Cybulski podpala wódkę w kieliszkach. Mój tata już nie żył, ale w barku mieliśmy dobre alkohole. Wódki ani spirytusu nie znalazłam, ale były za to koniaki. Pomyślałam, że koniak też się nada i że w razie czego będę nimi rzucać. O zapalniku nie miałam pojęcia. Na szczęście dla mnie żadne czołgi nie przejechały aleją Pokoju. (śmiech)
Bohaterowie twojej książki nie mają żadnych złych przeczuć odnośnie 13 grudnia. Jeden wyjeżdża do rodziców, kolejni mają typowe niedzielne plany. Tak było faktycznie?
O wprowadzeniu stanu wyjątkowego mówiło się niemal od roku, padały kolejne daty, towarzyszyło im napięcie i nic się nie wydarzało. Za każdym razem to były fałszywe alarmy. Być może one uśpiły czujność. Na dodatek NSZZ Solidarność miał wtedy już 10 milionów członków, czuł się silny, niemal okrzepły, wierzyliśmy, że nie da się tylu ludzi „nakryć czapką”. W Gdańsku kończył się akurat Zjazd Solidarności, wydawało się nam, że władza jest za słaba, że będzie się bała powszechnego strajku i protestów, a Związek Radziecki ma swoje problemy. Pomyliliśmy się wszyscy. Data, oczywiście, była nieprzypadkowa, dzień wolny, na dodatek zbliżały się święta. Czy ludzie chcieliby strajkować w Boże Narodzenie?
Anna, twoja bohaterka, spotyka 12 grudnia wieczorem znajomego, który mówi jej o kumulacji wojska i milicji, o wypisywaniu chorych ze szpitala im. Żeromskiego. Skąd wiedział?
W okolicach kombinatu i na obrzeżach Huty gromadzono wtedy większe niż dotychczas siły, to można było zobaczyć. Na pewno niepokój wzbudzał proceder wypisywania do domów pacjentów, którzy nie byli obłożnie chorzy. W ten sposób zwalniano miejsca dla ewentualnych rannych. Przed północą esbecy zaczęli pojawiać się w domach aktywnych działaczy Solidarności, NZS-u, SKS-u i wtedy już można się było domyślić, że to początek jakiejś większej rozprawy z Solidarnością. Tym bardziej że często akcje te przeprowadzano mało delikatnie, rozwalając czy wyważając drzwi. 13 grudnia rano wszystko stało się jasne. Niektórzy studenci pojechali wówczas na AGH, gdzie wciąż strajkowano. Ale niedługo, strach i przerażenie sprawiły, że rano 13 grudnia i tam zakończono protest. Ci, którzy chcieli dalej walczyć, pojechali przysłanymi ze strajkującego MPK autobusami do kombinatu w Hucie, reszta musiała rozejść się do domów. W poniedziałek na ich miejsce przyszli pracownicy naukowi, administracyjni AGH, którzy 15 grudnia zostali spacyfikowani. Tę scenę, kiedy wojsko szturmuje otwarte drzwi, a potem wchodzi przez długo rozbijaną szybę, także opisuję w swojej książce.
Jak zapamiętałaś ten grudzień?
To był straszny cios, cios wielowarstwowy, który boleśnie zadziałał na różnych poziomach. Po pierwsze, że władza się na coś takiego zdobyła, po drugie, że 10 milionów członków Solidarności tak łatwo było spacyfikować. Nie pomagał chaos, dezinformacja, najpierw brak wiadomości o tym, gdzie zostali wywiezieni internowani. Mówiono nawet, że zawieziono ich do Związku Radzieckiego jako zakładników. Potem świadomość, że internowani zostali osadzeni bezterminowo, nie było wiadomo, czy to zamknięcie jest na rok, dwa, pięć czy dziesięć. To na pewno nas osłabiało. Kolejnym szokiem był fakt, że zastrajkowały tylko niektóre zakłady. Anna, moja bohaterka, mówi w książce, że w poniedziałek na pewno cała Polska stanie. To była mrzonka. Ludzie byli zastraszeni już samym słowem „wojenny”. Do tego dochodził mróz, niepewność, jak zareaguje Związek Radziecki, czy będą strzelać, czy nie będzie dalszych represji, np. w stosunku do rodzin internowanych. Na palcach dwóch rąk można wyliczyć zakłady, które do strajku przystąpiły. Po wydarzeniach w kopalni Wujek, gdzie zaczęto strzelać do górników z ostrej amunicji, a dziewięciu z nich zginęło, ludzie byli jeszcze bardziej przerażeni. Kiedy dziś patrzę wstecz, to grudzień nas bardzo wtedy cofnął, zatrzymał, strasznie stłamsił. Przerwał wiele karier, wiele osób nie mogło studiować, bo byli internowani albo musieli się ukrywać. Wpłynął na całe rodziny, które nie miały za co żyć. 13 grudnia zatrzymał nas także jako społeczeństwo w drodze do wolności.
Czym był dla ciebie?
To, co nastąpiło później, już po nim, czyli moja podziemna działalność, było najważniejszą rzeczą, która mi się przydarzyła w życiu. Wprowadzenie stanu wojennego to był moment, który mnie ukształtował i sprawił, że przeszłam do podziemia. Pamiętam, jak niemal od pierwszych dni stanu wojennego przepisywałam na maszynie jakieś ulotki, potem oklejałam nimi najbliższą okolicę. Mama się strasznie o mnie bała, bo przecież widziała, jak pisałam coś na maszynie. Nie mówiłam jej, że roznoszę ulotki czy że biorę udział w manifestacjach, ale przecież musiała się domyślać. Mój patent na przyklejanie ulotki też zdradziłam w książce; sięgałam po nie do torebki, były przyklejone do klapy od wewnątrz, wyciągałam je, jakbym czegoś szukała. Oczywiście, na początku wszystko robiłam strasznie się bojąc, potem coraz lepiej mi szło.
Można było za to trafić do więzienia.
Można było. Ale przecież nie tylko za to. Miałam dużo szczęścia. Pamiętam, jak podczas strajku, leżąc na materacu, pisałam na kolejnych kartach list, w którym dokładnie relacjonowałam wszystko, co się u nas działo. Adresatką była moja koleżanka Ela, z którą chodziłam do liceum, a która wstąpiła do zakonu, do Łagiewnik. Wychodząc już chora ze strajku, włożyłam te kartki do koperty i wrzuciłam do skrzynki. Gruba koperta trafiła w ręce cenzury, a tajniacy w pierwszych dniach stanu wojennego pojawili się z tym listem w Łagiewnikach u matki przełożonej, która musiała wezwać Elę. Na szczęście koleżanka była na tyle sprytna, że na pytanie, kto jest autorem, powiedziała, że tyle osób poznała na pielgrzymkach i oazach, że nie ma pojęcia, kto to napisał, co to za Magdalena. Dzięki temu do mnie nie przyszli. Tak więc kiedy roznosiłam ulotki, nie myślałam o więzieniu czy o karze. Po prostu robiłam, co wydawało mi się ważne i konieczne.
Miałaś 19 lat, twoi bohaterowie też są młodzi, chcą się bawić, kochać, żyć. Czy dla ojczyzny trzeba było z czegoś zrezygnować?
Żyliśmy w miarę normalnie, choć oczywiście dość biednie, bo w sklepach nie było praktycznie niczego. Mieliśmy swoje ulubione knajpy, chcieliśmy chodzić do kina, teatru, nawiązywać romanse, przyjaźnić się, wędrować po górach. To nie było tak, że nagle zrezygnowaliśmy z tych pragnień, że nie chcieliśmy się śmiać, imprezować, romansować. I udawało nam się to godzić. Na pewno nie było tak, że od rana do wieczora roznosiliśmy bibułę i konspirowaliśmy, mieliśmy czas i na balowanie, i na konspirację.
Jakie były święta tamtego grudnia?
Najsmutniejsze, jakie mogliśmy sobie wyobrazić. Byliśmy w jakiejś apatii. Niektórzy wciąż nie wiedzieli, gdzie są ich bliscy, którzy zostali internowani, nie wolno było podróżować, wiele osób się ukrywało, nie było w tej sytuacji zbyt wielkiej nadziei.
Dlaczego chciałaś napisać tę książkę?
Zanim z Bereniką Rewicką napisałam „Kobiety małopolskiej Solidarności”, która niedługo będzie miała drugie wydanie, już chodziła mi po głowie „jakaś powieść”. To jest okres pomijany i niedoceniany w twórczości literackiej. Jest bardzo dużo książek o II wojnie światowej, także literatury pięknej, która o tamtych czasach opowiada - raz lepiej, raz gorzej. O stanie wojennym, który miał miejsce już 42 lata temu, jest stosunkowo mało książek. A już literatury pięknej nie ma prawie w ogóle. No bo kto o tym pisał? Polkowski, Wildstein, nie umiem sobie przypomnieć innych nazwisk. I tak zrodziła się ta książka, która opowiada historię grupy studentów, których połączył wspólny cel walki z komuną, ale też relacje, związki, pragnienia. Opowiadam czasami o bliskim dla mnie Kornelu Morawieckim, który zmarł ostatniego dnia września 2019 roku. Byliśmy zaprzyjaźnieni, dyskutowaliśmy o polityce, choć bardzo się nie zgadzaliśmy w tych dyskusjach, ale on był naprawdę świetnym rozmówcą. Mówiłam mu także, że chciałabym napisać powieść o stanie wojennym, ale niestety nie wiem jak. Dzień po jego śmierci obudziłam się i zobaczyłam swoją książkę. Nie całą, oczywiście, ale główne wątki. Od razu zaczęłam pisać tak, jak nigdy do tej pory tego nie robiłam, nie mogłam się zatrzymać, tekst sam wychodził spod moich palców, jakby mi ktoś dyktował. I teraz opowiadam taką moją ulubioną anegdotkę, jak to Kornel poszedł do nieba i św. Piotr spytał go: „Synu, masz takie zasługi dla Polski i ludzi, co byś chciał za nie”. I Kornel wymienił, żeby Polska była szczęśliwa, bezpieczna, wolna i żeby Maliszewska napisała w końcu tę swoją książkę.
Dla kogo ją pisałaś?
Dla tych, którzy dzięki tej historii wrócą do swoich wspomnień i to będzie dla nich podróż sentymentalna. Ale bardzo bym chciała, by czytali to także młodzi ludzie. Adam Kalita, jeden z członków tamtego komitetu strajkowego na UJ, powiedział na spotkaniu autorskim, że ta historia mogłaby zdarzyć się wszędzie, gdyby tylko usunąć powielacze, konspiracje i stan wojenny. Wątek romansowy, konflikt pokoleń, rodzinne tajemnice, różne koncepcje patrzenia na historię są przecież ponadczasowe. I młodzi mogą na „Zimny wiatr” popatrzeć jak na powieść obyczajową. Znajdą tam bardzo różne wątki - zahaczające o Kresy, o sprawy katyńskie, o żołnierzy wyklętych. Jest w niej mnóstwo zagadek - kryminalnych, ale i rodzinnych. Niektóre będą miały swoje rozwiązania w drugiej, niektóre dopiero w trzeciej części.
Dobrze się czyta twoje dialogi.
Gustaw Herling-Grudziński zapytany, dlaczego nie napisze powieści, powiedział, że dlatego, bo nie potrafi konstruować dialogów. Wydaje mi się, że dialogi mi się udają, lubię zapisywać rozmowy. Ta książka jest ich pełna. To rozmowy o polityce, o historii, o tym, co będzie, kiedy odzyskamy niepodległość i jak najlepiej to osiągnąć. Jak należy walczyć z komuną i czy wolno być terrorystą, jeśli ma się do czynienia z państwem totalitarnym.
A wolno?
Uważam, że tak - w pewnych okolicznościach, co jednak zmieniało się na przestrzeni wieków. Piłsudski podkładający bombę też był terrorystą, powstańcy styczniowi dla Rosjan też nimi byli, a dziś nikogo to nie dziwi, nie bulwersuje. Ale w czasach Solidarności, gdybyśmy zaczęli walczyć w ten sposób, świat by się od nas odwrócił. I o tym też rozmawiają moi bohaterowie.