Marek Ratajczak, frezer z warszawskiej Pragi, na emeryturze został góralskim twórcą: - Wolę robić rękawice, niż pindolić o chorobach
Większość życia Marek Ratajczak przepracował jako frezer w warszawskiej Fabryce Samochodów Osobowych. Dziś mieszka z żoną w Wierchomli Wielkiej na Sądecczyźnie i obrabia wełnę zamiast metalu. Dzień w dzień tka rękawice furmańskie albo dzierga na drutach. Nie przestaje nawet w pociągu i kolejce do onkologa.
Kiedy robi się rękawice, człowiek nie myśli o chorobie. Nie tylko ręce ma zajęte, ale i umysł. Bez tego w głowie by się poprzewracało - mówi. W góralskim stroju wygląda niczym rodowity mieszkaniec beskidzkiej wioski. Drobnej postury, pogodnego usposobienia, nosi długą siwą brodę, czasem zaplecioną w cienki warkoczyk. Na stole w kuchni, obok talerzy i kubków, leżą drewniane formy (koromysła) na kolejne rękawice i czapki. Spod schodów wyglądają kołowrotki do przędzenia wełny. Najstarszy liczy ponad 100 lat, pochodzi z Kasinki Małej, dwa inne niewiele młodsze. Każdy sprawny, odnowiony przez gospodarza.
- Raz pojechałem pod Piwniczną kupić gręplę do wełny. Patrzę, a w kącie izby stoi taki stary, piękny kołowrotek. No to od razu pomyślałem, że musi być mój - prezentuje z dumą sprzęt z wełną do przędzenia nici. - A ten kołowrotek z Kasinki ma kółko z jednego pniaka, prawdziwy unikat. Właściciel chciał go wyrzucić, bo mu zawadzał w domu. Trzeba było trochę popracować, żeby działał, jak należy i dziś chodzi lekutko - naciska bosą stopą drewniany pedał napędzający wiekową konstrukcję.
Swoje kołowrotki wozi na pokazy, żeby inni nie tylko oglądali, ale sami spróbowali przędzenia. - Przed laty w Wierchomli i innych wioskach ludzie byli samowystarczalni, nie jeździli do sklepów po ubrania. W co drugiej chałupie przędło się len albo wełnę, a potem tkało i szyło ubrania. Ja tę tradycję kontynuuję - dodaje.
Prażanin i wierchomlanką
Pochodzi z Warszawy, ale protestuje, gdy ktoś nazwie go warszawiakiem. - Prażanin z urodzenia - przedstawia się z uśmiechem. Rocznik 1957, warszawską Pragę zna jak własną kieszeń. Tam się urodził, mieszkał, pracował. Ulice Brzeska, Ząbkowska, Markowska przy bazarze Różyckiego to jego rewiry. Położone w sercu „proletariackiej” dzielnicy, słynęły z przestępczości i lokalnej gwary, która najlepiej zachowała się na prawym brzegu Wisły.
- Byłem takim klajniakiem (dzieciakiem) bez ojca. Wychowywałem się z kluczem na szyi. W mieście mówiło się, że na Brzeskiej mieszkają tylko kurwy i złodzieje, ale to nieprawda. Kultura była. Można było zostawić otwarte drzwi do domu i nikt nic nie ukradł, chyba że ktoś na gościnnych występach - zaznacza.
O Wierchomli Wielkiej i zamieszkujących ją dawniej Łemkach nic nie wiedział, dopóki w latach 70. nie poznał przyszłej żony. Wcześniej nigdy nie jeździł w Beskid Sądecki. Kazimiera Ratajczak pochodzi z polsko-łemkowskiej rodziny. Ojciec nazywał się Kulig, był góralem ze wsi Głębokie koło Rytra, mama - Łemkinią z Wierchomli. - Z domu była Źrołka. Pobrali się w 1944 roku, mieszkali wtedy w górach pod halą - wspomina dziś 67-letnia córka.
Z najmłodszych lat pamięta, jak ojciec jeździł furmanką po drewno do lasu. Żeby nie przemrozić rąk, zakładał grube, wełniane rękawice z jednym palcem, które robił łemkowski dziadek. - Brał pod pachę i jechał. Włókna miały tak mocno utkane, że po sfilcowaniu można było włożyć do mokrego śniegu i nic nie przemakało - opowiada.
Wierchomla do wojny była w większości łemkowska. Po 1945 roku komunistyczne władze wysiedliły mieszkańców. Zostać mogły jedynie mieszane rodziny. Większość ludzi - namówiona przez sowieckich agitatorów lub pod przymusem - wyjechała do ZSRR, reszta trafiła na zachodnie ziemie Polski. Tylko nielicznym udało się później wrócić do rodzinnej wioski. Wśród nich byli dziadkowie Kazimiery i ich młodsza córka, a jej ciotka. Nie wie, jak im się to udało. - Na wschodzie obiecywano ludziom złote góry. Wielu uwierzyło - opowiada wnuczka. - Dziadek z babcią byli bogaci. Cztery wagony zapakowali zbożem, sianem, krowami, świniami i też tam pojechali. Wylądowali aż na Syberii, a kiedy wracali, nie mieli nic poza wszami.
Z rakiem na rolkach
Opustoszałą po wojnie wieś zasiedliły polskie rodzinny z sąsiednich miejscowości. Do dziś zachowało się niewiele śladów po Łemkach. Przede wszystkim cmentarz i cerkiew z 1821 roku, przejęta przez rzymskokatolicką parafię. Na najstarszych nagrobkach z XIX wieku widać m.in. nazwisko prawosławnego proboszcza - ojca znanego pisarza łemkowskiego Wołodymyra Chylaka. W 2004 r. spoczął tu inny pisarz Michał Źrołka. Też Łemko, był autorem „Opowieści łemkowskich” i konsultantem filmu „Mój Nikifor”. A prywatnie wujkiem Kazimiery Ratajczak. Ta, jak wielu młodych ludzi, wolała szukać lepszego życia w mieście, niż klepać biedę na wsi. Miała 18 lat, kiedy za poradą koleżanki wyjechała do Warszawy. Najęła się najpierw na opiekunkę do dziecka, potem poszła do technikum energetycznego. Długie lata pracowała w państwowej wytwórni urządzeń teletechnicznych. Z obecnym mężem poznali się na wycieczce autobusowej. Po ślubie zamieszkali na Pradze, tam wychowywali dwójkę dzieci.
- Kiedy w latach 70. zacząłem przyjeżdżać do Wierchomli, widywałem jeszcze ludzi na mszy, którzy ukradkiem po trzykroć się żegnali i modlili po łemkowsku - opowiada Marek Ratajczak.
Od teściów dowiedział się, że to wyznawcy prawosławia. -Moja mama też modliła się po łemkowsku, ale mnie wychowała w wierze rzymskokatolickiej - dopowiada jego żona.
Gdy urodziła syna, zostawała u rodziców nawet od wiosny do jesieni. Mąż przyjeżdżał w wolnych chwilach i pomagał teściom w polu. - Praca była ciężka, od rana do wieczora, nauczyłem się powozić konie i kosić prawdziwą kosą. Furą jeździłem po drzewo do lasu, ale rękawic furmańskich u teścia już wtedy nie widziałem - zaznacza.
Póki pracował w FSO, nie myślał o przeprowadzce do Wierchomli. Zapalony rolkarz, uczestniczył w maratonach i pielgrzymkach. 42 kilometry potrafił przejechać na rolkach w niecałe półtorej godziny. 250 km z Warszawy na Jasną Górę pokonywał w trzy dni z takimi jak on pątnikami - miłośnikami rolkarstwa.
Sportową pasję przerwała siedem lat temu choroba nowotworowa. Po usunięciu nerki zaatakowanej przez raka wrócił jednak na rolki i na kolejne pielgrzymki. Niestety, minęło parę lat i nowotwór znów dał znać o sobie. Tym razem w płucach. Od tego czasu przechodzi kolejne zabiegi i badania kontrolne. Ale rolek nie zawiesił całkiem na kołku. Skrócił tylko pokonywane trasy. Nie poddał się nawet, gdy w styczniu zeszłego roku tomograf wykrył komórki rakowe w kręgosłupie i musiał przejść pilną laseroterapię w Instytucie Onkologii w Warszawie. Teraz leczy się farmakologicznie. Regularnie podróżuje pociągiem do stolicy po kolejne dawki antyrakowego leku.
Wełniana pasja
Właśnie w trakcie leczenia wymyślił z żoną, by przenieść się w góry. Oboje już nie pracowali, dzieci wyrosły i wyprowadziły się na swoje. Postanowili przemeblować życie. Za odłożone pieniądze i kredyt, pomieszkując w starym rodzinnym domu, zaczęli budować się nieopodal tartaku nad potokiem Wierchomlanka. Trzy lata temu przenieśli się do nowego domu. Niedużego (70 mkw.), ale za to własnego, ciepłego i całego z drewna. Idealnego do życia na emeryturze. - Powietrze kryształ, przyroda naokoło, nie to co w Warszawie - zachwalają oboje przeprowadzkę.- Mój Marek to prawdziwa złota rączka, większość rzeczy sam zrobił w domu. Czuje się już góralem całą gębą. Kiedy przędzie na tarasie, każdy mu macha na powitanie - dodaje gospodyni.
Cztery lata temu wybrali się razem na lokalne święto pasterskie. Na straganach prezentowano m.in. tkanie wełnianych rękawic. Towarzystwo Miłośników Piwnicznej postanowiło przywrócić do życia to zapomniane, wiejskie rękodzieło, a przy okazji promować lokalne tradycje. Z powodzeniem. Jesienią zeszłego roku ministerstwo wpisało wyrób rękawic furmańskich na Krajową Listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
- Trochę zagadywałem, trochę podpatrywałem, a że mam smykałkę do manualnych rzeczy, to szybko chwyciłem, jak to się robi - mówi tkacz z Wierchomli, gładząc białą brodę jak wyczesaną wełnę.
Żeby lepiej poznać technikę, zapisał się z żoną na warsztaty, które stowarzyszenie organizowało w piwniczańskim muzeum. Był tam jedynym mężczyzną, choć przed laty wyplatanie rękawic było głównie męskim zajęciem. Do wielu rozwiązań sam dochodził. - Baby z gór nie potrafiły wszystkiego nauczyć, a może i nie chciały dzielić się całą swoją wiedzą - śmieje się znad kołowrotka.
Tkanie furmańskich rękawic tylko na pierwszy rzut oka wydaje się proste. Tak naprawdę to ciężka, skomplikowana robota, wymagająca dużej precyzji, cierpliwości i siły.
- Trzeba wkładać wiele serca, bo od razu widać, kiedy coś jest oszukane - podkreśla twórca. - Na szczęście po kilkudziesięciu latach pracy frezera człowiek dokładność ma we krwi. W zakładzie trzeba było bardzo uważać, żeby jednym fałszywym ruchem nie spieprzyć maszyny za dziesiątki tysięcy złotych.
Rękawice robi wyłącznie z wełny, nie używa włóczki. Najpierw zakłada lnianą osnowę na kilkadziesiąt małych kołków na drewnianej formie. Potem przeplata między nimi nić po nici. Wełnę kupuje od okolicznych hodowców owiec. Na największe rozmiary zużywa nawet pół kilograma. Skubie, czyści ze śmieci, pierze, grępluje (czesze), a na koniec przędzie na motek. - Mleczna rasa owiec spod Piwnicznej ma delikatniejszy włos, z górskich rękawice są bardziej szorstkie - ocenia fachowo.
Zrobienie pary zajmuje około tygodnia. Tka po kilka godzin dziennie z przerwami. Żona z podziwem opowiada o tkackich zdolnościach męża. Sama zwykle robi łatwiejsze czapki. Kiedy jadą do Warszawy, ledwo pociąg ruszy łapią za wełniane nici i tkają. To uspokaja i czas szybciej mija. - Na onkologii czeka się nieraz po kilka godzin na przyjęcie do lekarza. Ludzi mnóstwo na korytarzach. Wolę robić rękawice, niż pindolić w kółko o chorobach - dodaje Marek Ratajczak.