Marek Piekarczyk: Mam żonę, dziecko, dom i ogród i chcę się tym cieszyć
Jedni znają go jako charyzmatycznego wokalistę grupy TSA, a inni – jako niekonwencjonalnego trenera „The Voice Of Poland”. Nam opowiada jak to możliwe, że mimo 40 lat na scenie, nadal śpiewa w takich samych tonacjach, jak na początku kariery.
- W sobotę 2 grudnia grupa TSA wraca oficjalnie na scenę podczas koncertu w katowickim Spodku.
- To nie jest powrót sensu stricto. Graliśmy już dwa koncerty w minionych latach – w Jarocinie i w Gliwicach. Ten będzie dopiero teraz, bo wcześniej nie było czasu, żeby go zrobić. Nasz basista to obecnie Paweł Mąciwoda, a on gra w Scorpionsach i miał trasę po Ameryce Południowej. Ja też jestem bardzo mocno zajęty.
- Masz tremę przed tym występem?
- Nie mam. Mam tremę, kiedy schodzę ze sceny. Bo życie jest trudniejsze od występów.
- Znowu jesteś przy mikrofonie TSA. Dlaczego zdecydowałeś się na powrót?
- To nie była łatwa decyzja, ale napisali do mnie Andrzej Nowak i Stefan Machel, że chcieliby zrobić koncert TSA - 40 lat od naszego pierwszego spotkania w Jarocinie. I zgodziłem się, a nawet sam go załatwiłem – właśnie ten w 2021 roku. Drugi odbył się w Gliwicach i to był ostatni koncert Andrzeja Nowaka z TSA.
- Kiedyś powiedziałeś: „Beze mnie nie ma TSA”. Podtrzymujesz to dzisiaj?
- Właściwie to mi na tym teraz nie zależy. To fani decydują kogo akceptują.
- Trudno sobie wyobrazić, że TSA mogliby odnieść taki sukces bez ciebie.
- TSA na początku był zespołem instrumentalnym. Ja zostałem przyjęty w 1981 roku. Gdyby nie ja, to chłopaki byliby grupą towarzyszącą jakiemuś znanemu wokaliście. Bo wiem, że były wtedy różne plany. Kiedy dołączyłem do TSA, przyprowadziłem Jacka Rzehaka, który razem ze mną zaczął pisać teksty i został naszym menedżerem oraz Ryśka Piekarczyka, mojego brata, który zrobił projekty większości plakatów i okładek płyt oraz był autorem znaku graficznego zespołu. Ja wniosłem do TSA trochę poetyckiego myślenia. I to było super zderzenie: ostre gitary i poetyckie teksty. Nikt wtedy w Polsce tak nie tworzył.
- Cała późniejsza historia TSA to nieustanne rozstania i powroty. Z czego to wynika?
- To jest normalne. Każdy z muzyków to indywidualista. Poza tym w zespole jest trochę jak w małżeństwie – ludzie się kłócą o byle co. Mają inne punkty widzenia. Dwie osoby czasem nie mogą ze sobą wytrzymać, a co dopiero pięciu facetów. Nie wszyscy ustalają sobie odpowiednią hierarchię wartości. O przyjaźń i współpracowników trzeba dbać, pielęgnować ją, starać się, by cię inni lubili. W każdym zawodzie tak jest. Ludzie, którzy pracują we wrogiej atmosferze – źle pracują. Czy kopią doły czy grają, nie ma znaczenia. Jest to złe.
- Większą przyjemność masz pracując jako solowy artysta z akustycznym składem?
- To ogromna przyjemność, która mnie spotkała dopiero w podeszłym wieku. W końcu mam 72 lata. Jesteśmy przyjaciółmi – i to jest granie! Nigdy nie wracam z koncertów z nimi zestresowany, tylko radosny. Jedziemy razem samochodem, śpiewamy, śmiejemy się, wymyślamy nowe utwory. Bardzo lubię mój zespół, nie tylko na płaszczyźnie zawodowe, ale też prywatnie. To jest energia! Kiedy się spotka na swej drodze kogoś, kto ma pogardę w sercu, kompleksy czy manię wyższości, to życie staje się ciężkie. Pełno jest, niestety, wokół takich ludzi.
- Z kim sobie najbardziej skakałeś do gardła w TSA?
- Pewnie myślisz, jak wielu, że z Andrzejem?
- Taka panuje opinia.
- Andrzej był bardzo trudnym człowiekiem, miał swój świat, ale był też wspaniałym artystą. Potrafił doceniać to, co ktoś inny robił. Poza tym, zawsze mówiliśmy sobie prosto w oczy co nam się nie podoba. W pewnym momencie Andrzej obudził się z tej swojej manii i przeprosił mnie. A ja jestem pozytywnie nastawiony do ludzi i umiem wybaczać. Umiem dawać drugą szansę. Tylko kiedy ktoś jest zacięty, to nie da się nic zrobić.
- Pogodziłeś się z Andrzejem przed jego śmiercią?
- Tak. Andrzej wyciągnął do mnie rękę i zagraliśmy te dwa wspomniane koncerty – w Jarocinie i w Gliwicach. Ten drugi został nagrany i ukaże się niebawem na płycie, wydanej przez wytwórnię Mystic.
- Czyli rozstaliście się w zgodzie?
- Tak. W Chorzowie na próbach, podczas sesji zdjęciowej Andrzej powiedział mojej żonie Kasi, że zmarł mu teść i wszystko sobie wtedy przewartościował. Że te wszystkie konflikty były totalnie bez sensu. Oczywiście nie wyznawaliśmy sobie miłości i nie wysyłaliśmy sobie serduszek sms-ami. (śmiech) Jednak pracowaliśmy normalnie ze sobą, z szacunkiem. I była dobra energia. Wisiałem kiedyś na krzyżu, grając główną rolę w musicalu „Jesus Christ Superstar” i mam trochę inne myślenie. Nie obrażam się, kiedy ktoś mi powie coś przykrego. Potrafię to odsunąć. Bo trzeba mieć odpowiednią hierarchię wartości. Dla mnie nie było ważne to, że Andrzej mi coś kiedyś powiedział nieprzyjemnego, tylko to, że gramy razem. Wiedziałem, że jeśli na scenie potrafimy wykrzesać z siebie coś dobrego, to trzeba jakoś z tym żyć.
- Brakuje ci go dzisiaj?
- Myślę, że mógłby sobie jeszcze spokojnie pożyć i pograć z nami. Mieliśmy dobry czas. Wreszcie nastąpił między nami pokój i szacunek. Andrzej nie deprecjonował tego, co przez lata robiłem dla TSA. Chyba wreszcie to docenił. Wysłałem życzenia świąteczne jego żonie, bo on miał stary telefon i nie radził sobie z sms-ami. A potem z gazet dowiedziałem się, że nie żyje.
- A jak się dogadujesz z obecnymi muzykami TSA?
- Bardzo dobrze, nie mamy żadnych problemów. Trzyma nas razem chęć grania dobrej muzyki. Najświeższy powiew dobrej energii wnosi Paweł, bo może wreszcie porządnie przywalić na basie. (śmiech) W TSA czuje „wiatr” od głośników w nogawkach. To jest podniecające dla gitarzystów i basistów. Nasza muzyka to przecież czysta energia. Większość światowych gwiazd rocka ma wszystko aranżacyjnie poukładane. Tam nie ma miejsca na spontan i to może być męczące. Tymczasem TSA to żywioł.
- Jesteś zadowolony z dotychczasowych prób?
- Tak. Paweł ma studio w Wieliczce i właśnie u niego robimy próby. Może nawet pojadę na najbliższą. Ciężko mi się jednak ruszyć z domu, bo najważniejsze dla mnie to posiedzieć z rodziną. Tymczasem ostatnio nie ma mnie w ogóle z nimi. To jest najgorsze. Po co ja pracuję, jeśli nie mogę być z najbliższymi? To beznadzieja. Niektórzy wolą uciekać z domu, dlatego chętnie jeżdżą po świecie. A ja cenię sobie życie rodzinne. Mam żonę, dziecko, dom i ogród i chcę się tym cieszyć. Może samo miasto jest coraz gorsze, ale ogród coraz piękniejszy.
- Właśnie ukazał się wasz nowy singiel – „Bejbe”.
- Niedawno dowiedziałem się, że piosenkę pod tym samym tytułem nagrała jakaś dziewczyna na Eurowizję i teraz wszyscy robią tego parodie w internecie. Sam chciałem dać tytuł „Szczyl”, bo tam są na końcu takie słowa: „Ogromny facet/ A w środku szczyl”. Ale wyszło inaczej. Są jeszcze dwie inne piosenki. Tekst do jednej z nich został napisany 30 lat temu, ale teraz jest jeszcze bardziej aktualna. Mówi o tym, że nadchodzi wielka bieda. W 1991 roku jakiś dziennikarz spytał mnie: „Jak się powinno pisać rockowe piosenki?” „Trzeba pisać dla tych, co będą za 30 lat” - odpowiedziałem. I sprawdziło się. Taka jest „Bieda”.
- „Bejbe” to pierwsza nowa piosenka TSA od 2004 roku. Jak się Wam tworzyło te nowe utwory?
- Coś tam przedtem nagrywaliśmy, ale nie chwaliliśmy się tym. Wiesz, kto ciągle wydaje nowe utwory? Ci, którzy mają kontrakty z wytwórniami płytowymi. Firma musi z czegoś żyć: utrzymywać sekretarki, zamawiać catering, wynajmować budynek. Dręczą więc ciągle artystów o nowe płyty. I są tacy muzycy, którzy podpisują umowę, że będą nagrywali dwie płyty rocznie. To samobójcy. Jedną dobrą płytę to można zrobić raz na pięć lat. Dwa razy w roku tylko gnioty będą. I po co?
- Nagracie teraz cały nowy album?
- To zależy od kilku rzeczy. Trzeba mieć poczucie sensu tego, co się robi. Jeśli będziemy je mieli, to zrobimy to. Nad płytą się długo pracuje. Poza tym, płyta to dzisiaj anachronizm. Kto ich słucha? Chyba tylko ja, kiedy włączam sobie analogi na moim domowym sprzęcie.
- Myślę, że fani TSA słuchają płyt.
- Ale gdzie tam. Stawiają sobie analogi na półce, bo boją się je porysować, a muzyki słuchają na telefonie ze Spotify czy Tidala. (śmiech) Tylko single mają teraz rację bytu.
- Jak ci się śpiewało te nowe utwory?
- Dobrze. To ostra muzyka. Piosenką „Bieda” Stefan Machel pokazuje Rammsteinowi, jak się gra taką muzykę.
- Nie czujesz się trochę za stary na heavy metal?
- Jaki heavy metal? Tak myślą dziennikarze: metal, punk, reggae, disco. Co to za gadanie? Jest dobra muzyka, albo zła. Nasze granie ma korzenie w bluesie i rock’n’rollu. Do tego się przyznaję. To źródłowa muzyka.
- Ale trzeba do niej ryknąć.
- To co? Ja lubię ryczeć. Co mam zrobić, jak na scenie gitary walą 130 decybeli? Muszę ryczeć, żeby je przekrzyczeć. (śmiech) TSA jest jednym z najgłośniejszych zespołów na świecie. Gwiazdy rocka z Zachodu mają niby całe ściany Marshalli, ale to tylko puste atrapy, które udają kolumny głośnikowe i mają napis z tyłu „dummy”. Na scenie jest cichutko, muzycy mają wszystko w odsłuchach lub w słuchawkach. A w TSA gitary dają czadu. U nas nigdy nie było cichego grania, nawet na próbach, a ja muszę w tym znaleźć swoje miejsce – tak, żeby to dobrze brzmiało.
- Mimo ponad 40 lat wrzeszczenia w TSA, nadal potrafisz bardzo wysoko zaśpiewać. Jak to możliwe?
- Bozia mnie chyba kocha. Nigdy w życiu nie odwołałem żadnego koncertu z powodu złego stanu zdrowia. Jakie tam „chory”? Idziesz i śpiewasz! Pierwsza nasza płyta „Live” z 1983 roku nagrana jest na ostrym zapaleniu krtani, kiedy nie wolno mi było mówić, a co dopiero śpiewać. Gdy grałem Jezusa w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, dyrektor mnie spytał: „Panie Marku, przychodzi pan rano i prawie nie może mówić, a potem wychodzi pan na scenę i śpiewa bez problemu. Tymczasem ja mam dwie solistki i kiedy jest premiera, one nagle są chore i nie mogą śpiewać. Co by im pan poradził?”. A ja na to: „Jest tylko jedna rada: nie kłamać na scenie”. Nie wolno udawać śpiewając, bo szybko się straci głos. Wtedy człowiek zmusza się do czegoś, czego nie chce robić i źle to na niego działa.
- To prawda, że nigdy nie kształciłeś swego głosu?
- Byłem na jednej lekcji u nieżyjącego już profesora Muszyńskiego w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Posłuchał mnie i w końcu mówi: „Nie wiem po co ci te lekcje. Ty wszystko robisz tak, jakby cię ktoś uczył. Jak to możliwe?”. „Cóż: śpiewałem, śpiewałem i śpiewałem” – odpowiedziałem na to. (śmiech)
- No i dzisiaj ty jesteś trenerem wokalnym w „The Voice Of Poland”.
- Jestem praktykiem. A praktyk ma przeważnie rację i jest godny zaufania. Skoro przetrwałem 40 lat i śpiewam w tonacjach, w których śpiewałem na początku, to kto mi podskoczy? Dlatego mówię młodym wokalistom, żeby nie pili wody, kiedy śpiewają. A oni: „A co ty wiesz?”. „Ano wiem, bo mam przeszło cztery dekady praktyki” – odpowiadam. Ponieważ śpiewam na scenie w huku na poziomie 130 decybeli, mam pewien ubytek słuchu. Kiedy siedzę sobie latem w ogrodzie z Kasią, ona w pewnym momencie mówi: „Ale te świerszcze pięknie cykają” – a ja tego nie słyszę! Nie martwi mnie to, bo to tylko jedna częstotliwość: 10 tysięcy herców. Ostatnio słuch mi się jednak trochę wyostrzył, choć w innych częstotliwościach, bo poza TSA występuję z instrumentami akustycznymi. Muszę więc słyszeć dokładnie każdy dźwięk.
- W tym roku mija dziesięć lat, od kiedy zdecydowałeś się zostać trenerem „The Voice”. Nie żałujesz?
- Coś ty?! To jest jedna z piękniejszych przygód w moim życiu! Poznałem wielu wspaniałych ludzi. Poza tym wyskoczyłem dzięki temu programowi z szufladki zwanej „heavy metalem”. Przedtem to nie było takie proste, a teraz śpiewam to, co chcę. Oczywiście zawsze sięgam po dobre utwory, które mogę wykonać z sercem. Bez tego ciężko mi idzie. „The Voice” pozwolił mi pokazać się ludziom, takim, jakim jestem, że mam dobre podejście do ludzi. Bo ich lubię. Jestem po prostu przyjaznym człowiekiem.
- Podoba ci się takie wielkie telewizyjne show?
- Pewnie. Rochstar realizuje to na bardzo wysokim poziomie. Tam pracują sami profesjonaliści: od makijażystek aż po zespół muzyczny. Rinke, szef Rochstara, tym wszystkim dowodzi i to świetny fachowiec i człowiek. Praca z takimi ludźmi jest wielką przyjemnością. Na planie panuje dobra atmosfera. To oczywiście trudna praca. Ludzie widzą tylko dwie godziny, a nam zajmuje to cały tydzień. Wymaga to więc dużej mobilizacji. Ale nie jest to chałtura, bo tam dzieją się piękne i inspirujące rzeczy.
- Fani TSA początkowo nie byli jednak zadowoleni z twojego udziału w tym show.
- To jacyś malkontenci. W telewizji nigdy nie grano utworów TSA. A dzięki temu, że poszedłem do „The Voice”, po raz pierwszy zabrzmiały nasze klasyczne kawałki: „Marsz wilków”, „Nie poddawaj się”, „Pytania”, „Mass media”. Było nawet zaproszenie, żebyśmy wykonali na żywo „Trzy zapałki”, ale koledzy się nie zgodzili. Oni dużo szans w ten sposób przegapili.
- Bardzo cenne jest to, że wybierasz dla swoich podopiecznych utwory z klasyki polskiej piosenki. Dzięki temu młodzi ludzie mogą je często po raz pierwszy usłyszeć.
- To trochę taka moja misja. Kocham polskie piosenki. Wychowałem się na anglosaskiej muzyce, ale po co mam ją śpiewać? Chociaż kiedyś na Sylwestrze we Wrocławiu zaśpiewałem „Satisfaction” i „Whole Lotta Love”. To też była moja mała rewolucja w telewizji. (śmiech)
- Stawiasz przede wszystkim na wokalistów, o których mówisz, że są „starożytni”. Co to oznacza?
- Poza tym, że mam rock’n’rollową duszę, to mam też duszę wrażliwą. Dlatego lubię dżentelmenów – eleganckich facetów z klasą. Kimś takim był Zbigniew Wodecki, kimś takim jest Marek Raduli. To ktoś nie z tego świata. Ktoś „starożytny”. Ciągle szukam takich postaci w „The Voice”. Potrzebni są szarpidruty, potrzebni są rozczochrani poeci, ale też eleganccy dżentelmeni. Kobiety chcą słuchać kogoś takiego, jak Piotr Szczepanik. Ja mam teraz takiego finalistę Antka Zimnala, który ma zaledwie 17 lat, a jest bardzo dojrzały i rozsądny. Elegancki w każdym calu. I on może stać się nowym dżentelmenem polskiej sceny. Do półfinału doszedł też Michał Sołtan, wokalista który zaśpiewa każdy utwór, naznaczając go swoim indywidualizmem. Ma charyzmę sceniczną. To są właśnie moi ludzie: wyjątkowi, wrażliwi, prawdziwi.
- Czego się starasz nauczyć swoich podopiecznych?
- Żeby byli sobą. Oczywiście pokazuję im mielizny w piosenkach, albo zwracam uwagę na to, jak powinni zaśpiewać, żeby być wiarygodnymi. Ale najważniejsze jest to, aby zawsze byli sobą. Na początku wpadłem na pomysł, żeby dziewczyny śpiewały piosenki męskich wykonawców, a chłopaki – kobiecych. W ten sposób chciałem ich ustrzec przed naśladownictwem. No bo jak facet może naśladować Ewę Demarczyk? Albo jak dziewczyna może naśladować Tadeusza Woźniaka? Dzięki temu byli sobą w tych interpretacjach. Prawie wszystkie wokalistki chcą naśladować Whitney Houston. Whitney była jednak wyjątkowa i niepowtarzalna. Po co więc śpiewać takie numery? To służy tylko popisywaniu się, a ja tego nie cierpię. Przed „Bitwami” zawsze mówię moim podopiecznym: „Jeśli ktoś się będzie popisywał, to od razu wylatuje. Macie być skromni i myśleć o wyrazie. Jesteście jak żołnierze na froncie. A żołnierz pilnuje zawsze kolegów obok. On ich asekuruje, a oni jego. Bo wy walczycie niby ze sobą, ale tak naprawdę walczycie o swoją publiczność. Jeśli ktoś nie będzie współpracować z resztą, to wylatuje, bo nie nadaje się do mojej drużyny”.
- Śnią ci się po nocach ci, których musiałeś odrzucić?
- Cały czas o nich myślę, bo to świetni ludzie. Często zapraszam ich na swoje koncerty. Ale scena jest okrutna i nieprzewidywalna, jak dżungla. Kiedy jesteś królikiem, to zawsze znajdzie się tygrys, który chce cię zjeść. A kiedy jesteś słoniem, to boisz się mrówek. Nie ma niczego pewnego.
- A ty uczysz się czegoś od tych młodych wokalistów?
- Pewnie. Zarażają mnie młodzieńczą energią. Ja bym się tam nie odważył wyjść i cokolwiek z siebie wykrzesać. To nie dlatego, że bałbym się tego. Po prostu jestem indywidualistą i nie potrafię konkurować. A oni potrafią, mają tę odwagę. Poza tym, nie lubię się popisywać, choćby tym, że mam takie wysokie rejestry pomimo mojego wieku. Po tylu latach otworzyły mi się też niskie brzmienia i chętnie po nie sięgam. Nigdy się jednak niepotrzebnie nie drę. I tego chcę też nauczyć moją drużynę. Żeby nie traktowali swych występów jak odpytania przez nauczyciela. Tylko, żeby potrafili przekazywać uczucia i wzruszać tym słuchaczy.
- Dobrze się czujesz w obecnym składzie trenerskim?
- Bardzo dobrze. Justyna Steczkowska to moja serdeczna przyjaciółka. Ona mnie rozumie. Często, kiedy spontanicznie palnę jakąś swoją impresję, ona łapie w lot o co mi chodzi. Ja nigdy nie układam sobie tego, co mam powiedzieć, szczególnie w odcinkach na żywo, tylko walę prosto z mostu jakieś głupie żarty czy dziwne metafory. I ci młodzi ludzie nie zawsze wiedzą o co mi chodzi. A Justyna to podchwytuje i ubiera w inne słowa. Wtedy okazuje się, że ja zauważyłem coś, czego ona nie zauważyła – i jej się to spodobało. Ona czasami wyraża moje spostrzeżenia lepiej niż ja, bo jestem bardzo spontaniczny.
- Czasem się sympatycznie przekomarzacie.
- Bo taka jest przyjaźń. Szanujemy się nawzajem – i potrafimy mówić o swoich błędach, ale w kulturalny i żartobliwy sposób. Czasem w programie jestem w opozycji do Justyny, ale nigdy jej nie obrażam. Tego nie wolno. Justyna jest dojrzałą artystką, pracowitą, wyważoną, która doskonale wie, co chce przekazać.
- No ale rywalizujecie ze sobą jako trenerzy.
- Oczywiście. Na tym polega formuła tego programu. Gdybyśmy nie rywalizowali o to, kto zdobędzie najlepszych wokalistów, to złamalibyśmy reguły, które zaakceptowaliśmy. Kiedy wchodzisz w jakąś społeczność, musisz się dostosować do jej reguł. Także w „The Voice”. Polacy, którzy przyjeżdżają do Stanów, popełniają błąd, bo nie uczą się zasad tamtejszego społeczeństwa. Kiedy tam przyjechałem, od razu obłożyłem się książkami o życiu w tym kraju i pytałem ludzi, jak się szuka mieszkania, czy jak znaleźć dobrą szkołę dla dzieci. I było mi tam dobrze. Nie błąkałem się po omacku i nie dałem się zamknąć w etnicznym getci. To samo jest z „The Voice” – kiedy tam wchodzisz, musisz się dowiedzieć, jakie są twoje prawa i obowiązki, a potem je przestrzegać.
- Nigdy nie zdarzyło ci się złamać którejś z tych zasad?
- Tylko raz. Bo w tym roku wprowadzono nowe reguły i nie do końca je załapałem. Zablokowałem pozostałych trenerów - Tomsona i Barona – i zdobyłem Nikolę Müller. Kiedy jednak uświadomiłem sobie, że złamałem tę zasadę, przeprosiłem chłopaków.
- Wolisz być trenerem w „The Voice Of Poland” czy w „The Voice Senior”?
- W tym drugim odpocząłem. Tam są dojrzali ludzie. Złapałem się na tym, że traktuję ich jak starszych ode mnie, a tymczasem okazało się, że niektórzy są młodsi. (śmiech) Wtedy uświadomiłem sobie ile mam lat. Była tam taka pani Hania, bardzo odważna i mądra kobieta, która całe życie siedziała za biurkiem – i nagle przyszła do telewizji zaśpiewać. Dla niej nie wygrana była najważniejsza, tylko to, że mogła się pokazać całej Polsce. Chociaż nie wygrała bitwy, cieszyła się z tego, że wszyscy ją pochwalili i nie dała plamy: nie fałszowała i nie zapomniała tekstu. W „The Voice Senior” nie narzucałem swojej drużynie żadnych utworów. Oni sami wybierali to, co chcieli. W „The Voice Of Poland” początkowo mocno forsowałem rockowe i polskie numery, ale w końcu odpuściłem. Dzisiaj wszyscy mają już takie piosenki w swoich drużynach, więc nie muszę tak cisnąć. Rock się sam broni, bo jest dobry.
- Żona i syn oglądają cię co tydzień w „The Voice”?
- Oczywiście. Bardzo mi kibicują. Moja Kasia przeżywa odcinki na żywo, bo mnie zna i wie, że potrafię spontanicznie coś palnąć, co może nie być zrozumiałe dla ogółu. Kasi bardzo zależy na tym, żebym odpowiednio doceniał wszystkich artystów, bo ciężko pracują i są w ogromnym stresie. Analizuje moje występy i daje mi cenne uwagi. Traktuję je poważnie.
- A Filip?
- Zawsze mnie broni. To jest mądry Chłopak. Ma już czternaście lat. „Mamo, to jest program na żywo. Tata nawet nie ma czasu pomyśleć o tym, co chciałby powiedzieć!” – mówi.
- Syn zdradza muzyczne zainteresowania?
- Jest bardzo muzykalny. Tylko „tajniaczy” się. Ma klawisz do komponowania, perkusję, ukulele. Coś tam knuje, ale nie chce mi pokazać. Nie naciskam na niego, bo na mnie też nikt nie naciskał, kiedy byłem w jego wieku. Jak wszystkie małolaty, Filip gra w gry komputerowe. W wielu z nich wykorzystane są utwory z klasyki operowej. Pewnego razu słyszę, że Filip gra w jakąś grę i nuci sobie „Sonatę księżycową”. (śmiech) Czasem też podsłuchuję jak Kasia śpiewa dla siebie – i okazuje się, że ma piękny głos. Dlatego marzy mi się, aby nagrać wspólną piosenkę z Kasią i z Filipem. Żeby mieć taką piękną pamiątkę, która jednocześnie będzie pozytywnym przesłaniem dla wielu. Nic tak ludzie nie łączy, jak wspólne działanie.
- Lubisz wracać z Warszawy do spokojnej i cichej Bochni?
- Lubię, bo tam jest mój dom i moi bliscy.
- Jak odpoczywasz od show-biznesu?
- Zajmując się domem i ogrodem. To wymaga dużo wysiłku, ale to najprzyjemniejsza praca, choć nie daje żadnego zysku. Właśnie ugotowałem obiad, który zjedliśmy wspólnie z Kasią i z Filipem. To święty czas. Musi być coś świętego w życiu – dla mnie to jest Bóg, rodzina i ojczyzna.
- Masz jeszcze jakieś marzenia?
- Żeby móc się teleportować. (śmiech) Bo nie lubię tracić czasu na te wszystkie podróże z miasta do miasta.