Marek Piekarczyk ma dobre podejście do ludzi, bo jest przyjaznym człowiekiem
Z dziećmi z pierwszego małżeństwa nie ma dobrego kontaktu. Cóż: kiedy dorastały, on robił karierę. Ale dostał od losu drugą szansę i jej nie zmarnował.
Choć zarzekał się, że nie wróci do TSA, życie zweryfikowało te plany. Pod koniec zeszłego roku słynna grupa rockowa wróciła do pełnej aktywności koncertowej i fonograficznej. Muzycy wystąpili w katowickim Spodku i wydali nowe piosenki. Wtedy okazało się, że fani o nich nie zapomnieli. Tym bardziej, że frontman słynnej formacji dał się w międzyczasie poznać jako sympatyczny trener w telewizyjnych programach „The Voice Of Poland” i „The Voice Senior”. Dzięki temu na koncertach TSA nie brakuje również młodej publiczności.
- „The Voice” to jest jedna z piękniejszych przygód w moim życiu! Poznałem wielu wspaniałych ludzi. Poza tym wyskoczyłem dzięki temu programowi z szufladki zwanej „heavy metalem”. Przedtem to nie było takie proste, a teraz śpiewam to, co chcę. Oczywiście zawsze sięgam po dobre utwory, które mogę wykonać z sercem. „The Voice” pozwolił mi pokazać się ludziom, takim, jakim jestem, że mam dobre podejście do ludzi. Bo ich lubię. Jestem po prostu przyjaznym człowiekiem – mówi w „Gazecie Krakowskiej”.
Wrzeszczeć jak najgłośniej
Jego ojcem był oficer Ludowego Wojska Polskiego. Z tego powodu rodzina przenosiła się często z miejsca na miejsce. Urodził się w Poznaniu, ale młodość spędził w podkrakowskiej Bochni. Dzisiaj z wdzięcznością wspomina wojskowy dryl, jaki panował w jego rodzinie, ale kiedy był nastolatkiem, zdarzyło mu się zbuntować i uciec z domu. Takie to jednak były czasy. „Jak chłopak przynajmniej raz nie uciekł z domu, to nie miał szacunku wśród rówieśników” – wspominał potem.
- Zostałem hipisem i zapuściłem długie „pióra” dlatego, że w 1968 roku polskie wojsko wzięło udział w inwazji na Czechosłowację. Potem były u nas „rozruchy marcowe”, a we Francji młodzież wyszła na barykady. Dlatego, aby pokazać, że nie mam nic wspólnego z tym całym zakłamaniem wokół i nie należę do ZMS czy TPPR, zapuściłem włosy. Od razu miałem przechlapane i stałem się w szkole „czarna owcą” – opowiada w „Dzienniku Polskim”.
Jako pacyfista, Marek nie chciał wziąć do ręki karabinku podczas ćwiczeń na przysposobieniu obronnym. Cudem dopuszczono go więc do matury, ale wcześniej musiał przejść swoje od nauczycieli. Ojciec chciał, by syn zdawał na Wojskową Akademię Techniczną, ale chłopak miał inne plany. Ponieważ śpiewał i malował, wyruszył autostopem w Polskę, by grać i rysować na rynkach i ulicach miast, zarabiając w ten sposób na bułki i kefir. Z czasem pasja do muzyki zwyciężyła pasję do plastyki.
- Moimi idolami byli Czesław Niemen i James Brown. Dlatego, kiedy znalazłem się na estradzie, starałem się wrzeszczeć tak głośno jak oni. Ponieważ początkowo śpiewałem najczęściej na jednym wzmacniaczu z gitarzystą, więc za każdym razem musiałem go przekrzykiwać. Moi kumple zakładali się, kiedy stracę głos. A tu stało się na odwrót - dzięki tamtym doświadczeniom mam do dziś wyjątkowo mocny wokal – śmieje się w „Dzienniku Polskim”.
Najpiękniejsze uczucie
Kiedy w 1980 roku pojechał na raczkujący dopiero wtedy festiwal w Jarocinie, jeden z organizatorów wpadł na pomysł, aby połączył siły z instrumentalną grupą z Opola o nazwie TSA. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę: już pierwsze koncerty nowej formacji wywoływały sensację. Jeszcze większe szaleństwo zaczęło się, kiedy TSA nagrało swoją pierwszą płytę. Z dnia na dzień Marek stał się idolem polskiej młodzieży, a jego zespół uznano za pioniera heavy metalu nad Wisłą i porównywano z legendarnym AC/DC.
- Pamiętam dzień, kiedy stanąłem na scenie z TSA i zaśpiewałem „Trzy zapałki”. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że to jest moje miejsce. To jest takie najpiękniejsze uczucie na świecie, kiedy człowiek nagle to odkrywa, po wahaniach, poszukiwaniu i takim błąkaniu się, poniżaniu, po odbieraniu kopniaków, policzków. Nagle jestem u siebie. Wiem, kim jestem. To jest taki spokój, takie szczęście, że życzę każdemu, żeby odkrył takie swoje miejsce. Robię to, co kocham najbardziej – tłumaczy w serwisie Pociąg Do Kariery.
Szaleństwo wokół TSA sprawiło, że zespół był niemiłosiernie eksploatowany. W końcu Marek nie wytrzymał tego tempa. Grupa zawiesiła działalność, a on wyjechał do USA. Tam pracował na budowie, a po pracy od czasu do czasu śpiewał w polonijnych klubach. Kiedy jednak z Polski zaczęły płynąć oferty powrotu TSA na scenę, postanowił polecieć do kraju. Konflikty z kolegami sprawiały jednak, że zespół co chwilę kończył i wznawiał działalność. Dziś wokalista znów stoi przy mikrofonie słynnej grupy.
- Trzyma nas razem chęć grania dobrej muzyki. Najświeższy powiew dobrej energii wnosi Paweł Mąciwoda, bo może wreszcie porządnie przywalić na basie. W TSA czuje „wiatr” od głośników w nogawkach. To jest podniecające dla gitarzystów i basistów. Nasza muzyka to przecież czysta energia. Większość światowych gwiazd rocka ma wszystko aranżacyjnie poukładane. Tam nie ma miejsca na spontan i to może być męczące. Tymczasem TSA to żywioł – podkreśla w „Gazecie Krakowskiej”.
Tam, gdzie korzenie
Kiedy Marek miał 27 lat, poznał w Bochni młodszą od siebie o dekadę Ewę. Zakochali się w sobie i dziewczyna zaszła w ciążę. Chłopiec przyszedł na świat jako wcześniak i trafił do inkubatora. Niestety: personel szpitala dopuścił się zaniedbań i dziecko zmarło. Śmierć noworodka wstrząsnęła jego rodzicami, ale mimo to postanowili się pobrać. Wtedy na świat przyszły ich kolejne dzieci: syn Maciek i córka Sonia. Marek akurat zaczął robić karierę z TSA, był więc gościem w domu.
Kiedy wyjechał do Stanów, z czasem zabrał całą rodzinę do Nowego Jorku. Tam wszystko się posypało: żona znalazła sobie nowego partnera i odeszła do Marka. Piosenkarz próbował walczyć o zachowanie rodziny, ale bez skutku. Popadł wtedy w depresję i nawet myślał o samobójstwie. Ostatecznie spakował manatki i wrócił z Maćkiem do Bochni. Relacje między ojcem a synem nie ułożyły się jednak. Dziś Maciek jest didżejem i mieszka z rodziną w Irlandii.
Marek dostał drugą szansę od losu na ułożenie sobie życia prywatnego w 2002 roku. Poznał wtedy po występie na jednym z rockowych festiwali fankę TSA o imieniu Kasia. Mimo, że on miał wtedy 51 lat, a ona 18 – zakochali się w sobie i wzięli ślub. Owocem tego związku stał się siedem lat później syn Filip. Dziś cała rodzina mieszka w Bochni.
- Tu są moje korzenie. Na tutejszym cmentarzu leżą matka i ojciec oraz moje pierwsze dziecko, które było wcześniakiem i nie przeżyło. Szkoda tylko, że psuje się klimat, niszczeją zabytki i umierają znajomi. Ale mam tu dom, mieszka w nim moja rodzina. Po co więc miałbym stąd wyjeżdżać? – pyta retorycznie w „Dzienniku Polskim”.