Marek Piekarczyk: Mądrość życiowa? Pamiętać to, w co się wierzyło mając 17 lat [LINIA CZASU]
Led Zeppelin obok Czesława Niemena był jedną z tych inspiracji, które mnie podtrzymywały w wierze, że dobrze być sobą - mówi Marek Piekarczyk. Lider zespołu TSA wystąpi 13 lutego w Katowicach, w wyjątkowym projekcie "Symphonica"
Rozmowa z Markiem Piekarczykiem
13 lutego w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach usłyszymy multimedialne widowisko Filharmonii Futura „Symphonica”. W jego programie znajdą się utwory legend rocka i metalu, m.in. Metalliki, Nirvany, Nightwish, czy Deep Purple. Jak doszło do tego, że znalazł się pan wśród gości tego projektu?
Dostałem propozycję. Chociaż trochę nie lubię programów, w których są anglojęzyczne piosenki, bo mamy wiele świetnych, polskich, to jednak są utwory, które uwielbiam śpiewać. Na przykład „Whole Lotta Love” Led Zeppelin czy „Little Wing” Jimi Hendrixa. Te utwory będę miał okazję zaśpiewać w Katowicach. Jestem bardzo ciekawy aranżacji, którą zrobi orkiestra.
A jak pan ocenia połączenia rockandrollowych utworów z aranżacjami symfonicznymi? W ostatnich latach zaczęło pojawiać się coraz więcej projektów , w którym spotykały się dwa muzyczne, pozornie niezbyt pasujące do siebie, światy. To nowa moda?
Mam dość ambiwalentne uczucia jeśli chodzi o ten sposób podejścia do rockandrolla. Z jednej strony uważam, że rockandroll sam się broni, bo w sobie ma taką potęgę, gitary są tak dobrymi instrumentami, że nie trzeba ich jeszcze ubarwiać dodatkami. Z drugiej jednak strony, spotkanie rockandrolla z orkiestrą może być bardzo pouczające nie tylko dla rockowców ale, przede wszystkim dla… orkiestry (śmiech). A także dla publiczności, która nie zawsze docenia ten gatunek, jako zbiór niesamowitych kompozycji, pomysłów. Trzeba tylko znaleźć w tym oceanie rockandrolla coś dla siebie. Pamiętam jak kiedyś Deep Purple zagrali z londyńską orkiestrą. Mnie się to nie podobało. Nie zachwyciły mnie też występy z orkiestrą symfoniczną zespołu Metallica.
Dlaczego?
Uważam, że to nic nie wniosło do ich muzyki. Wprost przeciwnie. Przeważnie te projekty ograniczają się do grania melodycznych linii, które są w R&Rr niezbyt skomplikowane. W rockandrollu prostota jest świadoma. Prostota jest cechą mistrzów. Wyjątkiem, moim zdaniem, jest połączenie orkiestry z Robertem Plantem i Jimi Page’a na płycie „Unleddet”. Ktoś może powie, że jestem cyniczny lub ironiczny, bo twierdzę, że pomysły na łączenie tej muzyki z brzmieniami symfonicznymi mogą wynikać ze zmęczenia menedżerów, którzy muszą znaleźć nowy temat, żeby jeszcze stworzyć kolejną trasę...
I raz jeszcze to sprzedać.
Więc wymyślają rocznice i jakieś inne okazje, bo publiczność to lubi. Nie można iść po prostu na kolejny koncert, tylko musi być nowy pretekst. Tego rodzaju wydarzenia niekoniecznie muszą mieć inspiracje artystyczne. W przypadku projektu „Symphonica” jestem „tabula rasa”, niezapisana tablica. Nie znam dokładnie tego projektu, tylko słyszałem, że jest interesujący i wypełniony ciekawymi, nowatorskimi pomysłami. W Katowicach wystąpimy po raz pierwszy w tym składzie. Traktuję to jak artystyczną przygodę. Jak „randkę w ciemno”. Jako człowiek, który ma 65 lat, 2600 koncertów za sobą i wciąż występuje, to mogę odczuwać już coś takiego jak lekkie znużenie estradowym życiem. Interesuje mnie jednak znalezienie nowej muzycznej przygody, bo to jest najciekawsze. Poznawanie nowych muzyków, czy sytuacji, które powodują, że taki gość jak ja, musi wziąć się do roboty, by nauczyć się czegoś, czego do tej pory nie potrafił. Przełamać swoją gnuśność, albo stagnację, w której tkwił. Niekoniecznie z własnej winy, a może dlatego, że wokół niego nic się ciekawego nie działo. Takie okazje trzeba wykorzystywać, z pożytkiem dla samego siebie i publiczności.
Wracając jeszcze do zespołu Led Zeppelin to pomysł, by sięgnąć po ich repertuar pojawił się m.in. w momencie, gdy przygotowywał pan swoją solową płytę „Źródło”?
Od wielu lat jestem fanem zespołu Led Zeppelin. Właściwie to była moja największa inspiracja, obok m.in. King Crimson i starych bluesmanów. „Whole Lotta Love” Zeppelinów to był tak naprawdę pierwszy utwór, który śpiewałem publicznie. Byłem na imprezie w klubie „Grota” w Bochni i ktoś zagrał ten słynny gitarowy riff, wyrwałem mikrofon i zacząłem śpiewać.
Improwizował pan?
Improwizowałem, bo tekstu nie znałem, tylko coś tam „beblałem” (śmiech). Zrobiłem to na swój sposób. Później namiętnie słuchałem tej muzyki. Płyty Led Zeppelin spowodowały, że znalazłem odwagę, aby śpiewać publicznie. Mam taki trochę zbyt krzykliwy głos. W Polsce nie było to dobrze widziane. Czesław Niemen miał coś takiego i był za to ciągle gnojony. Nie było opłacalne iść tą drogę, co Czesław. Lepiej było być takim ładnym, miłym i grzecznym chłopaczkiem z „niuniowatym” głosem. Nie potrafiłem tego. Led Zeppelin, obok Czesława Niemena był jedną z tych inspiracji, które mnie podtrzymywały w wierze, że dobrze być sobą. Śpiewaj tak, jak potrafisz, nie kombinuj i nie naśladuj nikogo. Nie staraj się podlizywać gustom, tylko rób to, co uważasz za słuszne. Widać, chyba miałem rację jako małolat, bo niewielu wokalistów w tym wieku, w którym jestem teraz, potrafi zaśpiewać mocno i jednocześnie wysoko. W dodatku w tych samych tonacjach, w jakich śpiewali na samym początku. Może to jest nagroda za to, że szedłem swoją drogą?
Miał pan świetną intuicję.
Siedemnastoletni ludzie są często mądrzejsi od tych pięćdziesięcioletnich. Jak 50-latek przypomni sobie w co wierzył, gdy miał 17 lat, może go to uratuje przed emeryturą. Nie zejdzie ze swojej drogi i znajdzie nową energię i wskazówkę jak żyć dalej. Bo mówi się, że młodość jest durna, ale jednak pierwszy bunt jest prawdziwy, szczery i bezinteresowny. I ten bunt często podpowiada wrażliwym jednostkom jaką drogą trzeba iść. Jest to ona niepraktyczna, bo nie zgadza się z niczym co otacza tych młodych ludzi. Ale na tym polega bunt. Przeciwko temu co się widzi, co się zastało. Dzięki temu buntowi ludzkość nie cofnęła się w rozwoju. Uważam, że wielką mądrością życiową jest pamiętać to, w co się wierzyło mając 17-18 lat.
Nie lubi pan pojęcia „cover”. W swojej książce „Zwierzenia kontestatora” mówił pan: „Cover to dla mnie taka szmata, którą przykrywa się fortepian, żeby pomalować sufit”.
Nie cierpię tego określenia! Piosenka, utwór – tak. Byłem malarzem w Nowym Jorku i cover to był pokrowiec na meble. By się nie zabrudziły. „Cover” uważam za brzydkie słowo w kontekście muzyki. Pogardliwe. By zaszufladkować, czyjeś wykonanie i zrzucić do takiej przeciętności. Piosenki, nieraz genialne, które kiedyś napisali na całym świecie to są nasze skarby, z których wokaliści mogą korzystać. Przecież nie każdy jest kompozytorem. Burzę się jednak jak ktoś używa słowa „cover”, bo to jest dyskredytowanie wykonawców. Czy Joe Cocker napisał jakąś piosenkę? Czy on śpiewał covery?
Będąc trenerem w programie „The Voice of Poland” na co najbardziej uczulał pan swoich podopiecznych? By dali swoją duszę, a nie tylko kopiowali?
Wykonawca powinien nadać swoje piętno utworowi, który wykonuje. Niekoniecznie polega to na tym, że ktoś zmieni linię melodyczną, co zresztą bywa karygodne. W wielkich przebojach znakomitych kompozytorów i pierwszych wykonawców, zmienianie na siłę utworu, by zrobić swoją interpretację, nie jest dobre. Śpiewając „Little Wing” Hendrixa nie zmieniłem ani jednego dźwięku a jest to moje oryginalne wykonanie niepodobne do wykonania Hendrixa czy innych, którzy to kiedyś śpiewali. Nie zawsze miałem odwagę i skuteczność bycia sobą na scenie, bo fascynując się Czesławem Niemenem, w pewien sposób go naśladowałem. To samo można powiedzieć o Led Zeppelin. Na szczęście szybko przestałem to robić. Nie potrafiłem jednak zaakceptować swojego głosu. Jak słucham pierwszych moich wykonań sprzed lat, nawet tych z TSA, to część z nich mnie śmieszy. Wielu rzeczy już tak nie śpiewam, inaczej też myślę. A wracając do programu „The Voice of Poland” to jednym ze sposobów naprowadzenia na właściwą drogę była moja przekora, bo wokalistkom dawałem utwory wykonywane kiedyś przez męskie głosy, a chłopakom odwrotnie. Wtedy nie mogli naśladować. Musieli być sobą. Zwłaszcza, gdy śpiewali po polsku. Po po angielsku wszystko od razu jest proste i ładne. To jest taki tani błysk. Szybko możesz zaimponować, ale potem znikasz, bo nikt cię nie pokochał. Na chwilę zachwycą się, dadzą brawa, zaproszą na parę imprez i koniec. Na scenie zostają tylko ci, którzy naprawdę zafascynują publiczność bo są niepowtarzalni. W ciągu ostatnich lat widzieliśmy ile „wielkich gwiazd” błysnęło i już ich nie ma. Znikają i pojawiają się nowe. Ale te prawdziwe, oryginalne gwiazdy zawsze świecą prawdziwym światłem, jak diamenty wśród szklanych kryształków.
Na początku lipca wystąpi pan z zespołem TSA na festiwalu w Jarocinie. Koncert odbędzie się 35 lat po tym kiedy zdobyliście nagrodę na tej imprezie.
Fakt, że to jest ważna rocznica ale TSA często w Jarocinie koncertuje. Będzie to kolejny jarociński festiwal. Jarocin jest już całkiem innym miastem, niż był wtedy. Wydarzenia, które lata temu miały tam miejsce były wspaniałe, wspominam je. Ale tego nie da się powtórzyć. Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. I tak samo nie być już tą osobą, którą się było 35 lat temu. Dobrze jest uczcić, że mija 35 lat, ale fajnie byłoby to przypomnieć tak naprawdę. Aby ci później urodzeni ludzie, którzy nie mieli szansy być na tamtym Jarocinie, poczuli o co chodziło w tym festiwalu. To jest trudne.
Czyli jak śpiewał Freddie Mercury „Show must go on”.
„Show must go on” i z tym nie ma żartów. TSA gra cały czas koncerty w swoim pierwotnym składzie. I dłużej gramy teraz w tym składzie, niż na początku (śmiech). Tylko mniej płyt się nagrywa. Może mniej w szufladach tekstów i pomysłów... Ale każdy koncert jest najważniejszy. Między nami są różne sprzeczki, animozje, ale nie wpływają one na to, co się dzieje na scenie. Na niej łączy nas muzyka i szacunek do Fanów. To łagodzi wszystkie problemy, które mamy poza sceną.
Marek Piekarczyk urodził się 13 lipca 1951. roku w Poznaniu.
Wokalista występuje na scenie od 1969 r. Karierę zaczynał w zespołach: Biała 21., Sektor A.
Na początku lat 80. dołączył do grupy TSA. Od 1982 roku TSA zaczęło wydawać płyty długogrające a ich utwory okupowały czołowe miejsca na listach przebojów. Grupa została uznana za prekursora heavy metalu w Polsce.
SYMPHONICA:
To pierwsze w Polsce multimedialne widowisko z muzyką zespołów: Metallica, Nirvana, Pearl Jam, Deep Purple, AC/DC, Guns N' Roses, Soundgarden, Nightwish, Iron Maiden. Podróż po niezwykłym świecie artystycznych doznań, w którym potęga elektrycznych gitar współgra z subtelnym i pełnym klasy śpiewem operowym, a wszystko wypełnia brzmienie orkiestry symfonicznej. Całości dopełniają wizualizacje i starannie dopracowane efekty sceniczne. Dźwięk, ruch, obraz i światło tworzą wyjątkowy spektakl. W tej niezwykłej oprawie usłyszeć można ponadczasowe rockowe i metalowe ballady, instrumentalne dzieła gigantów gitary oraz pełne niepokoju kompozycje nurtu grunge.
Poniżej pełna lista utworów:
Metallica UNFORGIVEN
Metallica NOTHING ELSE MATTERS
Metallica ENTER SANDMAN
Metallica WHISKEY IN THE JAR
Apocalyptica NOT STRONG ENOUGH
M. Bonfire BORN TO BE WILD
Nirvana SMELLS LIKE TEEN SPIRIT
Nirvana IN BLOOM
Pearl Jam JEREMY
Soundgarden BLACK HOLE SUN
Nightwish THE PHANTOM OF THE OPERA
AC/DC HIGHWAY TO HELL
Europe THE FINAL COUNTDOWN
Faith No More I'M EASY
Steve Vai FOR THE LOVE OF GOD
Guns N' Roses SWEET CHILD O'MINE
Deep Purple SMOKE ON THE WATER
G. Bizet HABANERA Z OPERY CARMEN