Małgorzata Kożuchowska: Nigdy nie jest za późno, aby coś zmienić na lepsze
Do kin trafia właśnie komedia „Zołza” z popisową rolą Małgorzaty Kożuchowskiej. Nam największa gwiazda polskiego filmu opowiada jak udaje jej się zachować... zdrowie psychiczne, pracując w show-biznesie.
- Co pani rozumie pod określeniem „zołza”?
- To trochę archaiczny epitet, którego już rzadko się dzisiaj używa. Oznacza on kobietę, która, mówiąc dyplomatycznie, nie jest zbyt przyjemna dla otoczenia. Zazwyczaj jest to ktoś złośliwy, kuty na cztery nogi, skoncentrowany na sobie.
- Jak to ma się do fabuły filmu, w którym gra pani główną rolę?
- Gram w nim bohaterkę, która jest kobietą sukcesu i presja, która jest z tym związana, sprawia że staje się, delikatnie mówiąc, uciążliwa dla innych. Co ciekawe – gdyby to był mężczyzna pewnie wszystko byłoby OK. Nawet nie ma takiego określenia na męską zołzę. Okazuje się bowiem, że to, co wybacza się mężczyznom, u kobiet postrzega się jako wadę. Stąd ta zołza.
- Często się pani zdarza trafiać na takie zołzy w świecie filmu?
- Zdarza się. I to nie tylko w świecie filmu. Choć ta opowieść jest osadzona w realiach show-biznesu, jest jednak bardzo uniwersalna. Mnóstwo kobiet, które piastują kierownicze stanowiska i łączą intensywną pracę zawodową z życiem rodzinnym, może być postrzegane jako zołzy. Ponieważ starają się być profesjonalne, stanowcze i zorganizowane. A połączenie tych dwóch światów jest bardzo trudne i powoduje liczne napięcia. W efekcie kobiety te nie są zbyt miłe dla otoczenia.
- Bohaterka „Zołzy” jest wzorowana na Ilonie Łepkowskiej.
- To prawda. Korzenie tej opowieści tkwią w doświadczeniach Ilony Łepkowskiej. To ceniona scenarzystka i producentka telewizyjna, która jest odpowiedzialna za dostarczenie konkretnego produktu danej stacji telewizyjnej lub dystrybutorowi kinowemu. Kieruje dużym zespołem ludzi i działa pod presją czasu.
- To usprawiedliwia jej zachowanie?
- Tego nie mówię. Staram się jednak trochę wytłumaczyć moją bohaterkę – skąd się bierze u niej taki rodzaj zachowania. Poznajemy graną przeze mnie Annę Sobecką w momencie, kiedy doszła do ściany i sama zapędziła się w kozi róg. Już jej samej nie jest z tym dobrze. Bo że nie jest z tym dobrze jej bliskim i współpracownikom, to wręcz oczywiste. Pokazujemy to w filmie. Próbujemy w ten sposób powiedzieć widzom, żeby starali się pilnować w życiu i zachowywali „work life balance”.
- Co to oznacza?
- To równowaga między życiem zawodowym a życiem rodzinnym. Balans między tymi dwoma sferami życia.
- Myślała pani kiedyś o Ilonie Łepkowskiej jako o „zołzie”?
- Tak. (śmiech) To były czasy, kiedy pracowałyśmy przy „M jak miłość”. Ilona była producentką i główną scenarzystką serialu, pilnowała więc tego, żeby wszystko szło zgodnie ze scenariuszem i była w tym bardzo skrupulatna. Dzisiaj z perspektywy czasu rozumiem ją, ale wtedy postrzegałam to inaczej. Potrafiła bowiem być bardzo kategoryczna. Czasem upierała się przy czymś i trudno było z nią dyskutować. Omówiłyśmy to wszystko wiele lat później na etapie pracy nad scenariuszem do „Zołzy”. Bardzo mi to pomogło spojrzeć wstecz na tamtą Ilonę Łepkowską i zrozumieć, dlaczego w taki, a nie inny sposób zachowywała się wobec nas. Zdałam sobie po latach sprawę, że pracowała non stop pod presją odniesienia sukcesu i musiała tak czasem reagować, by w pełni osiągnąć założone cele.
- Do legendy polskiej telewizji przeszła śmierć granej przez panią w „M jak miłość” Hanki Mostkowiak. Pojawiło się wtedy mnóstwo plotek, że to efekt konfliktu pani z Iloną Łepkowską. Ile było w tym prawdy?
- To nie był pomysł Ilony. Wszyscy przypisywali jej te „kartony”. Tymczasem wtedy już dawno nie było jej w „M jak miłość”. Realizowała wówczas serial „Barwy szczęścia”. W niedawnym wywiadzie Ilona Łepkowska stwierdziła, że bardzo ją uwierało to, że przypisywano jej winę za coś, za co w ogóle nie była odpowiedzialna.
- To kto wymyślił ten absurdalny pomysł śmierci pani bohaterki w wypadku samochodowym z tekturowymi kartonami?
- Do dzisiaj nie wiemy do końca, kto pozwolił sobie na wypuszczenie takiego babola. Widzowie zobaczyli bowiem w tej scenie przysłowiowe „szwy” filmowe. Te kartony stanowiły bowiem zabezpieczenie aktorów i kaskaderów, biorących udział w tej scenie. Ponieważ nie mogliśmy sobie pozwolić na zniszczenie samochodu, rekwizytorzy wymyślili, że wykorzystają w tym celu kartonowe pudła. Gdybym wjechała w rów dalej niż powinnam, miałabym w ten sposób jakąś amortyzację i zabezpieczenie. „Dobra, ale żeby tego nie było widać” – zastrzegłam. „Gośka, czy kiedy aktor wypada z okna, to widać materac na ziemi?” - usłyszałam w odpowiedzi. Na tym polega przecież sztuka filmowa. Niestety: kiedy ten odcinek pojawił się w telewizji, z przerażeniem zobaczyłam, że mój samochód wpada do rowu z… tymi tekturowymi pudłami. To było dla mnie szokujące. A odcinek ten był powszechnie oglądany, ponieważ moje odejście z „M jak miłość” szeroko wtedy komentowano. Na podstawie tej sceny powstało mnóstwo internetowych memów.
- Czyli nie było konfliktu między panią a Iloną Łepkowską?
- Specyfika mojego zawodu jest taka, że pracujemy ze sobą intensywnie przez jakiś czas. Wtedy zacieśniają się relacje i powstają przyjaźnie. Ale potem przechodzimy do następnego projektu i współpracujemy z innymi ludźmi. Nie mamy więc zbyt wiele czasu, żeby pielęgnować te wcześniejsze znajomości. Każdy nowy film czy serial to zupełnie nowe konfiguracje personalne. I tak się złożyło, że po „M jak miłość”, nie pracowałyśmy już z Iloną razem, więc nie było zbyt wielu okazji, żeby się spotykać. Nasz kontakt urwał się – ale przy okazji jakichś imprez branżowych widziałyśmy się ze sobą i wtedy normalnie ze sobą rozmawiałyśmy.
- Jak pani zareagowała, kiedy dostała pani propozycję zagrania w „Zołzie”?
- Najpierw dostałam od Ilony książkę z dedykacją. To było dla mnie zaskakujące. „Małgosiu życzę ci miłej lektury. Czy nie uważasz, że to najwyższy czas, by znowu zrobić coś razem?” – napisała. Przeczytałam więc tę książkę i zadzwoniłam do niej, by powiedzieć, że bardzo mi się spodobała. Wtedy przesłała mi scenariusz i zasugerowała, że chciałaby, abym zagrała główną bohaterkę. Uznałam, że mimo tych nie do końca wyjaśnionych sytuacji konfliktowych między nami, jestem dla niej ważną osobą.
- Co spodobało się pani najbardziej w postaci Anny Sobańskiej?
- Bardzo spodobała mi się konwencja tej opowieści: że główna bohaterka zaczyna w pewnym momencie widzieć w prawdziwym życiu bohaterów swego serialu, którzy są jakby głosem jej sumienia. W polskim kinie czegoś takiego nie było. Lubię wyraziste postaci, które przechodzą metamorfozę pod wpływem wydarzeń, które dzieją się w ich życiu. I taka jest właśnie Anna Sobańska. Moje obawy budził jedynie fakt, że przez dwie trzecie filmu jest ona postacią negatywną. A w komedii, dobrze grać bohaterkę, za którą widzowie będą trzymali kciuki i będą się z nią identyfikować. Dlatego wiedziałam, że muszę zagrać tę postać tak, żeby budząc respekt i irytację, mimo wszystko w pewnym momencie zaczęła ona wywoływać sympatię. Stąd ważny był ten moment jej przemiany, kiedy odrabia lekcję i wyciąga wnioski ze swych błędów.
- Grając Annę Sobańską wzorowała się pani na zachowaniu czy sposobie bycia Ilony Łepkowskiej?
- Nie musiałam tego robić. Nie miałam takiego zadania. Dostałam scenariusz z bardzo wyrazistą rolą kobiecą – i trzeba było ją zagrać. Oczywiście moje życiowe spotkania z takimi stanowczymi i apodyktycznymi kobietami, bardzo mi pomagały. Na pewno jednak nie chodziło tutaj, by zagrać Ilonę.
- Wspólna praca z Iloną Łepkowską nad „Zołzą” miała wpływ na prywatną relację między paniami?
- Bardzo. Kiedy ludzie decydują się ze sobą pracować, obdarzają się wzajemnym zaufaniem i zostawiają sobie wolność. Ilona była na planie może raz lub dwa, bo nie ma takiego zwyczaju. Wymyśliła tę historię i napisała scenariusz. Zanim zaczęły się zdjęcia, omawiałyśmy cały projekt i spotkałyśmy się wielokrotnie. To normalny tryb pracy nad filmem. Ilona była tu nie tylko scenarzystką, ale również producentem kreatywnym. A ja nie tylko aktorką, ale też producentką wykonawczą. W związku z czym pracowałyśmy ze sobą na każdym etapie tworzenia filmu. Dlatego po zakończeniu zdjęć spotykałyśmy się choćby na montażu, gdzie przekazywałyśmy swoje uwagi i wprowadzałyśmy poprawki. Dyskutowałyśmy też na temat dźwięku czy muzyki. Wszystko odbywało się w atmosferze przyjaźni i szacunku.
- Spodobała się pani rola producentki?
- Kusiło mnie to od jakiegoś czasu. Dużo się nauczyłam na planach tych produkcji, w których brałam udział jako aktorka. Szczególnie przy realizacji „Drugiej szansy”, bo producentka Dorota Kośmicka wpuszczała mnie w te „produkcyjne rewiry”. Brałam udział w wymyślaniu tematów na kolejne sezony tego serialu i oglądałam wersje montażowe. Trochę więc tego zasmakowałam. Kiedy więc zdarzył mi się film, w którym właściwie nie schodzę z ekranu i stoi za nim osobista prawdziwa relacja moja i Ilony, pomyślałam, że dobrze by było, gdyby mój udział w tym projekcie nie zakończył się wraz z ostatnim dniem zdjęciowym. Zechciałam mieć wpływ na to, jaki ta produkcja będzie miała kształt ostateczny. I po prostu zapytałam, czy producenci wpuszczą mnie do swego grona. Zgodzili się – a ja dzięki temu bardzo dużo się nauczyłam, pracując nad filmem od początku do końca.
- Z „Zołzy” wyłania się dosyć mroczny obraz polskiego show-biznesu. Ile w nim prawdy?
- Sporo. Przecież nie jest to historia wyssana z palca, tylko ma swoje realne umocowanie w prawdziwym życiu. Ten scenariusz napisała osoba, która jest częścią tego świata. Jest też kobietą – i łączy swą pracę z życiem rodzinnym. Kiedyś marzyła, aby zostać „królową seriali” i to jej się udało. Musiała jednak zapłacić za to wysoką cenę. Bo nic nie przychodzi łatwo i każdy sukces jest okupiony jakimiś kosztami. Nie ma wyjątków od tej reguły. Chcieliśmy więc, by ten film nie był tylko lekką komedyjką, ale aby gdzieś tam na dnie pozostało ziarnko goryczy. Aby stanowił on przyczynek do odpowiedzenia sobie na pytanie, czy to miejsce, w którym ja obecnie jestem w życiu, jest naprawdę tym miejscem, w którym chcę być. Aby rozejrzeć się wokół siebie i zastanowić się, czy może ktoś przeze mnie nie cierpi. Bo nigdy nie jest za późno, aby coś zmienić na lepsze.
- „Zołza” jest adresowana tylko do kobiet?
- Kiedy mieliśmy gotową jedną z pierwszych wersji montażowych filmu, przeprowadziliśmy badania fokusowe i to właśnie kobiety najżywiej na niego zareagowały. To mnie bardzo ucieszyło – bo powiedziały, że choć początkowo moja bohaterka jest negatywną postacią, to one ją rozumieją i identyfikują się z nią. Bo wiedzą z własnego doświadczenia, że kiedy ktoś jest zapracowany i wykonuje bardzo odpowiedzialny zawód, to czasami zdarza mu się fuknąć na swe dziecko, które akurat ma focha. Co ciekawe – powiedziały też, że nie tylko śmiały się na tym filmie, ale również bardzo się wzruszyły. Spodziewały się, że będzie to tylko „ha, ha, ha, hi, hi hi”, a tu okazało się, że także przejmują się losami mojej bohaterki. Moim zdaniem stało się tak właśnie dlatego, że „Zołza” nie jest oderwana od rzeczywistości. Choć umocowana jest w hermetycznym środowisku, to opowiadaną w nim historię, można przełożyć na każdą inną profesję.
- „Zołza” pokazuje, że łatwo zatracić się w samouwielbieniu, kiedy przychodzą sukcesy zawodowe. Miała pani w swoim życiu taki epizod?
- Zostałam tak wychowana przez rodziców, aby nie żyć w oderwaniu od rzeczywistości. Jestem pierwszą aktorką w naszej rodzinie i moja mama przygotowywała mnie do tego, że mogę odnieść sukces w tym zawodzie, ale również na to, że mogę ponieść porażkę. Kocham swój zawód – jestem uczciwa w pracy, ale to wciąż za mało, żeby odnieść sukces. Pamiętam, kiedy przeżywałam apogeum swojej popularności dzięki „Kilerowi” i „M jak miłość”, to mama starała się uświadomić mi, że to nie będzie trwało wiecznie i skończy się w pewnym momencie. Że przyjdzie ktoś nowy i atrakcyjny – i na nim skupi się uwaga widzów. To naturalna kolej rzeczy. Od dziecka byłam tego uczona i na to przygotowana. Dlatego nie zachłysnęłam się swoim sukcesem. Podchodziłam do przejawów swej popularności z dużym dystansem. Oczywiście nie mówię, że mnie to nie cieszyło – sprawiało mi to wielką przyjemność i dawało dużą satysfakcję.
- Co pomogło pani nie utracić kontaktu z rzeczywistością?
- Teatr. To miejsce, w którym nie da się zadzierać nosa. Teatr jest bezwzględny i szybko weryfikuje wszelkie przejawy braku pokory. Sukces w teatrze jest wypadkową talentu i ciężkiej, systematycznej pracy. Tak to postrzegam. Zawód aktora jest bardzo wymagający, ale daje ogromne poczucie satysfakcji i szczęścia. Trzeba jednak uważać. Dlatego kiedy założyłam rodzinę i urodziłam dziecko, zweryfikowałam moje wybory.
- W jaki sposób?
- Wiem już w jakim trybie nie chcę pracować. A pracowałam w nim przez wiele lat – i nie przeszkadzało mi to. Byłam jednak wtedy odpowiedzialna tylko sama za siebie. W tej chwili mam rodzinę, więc chcę, żeby moje dziecko miało w domu mamę. Dbającą i kochającą. A nie mamę, która wpada do domu raz na jakiś czas, bo wiecznie jest w pracy.
- Trudno utrzymać „normalną” rodzinę w show-biznesie?
- Dzisiaj coś innego kieruje moimi wyborami niż kiedyś. W tej chwili najważniejsza jest dla mnie rodzina. Kiedyś była to praca. Oczywiście gdybym nie pracowała, nie byłabym w pełni szczęśliwa. Zajmowanie się wyłącznie domowymi obowiązkami, nie dałoby mi pełni spełnienia. Dlatego chcę łączyć jedno z drugim. Dzisiaj jestem uważniejsza, jeśli chodzi o wybieranie propozycji, które do mnie przychodzą.
- Pani mąż jest spoza show-biznesu. To pomaga pani znaleźć dystans do swojego zawodu i środowiska?
- Na pewno. Liczę się bardzo z jego zdaniem. W wielu przypadkach pytam go o opinię. I cieszę się, kiedy jakieś moje wybory zawodowe pokrywają się z jego sugestiami. To, że nie pracujemy w tej samej branży, uważam za zdrowe. Poza tym jest to łatwiejsze organizacyjnie. Mąż prowadzi własny biznes i wie, bo niejedną premierę ze mną przeżywał i na niejednym planie mnie widział, jak funkcjonuję, że wtedy musi przejąć ode mnie część obowiązków domowych na siebie. Ma jednak świadomość, że kiedy ja będę już po premierze, to zrekompensuję i oddam mu to. Kiedy on będzie miał w swojej pracy bardziej intensywny i wymagający okres, może liczyć, że ja mu pomogę. Oczywiście jesteśmy w takiej dobrej sytuacji, że mamy rodziców, którzy też nam pomagają. Staramy się jednak tego nie nadużywać.
- A jak mąż radzi sobie z pani popularnością?
- Przyzwyczaił się. (śmiech)
- Czy znając te wszystkie blaski i cienie show-biznesu, chciałaby pani, aby pani syn również kiedyś wkroczył w ten świat?
- Chciałabym, żeby rozpoznał swoją pasję i talenty, które ma. To pomoże mu wybrać w życiu coś, co będzie go uszczęśliwiało. Co to będzie? Jeszcze nie mam pojęcia. Na razie jest na to za mały.
- „Zołza” pokazuje, że ludzie z show-biznesu płacą za swoje sukcesy problemami psychicznymi – choćby depresją, do której głośno przyznaje się Ilona Łepkowska. Jak jest w pani przypadku?
- Ja nie mam takich doświadczeń jak moja bohaterka, czy jak Ilona. Co też nie znaczy, że uprawianie tego zawodu mnie nie kosztuje. Pracuję na swoich emocjach i nieustannie podlegam ocenom i krytyce opinii publicznej. Bardzo to przeżywam, ponieważ nie zawsze bywa to miłe czy sprawiedliwe. Ale staram się jakoś trzymać w garści. Potrafię sobie z tym jakoś poradzić, raz lepiej, raz gorzej. Duża w tym rola moich bliskich – męża, rodziców, sióstr. Ich pomoc jest bezcenna. Poza tym, choć dużo pracowałam przez lata, nigdy nie zamieniłam się w pracoholiczkę. Zawsze dbałam o to, by odpocząć – wyjechać na wakacje i naładować akumulatory. W moim środowisku często słyszy się: „O, ja nie byłam dziesięć lat na urlopie”. Ja sobie tego nie wyobrażam. Potrafię zrezygnować z jakiejś propozycji, aby mieć wakacje. Bardzo też dbam o to, by każde święta były bez pracy. Potrzebuję tego, aby nie zwariować.
- A jak sobie pani radzi z obstrzałem mediów?
- Kiedy przeżywałam apogeum zainteresowania ze strony paparazzich, postanowiliśmy z mężem wyprowadzić się z Warszawy, bo to już stawało się uciążliwe. Nie mogłam normalnie żyć, mając nieustannie na ogonie fotoreporterów, którzy tylko czyhali na jakieś moje potknięcie. Przeprowadziliśmy się więc za miasto. Mamy tu dom, ogród, dwa psy. Praca w ogrodzie i spacery bardzo mi pomagają w utrzymaniu harmonii wewnętrznej i zdrowia psychicznego. Jeździmy również razem na wycieczki rowerowe. Lubię to – bo jest mi to potrzebne do normalnego funkcjonowania i utrzymania życiowej równowagi.