Marcin Koszałka: „Biała odwaga” pokazuje rysę na nieskazitelnym wizerunku górali
Dziś swą premierę w kinach ma film „Biała odwaga”. To opowieść o konflikcie między dwoma braćmi-góralami z czasów II wojny światowej. Jeden zostaje kurierem tatrzańskim, a drugi – przystępuje do stworzonego przez nazistów Goralenvolk. O swoim dziele opowiada nam reżyser – Marcin Koszałka.
- Jest pan taternikiem i alpinistą. Jak narodziła się pana pasja do gór?
- Kiedy byłem w liceum, kolega zachęcił mnie na wycieczkę w Tatry. Pojechaliśmy w zimie ze starym sprzętem na Giewont. I od tego się zaczęło. Spodobało mi się i kontynuowałem turystyczne chodzenie po Tatrach. Nie wystarczało mi to jednak, dlatego zapisałem się do klubu wysokogórskiego w Krakowie. Zacząłem wtedy chodzić do kamieniołomu na Zakrzówku i wspinać się po ściance. Tam można było spotkać najlepszych krakowskich taterników. Potem skończyłem kurs i zacząłem się wspinać w Tatrach.
- To ta pasja do wspinaczki sprawiła, że dowiedział się pan co to był Goralenvolk?
- Tak. Zakochałem się we taternictwie i chciałem zrobić jakiś górski film. Najpierw nakręciłem dokument „Deklaracja nieśmiertelności”, ale to mi nie wystarczało i zacząłem szukać pomysłu na fabułę. I wtedy pojawił się pomysł, aby opowiedzieć o Goralenvolku. To temat tabu, a do tego główny bohater jest taternikiem. Wszystko więc, jak to się mówi, „zażarło”.
- Kiedy pojawiła się informacja, że powstaje film o Goralenvolk, pojawiły się na Podhalu protesty. Spodziewał się pan tego?
- Spodziewałem się, bo wiedziałem, że temat jest niewygodny i ukrywany. Nie do łatwych rozmów.
- Kocha pan góry i górali. Nie obawiał się pan, że robiąc taki film, wyrządzi pan tym ludziom szkody niż pożytku?
- Wydaje mi się, że większą szkodę może wyrządzić przemilczenie jakiejś kontrowersyjnej sprawy niż wyciągniecie jej na światło dzienne. Kwestia Goralenvolku jest od dziesięcioleci zamiatana pod dywan i ciągle wywołuje jakieś napięcia. Zawsze lepiej jest o czymś głośno porozmawiać niż zbywać to milczeniem.
- Jest pan współautorem scenariusza „Białej odwagi”. Konsultował go pan z historykami?
- Tak. Najpierw zapoznałem się z książką Wojtka Szatkowskiego „Goralenvolk. Historia zdrady”. Potem przeprowadziłem z jej autorem wiele rozmów. Wojtek ostatecznie odciął się jednak od mojego filmu, bo stwierdził, iż jest on zbyt „kreacyjny”, a on jest historykiem i pilnuje, żeby wszystko było jeden do jednego. Zanim to się wydarzyło, zgromadziłem dzięki niemu dużą wiedzę. Przeczytałem też książkę „Krzyżyk niespodziany. Czas Goralenvolk” Smoleńskiego i Kurasia, zapoznałem się również z niemieckimi badaniami nad góralami w latach 40., prowadzonymi przez Antona Pigla, które zostały opracowane przez dr hab. Stanisławę Trebunię-Staszel z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Sporo tego było.
- Udało się panu porozmawiać z kimś, kto był w Goralenvolku?
- To nie jest łatwy temat, żeby z kimś takim porozmawiać. Odbyłem jednak wiele rozmów z popularyzatorem folkloru podhalańskiego, Jaśkiem Karpielem-Bułecką, który znał tych ludzi. Usłyszał też wiele historii z tamtych czasów od swego ojca i dziadka. On mi dużo doradzał.
- Podstawą pana scenariusza jest konflikt między dwoma braćmi Zawratami o kobietę. To autentyczna historia?
- Nie. To całkowita kreacja, która ma dodać dramaturgii filmowi.
- Udało się państwu zebrać na ten film aż szesnaście milionów złotych. To sporo jak na polskie kino. Jak to się udało?
- Bardzo pomocne okazało się to, że do naszego scenariusza przekonał się dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – Radosław Śmigulski. On namówił ówczesnego ministra kultury, premiera Glińskiego, aby przyznał nam dotację. To była ciekawa sytuacja: przy władzy był PiS, dla których górale są „żelaznym” elektoratem, a tutaj pojawił się film, przeciw któremu protestował Związek Podhalan. Wielu znajomych z branży uważało, że nie dostaniemy pieniędzy, tymczasem stało się inaczej.
- Jak premier Gliński tłumaczył wsparcie dla tego filmu?
- Ja odbyłem z premierem tylko jedną rozmowę. Premier uznał, że ten scenariusz nie jest agresywny, że opowiada o wydarzeniach, które miały miejsce, czemu więc mielibyśmy się im nie przyjrzeć. On też jest miłośnikiem gór, zdobył siedmiotysięcznika, ma dom w Kościelisku. Spodobał się mu nasz scenariusz i nie widział w nim takiego zagrożenia, jak Związek Podhalan. Niestety: górale nie widzieli filmu i wydawało im się, że to będzie jakaś „rzeźnia”. Tymczasem to opowieść o trudnych wyborach i dramatycznych postawach. Tak było za czasów wojny.
- Te szesnaście milionów złotych wystarczyło, żeby nadać filmowi taki rozmach, jaki pan sobie wymarzył?
- (śmiech) Nie. Na film można wydać każde pieniądze. Te, które dostaliśmy, musiały nam wystarczyć.
- Kręciliście w Tatrach w wielu niedostępnych do tej pory dla filmowców miejscach. Jak wam się to udało?
- To efekt rozmów z Tatrzańskim Parkiem Narodowym. Na szczęście jego dyrekcja stanęła po naszej stronie i spodobał się jej nasz scenariusz. Dzięki temu udało się przekonać ją, by pozwoliła nam użyć drona. Najczęściej trudno uzyskać na to zgodę, a nam ten dron był bardzo potrzebny do zdjęć.
- Te zdjęcia wysokogórskie robią w filmie wielkie wrażenie. Jak one powstawały?
- Poprzedził je rok alpinistycznych przygotowań. Ich koordynator, Andrzej Marcisz, wytrenował od zera aktora grającego główną rolę i zadbał o całą logistykę realizacji tego przedsięwzięcia. Było to bardzo skomplikowane, ale dzięki temu, że prowadzili to odpowiedni ludzie, stało się to w ogóle możliwe.
- Dlaczego te wysokogórskie zdjęcia kręcił nie pan, tylko pana współpracownik?
- Ja nie jestem w stanie fizycznie wszystkiego sam nakręcić. Mam więc pod sobą ludzi, którzy wykonują moje polecenia. Byłem obecny w każdym miejscu, gdzie kręciliśmy – również na wysokości na ścianie. Miałem na żywo komunikację z tym, kto bezpośrednio wykonywał te zdjęcia. Rozmawialiśmy, wymienialiśmy uwagi – a ja nadzorowałem wszystko.
- Dużo zachodu wymagało odpowiednie zabezpieczenie ekipy i sprzętu?
- Właśnie o to zadbał Andrzej Marcisz. Przygotował odpowiednią technikę zabezpieczenia i wynajął taterników, aby zatroszczyli się o to, żeby nikomu i niczemu nic się złego nie stało.
- Obyło się bez niebezpiecznych sytuacji?
- Jedyna niebezpieczna sytuacja miała miejsce nie w Tatrach, a w Krakowie. Po prostu spadł nam dron przed kościołem św. Józefa na Podgórzu. Spaliły się silniki i ten dron z ciężką kamerą runął w dół. Na szczęście uderzył w miejsce, w którym nie było ludzi.
- A którą scenę wspomina pan jako najtrudniejszą?
- Najtrudniejsza scena była realizowana na Kazalnicy Mięguszowieckiej. A to dlatego, że wymagała ona największej ilości operacji technicznych. Tam jest ściana o wysokości 500 metrów, a my byliśmy na wysokości 300 metrów. Do tego to bardzo stroma ściana. Trzeba się było odpowiednio ustawić, a było to mocno skomplikowane.
- Ponoć momentami wasza ekipa wytyczała nowe szlaki w górach. Rzeczywiście tak było?
- (śmiech) Przy okazji przygotowań, Andrzej Marcisz znalazł nową trasę, którą można by poprowadzić przez góry i nazwać „Biała odwaga”.
- Zadbaliście o to, aby uniknąć niszczenia przyrody w Tatrzańskim Parku Narodowym?
- Wszystko było zgodnie z zasadami ekologii. Kiedyś mieliśmy użyć drona w ścianie Mięgusza, ale okazało się, że nic z tego – bo właśnie tam swoje gniazdo założył orzeł biały. Poza tym zawsze sprzątaliśmy po sobie i zabieraliśmy wszystkie śmieci.
- W przypadku takiego filmu historycznego, jakim jest „Biała odwaga”, bardzo ważne są kostiumy i scenografia. Zadbaliście o autentyczność tego, co widzimy na ekranie?
- Oczywiście. To było niesłychanie istotne. Mieliśmy konsultantów od kostiumów. Postaraliśmy się nawet, aby załatwić autentyczne ubrania z epoki. Ta wiarygodność historyczna w kostiumie i scenografii była dla mnie najważniejsza.
- Jak wybrał pan aktorów do ról braci Zawratów?
- Na początku myślałem, że główną rolę zagra inny aktor. Nie chciałem bowiem brać kogoś, kto już przedtem zagrał w moim filmie. A tak było w przypadku Filipa Pławiaka, który wcielił się w główną postać z „Czerwonego pająka”. Ostatecznie, kiedy przyjrzałem się jego fizjonomii i uświadomiłem sobie jego aktorskie zdolności, stało się jasne, że to właśnie on będzie idealny do roli Jędrka. Dopiero do niego dobrałem dwóch aktorów, którzy zagrali jego brata i ojca – Juliana Świeżewskiego i Juliusza Chrząstowskiego.
- Wspomniał pan, że Filip Pławiak nigdy wcześniej się nie wspinał w górach. Jak wyglądały jego przygotowania do filmu?
- Trenował codziennie przez rok pod okiem Andrzeja Marcisza. Na początku na ściance, potem na skałkach, w końcu w Tatrach. Ostatecznie pojechali w wysokie góry w Turcji. To był cały plan.
- Filip odkrył w sobie żyłkę do wspinaczki?
- Nie. On się nie będzie wspinał. (śmiech) Za to odnalazł w sobie żyłkę do bardzo dokładnego przygotowania się do roli.
- Nie chciał pan, żeby zastąpił go w wysokogórskich scenach taternik czy kaskader?
- On sam nie chciał. Zależało nam, żeby wszystko było zrobione naturalnie, bez filmowych tricków.
- Wielkie wrażenie robi wspinaczka Filipa po ścianie kościoła św. Józefa w Podgórzu. Nakręciliście tę scenę za pierwszym razem bez dubli?
- Były chyba ze dwa podejścia, bo kręciliśmy fragmentami. To teren miejski, więc to nie było tak trudne jak zdjęcia w górach.
- Sandra Drzymalska jako Bronka miała trudne zadanie zagrać rodowitą góralkę. Bardzo jej pan pomógł w pracy nad rolą?
- To tak zdolna i wybitna aktorka, że w zasadzie niewiele musiałem ją wspomagać. Rozumiała postać w doskonały sposób i wiedziała jak ją zagrać. Ja udzieliłem Sandrze tylko delikatnych wskazówek.
- Dobre wrażenie robi też Jakub Gierszał jako Wolfram. Wybrał go pan, ponieważ jest dwujęzyczny?
- Tak. Miałem na planie dwóch aktorów dwujęzycznych – Jakuba Gierszała i Rafała Stachowiaka. Obaj świetnie znali niemiecki. Dla mnie to komfortowa sytuacja: mogłem pracować z polskimi aktorami, a nie z niemieckimi, z którymi musiałbym się porozumiewać po angielsku, bo nie znam niemieckiego. Rafał jest trochę moim odkryciem – to on wcielił się w największy szwarccharakter filmu – esesmana Bruno Berga. Rafał urodził się w Sosnowcu, ale kiedy miał sześć lat, wyjechał z rodzicami do Niemiec. Tam skończył szkołę aktorską i gra w teatrze i w filmie.
- Jedna z producentek „Białej odwagi” powiedziała: „Okres zdjęciowy był próbą charakterów”. Jak pan zdał tę próbę?
- Jestem dość impulsywną osobą, ponieważ jestem perfekcjonistą i nie lubię niedopracowania. Dlatego na planie było dużo nerwów. Ale ekipa spełniła moje oczekiwania i teraz wszystko dobrze wygląda na ekranie.
- Podobno każdy film trochę zmienia reżysera. Tak jest też w przypadku „Białej odwagi”?
- Ten film zmienił mnie o tyle, że zdobyłem nowe doświadczenia. Mogę teraz patrzeć dzięki temu na kolejne moje przedsięwzięcia inaczej – z większą odwagą.
- Jakiego przyjęcia filmu spodziewa się pan na Podhalu?
- Trudno mi powiedzieć. Nie spodziewam się tak wielkiej fali hejtu, jaką zebrała niedawno „Zielona granica”. Bardzo jestem ciekaw jak zareagują cepry – czyli ci, którzy będą oglądali tych górali - i oczywiście sami górale. Trudno to będzie sprawdzić, ponieważ nie będziemy mieli żadnych spotkań na Podhalu. Tamtejsze kina obawiają się afery – dlatego zrezygnowano z premiery w Zakopanem i miała ona miejsce w Krakowie. Na pewno ten film najbardziej nie spodoba się skrajnym działaczom prawicowym czy podhalańskim. Niektórzy mogą się poczuć urażeni, bo „Biała odwaga” pokazuje pewną rysę na nieskazitelnym wizerunku górali – polskich patriotów.
- „Gazeta Wyborcza” i Onet od początku podkręcają kontrowersje wokół „Białej odwagi”, wpisując ten film w polityczny kontekst.
- To niepotrzebne. Film jest uczciwy i pokazuje bohaterów uwikłanych w niemal antyczny dramat. Na pewno nie jest to film o szumowinach.
- Sądzi pan, że „Biała odwaga” zainteresuje zagranicznych widzów?
- Trudno powiedzieć, bo jak na dzień dzisiejszy okazuje się, że to bardzo polski film. Mamy oczywiście swoich agentów i oni będę próbować go pokazać za granicą. Może w Niemczech się uda?