Magdalena Zawadzka wierzy, że miłość nie kończy się wraz ze śmiercią

Czytaj dalej
Fot. Sylwia Dąbrowa
Paweł Gzyl

Magdalena Zawadzka wierzy, że miłość nie kończy się wraz ze śmiercią

Paweł Gzyl

Spędziła u boku męża szczęśliwe 35 lat. W czym tkwił sekret powodzenia ich związku? Nie tylko kochali się, ale zwyczajnie również lubili się jako ludzie.

Jest przykładem emerytki, która nie poddaje się upływowi czasu. Przede wszystkim pozostaje ciągle czynna zawodowo. Choć może nie oglądamy jej w kinie i w telewizji, często występuje jednak w teatrze. Gra nie tylko w stolicy, ale jeździ ze spektaklami po całej Polsce. Napisała już trzy książki i z przyjemnością spotyka się z czytelnikami. W wolnym czasie podróżuje po całym świecie. Była nawet na Alasce. Dlatego ciągle jest w świetnej formie psychicznej i fizycznej.

- Sporo czerpię z miłości do przyrody. Patrzę na słońce, rośliny, piękny krajobraz i lepiej się czuję. Chodzę na spacery, spotykam się z miłymi ludźmi. Wychodzę z założenia, że nie musi mnie spotykać codziennie wielkie szczęście. Ale ukułam sobie taki zwyczaj, że wieczorem myślę o tych malutkich radościach, których doświadczyłam w ciągu dnia. I gdy je złożę w całość, okazuje się, że tworzą one sumę szczęść, która bywa naprawdę ogromna – mówi w Plejadzie.

Kolorowe dzieciństwo

Wychowała się w bogatym domu. Jej tata był specjalistą od handlu zagranicznego, a mama pracowała w laboratorium medycznym. Mieszkali w Szczecinie w dzielnicy Pogodno w pięknym domu z ogrodem, po którym ich córka biegała z ukochanym psiakiem. Kiedy dziewczynka chciała się pobawić z innymi dziećmi, przechodziła przez dziurę w płocie i biegała z nimi po pobliskich łąkach. Dzięki temu czas dzieciństwa był dla niej magiczny.

- Uwielbiałam przesiadywać w niewielkim pokoiku moich dziadków na warszawskim Grochowie, w którym mieściło się wszystko: sypialnia i salon, a za kotarą mała kuchenka. Babcia była genialną panią domu i to, co gotowała, co piekła, zawsze wychodziło wspaniałe. Takich zapachów nigdy już potem nie spotkałam. A dziadek? Dziadek był sędzią zapasów i zapamiętałam go jako wysportowanego herosa. Pachniał świeżą wodą kolońską – wspomina w serwisie Weranda.

Mała Magda wymarzyła sobie, że zostanie... cyrkową akrobatką. Dlatego poprosiła mamę, aby zapisała ją na balet i gimnastykę. Pewnego razu koleżanka namówiła ją jednak na eliminacje do telewizyjnego Młodzieżowego Studia Poetyckiego. Dziewczynka dostała się i rozsmakowała w publicznym deklamowaniu wierszy. To sprawiło, że zaczęła myśleć o aktorstwie.

- Jako nastolatka zaczęłam uczestniczyć w telewizyjnych programach na żywo. Próby kamerowe i występy przed widownią telewizyjną były emocjonujące i niezwykłe. Uświadomiłam sobie wtedy, że studia w szkole teatralnej będą tym, o czym podświadomie marzyłam. Jak sobie przypominam koleżankę, która mnie namówiła do pójścia na te eliminacje, jestem przekonana, że w to wszystko wmieszał się los i że przypadki połączyły się w nieprawdopodobną całość, która złożyła się na moje życie – podkreśla w Party.

Oświadczyny na ulicy

Do akademii teatralnej dostała się bez problemu. Już na drugim roku zaczęła występować w filmach i w serialach. Wielką popularność zdobyła, kiedy pojawiła się w jednym z odcinków „Wojny domowej”. Wcieliła się w gwiazdę big-bitu Simon Grabczyk, pokazując, że potrafi świetnie śpiewać i tańczyć. Młodzież oszalała wtedy na jej punkcie – pewnego razu jakiś chłopak dopadł ją na ulicy, ukląkł przed nią, wręczył bukiet kwiatów i... poprosił ją o rękę.

- Byłam jeszcze w szkole teatralnej, ale już podchodziłam do pracy bardzo poważnie, czego nauczyli mnie moi profesorowie – Ludwik Sempoliński i Aleksander Bardini. Nie pomyślałam więc, że trafiła mi się po prostu chałturka. Wymyśliłam sobie, jak powinno wyglądać wykonanie tej piosenki, zrobiłam choreografię z gitarą. Przyszłam na plan z gotową propozycją. Reżyser Jerzy Gruza zaakceptował od razu mój pomysł. No i „Wojna domowa” do dzisiaj jest chętnie oglądana – opowiada w Party.

Kiedy Jerzy Hoffman przygotowywał się do ekranizacji „Pana Wołodyjowskiego”, jego żona Wala zasypała go zdjęciami Magdy i zmusiła, aby zatrudnił ją do roli Basieńki. I nigdy tego potem nie żałował. Młoda aktorka wiarygodnie oddała przemianę z rozchichotanej trzpiotki w przybitą życiem wdowę. To sprawiło, że swoje podwoje otworzył przed nią teatr. I do dziś jest on jej największą miłością.

- Przez całe życie dostawałam różnorodne propozycje zawodowe. Nie miałam powodów do zmartwień z tego powodu, że ciągle gram coś podobnego. Bardzo często wcielałam się w diametralnie różne od siebie postaci. I one dawały mi ogromną satysfakcję. Nie było niczego takiego, co nagle przełamałoby moje życie i sprawiło, że od tego momentu zawodowo stałam się inna – podkreśla w Plejadzie.

Bezgraniczne zaufanie

Kiedy młoda Magda weszła na plan filmu „Późne popołudnie”, od razu wpadła w oko operatowi Wiesławowi Rutowiczowi. Udało mu się ująć ją naturalną dobrocią i para stanęła na ślubnym kobiercu. Nie przeszkodziło to jednak jej starszym kolegom po fachu ubiegać się o jej względy. W pewnym momencie rywalami, próbującymi zdobyć serce młodej gwiazdy, byli Tadeusz Łomnicki i Gustaw Holoubek. Ostatecznie wygrał ten drugi.

- Los tak nas połączył, że uzupełnialiśmy się wzajemnie jak te przysłowiowe połówki jabłka i nie przeszkadzaliśmy sobie w życiu. Dawaliśmy sobie bardzo dużo wolności i mieliśmy do siebie bezgraniczne zaufanie. Bazą naszego związku była nie tylko miłość - my się po prostu lubiliśmy. Nie tylko miłość jest ważna, ale i przyjaźń i wzajemna wyrozumiałość dla wad partnera – podkreśla w Interii.

„Będzie dobrze, Magdusiu” – zapewniał ją zawsze Gustaw. I tak było: po trzech latach spędzonych w mikroskopijnej kawalerce, małżonkowie przeprowadzili się do starej kamienicy, gdzie na świat przyszedł ich syn Jan. Dziś to uznany operator i reżyser filmowy. Co roku latem wyjeżdżali wspólnie do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie łapali oddech od intensywnej pracy. W sumie Magda i Gustaw spędzili razem 35 lat. Gdy on zmarł w 2008 roku, ona do dziś nie pogodziła się z jego odejściem.

- Odeszła ode mnie jego fizyczność, ale wszystko to, co z niego czerpałam, a on ze mnie, nie znikło przecież z momentem jego odejścia. Ta wymiana nadal trwa. Uczucia do osoby, która odeszła, nie giną. Miłość nie kończy się wraz ze śmiercią, tylko przechodzi w duchowy wymiar. Tak myślę i tak czuję. Nie można usuwać kogoś ze swojego życia, dlatego że odszedł. Jego niby nie ma, ale wciąż jest. Jego energia i osobowość wciąż krążą wokół mnie. Nie chciałabym, żeby kiedykolwiek odpłynęły w siną dal – deklaruje w Plejadzie.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.