Maria Dębska: Łączy nas wszystkich to, że chcemy kochać i być kochani
Dziś w stacji i serwisie Canal+ swoją premierę ma serial „Kiedy ślub”. To zarazem zabawna i dramatyczna opowieść o dzisiejszych trzydziestolatkach. Do pokolenia tego należy grająca w niej główną rolę Maria Dębska. Z tej okazji aktorka opowiada nam jak to się stało, że choć kształciła się wiele lat na pianistkę, wybrała film i teatr.
- Od niedawna jesteś trzydziestolatką. Przekroczenie tej granicy było dla ciebie jakąś ważną cezurą?
- Z jednej strony na pewno symboliczną, z drugiej strony myślę, że nic w życiu nie dzieje się z dnia na dzień. Kiedyś sądziłam, że jak skończę trzydziestkę, to będę miała wszystko pod kontrolą. Dziwny pomysł. W mojej głowie była to cezura, która powinna coś zmieniać.
- Kiedyś powiedziałaś w jednym z wywiadów o swoim pokoleniu: „Niby jesteśmy dorośli, ale wciąż sporo w nas z dziecka”. Z czego to wynika?
- Tak jest właśnie w serialu „Kiedy ślub”. To wiek, w którym z jednej strony jesteśmy już dorośli na wielu poziomach: odnosimy sukcesy zawodowe, bierzemy kredyty i podejmujemy ważne decyzje życiowe, natomiast z drugiej strony silny jest w nas jeszcze pierwiastek dziecka. Tak jest również z moją bohaterką – pewnego dnia przyjeżdża do niej mama i jej gotuje. Dla swojej mamy Wanda wciąż jest dziewczynką, a ona się temu poddaje i pozwala sobie na takie zaopiekowanie. Trzydziestka to wiek sprzeczności.
- Ta dzisiejsza Maria Dębska bardzo różni się od tej sprzed pięciu czy dziesięciu lat?
- Bardzo. Pięć czy dziesięć lat temu walczyłam z wieloma swoimi mechanizmami, a dzisiaj raczej zastanawiam się co to jest i dlaczego tak jest. Jestem dla siebie bardziej czuła. Samokrytyka wydaje mi się być dużo bardziej konstruktywna. Łatwiej dziś jest mi przyznać się do błędu i przeprosić. Stawiam sobie więcej znaków zapytania niż kropek.
- Co sprawiło tę przemianę?
- To chyba naturalna kolej rzeczy. Choć pewnie za dziesięć lat też powiem o sobie dzisiejszej, że byłam dzieciakiem. (śmiech) Mam jednak poczucie, że dużo wyraźniej słyszę to, czego naprawdę chcę i potrzebuję. W wielu sytuacjach jestem pewna czego nie chcę. Jestem też dużo mniej ostra w ocenie siebie i innych. Przez wiele lat przejmowałam się oczekiwaniami innych wobec mnie – aż doszłam do momentu, kiedy pomyślałam: „Chrzanić to. W swoim własnym tempie będę nad sobą pracować, mylić się i się rozwijać. Na spokojnie”.
- Twoja bohaterka z serialu „Kiedy ślub” jest tuż przed trzydziestką. Rozumiesz jej dylematy?
- Jak najbardziej. Po pierwszym przeczytaniu scenariusza byłam pewna, że chcę wziąć w tym udział. Zakochałam się w tym tekście. Mimo, że byłam już umówiona na inny projekt, poczułam, że to coś wyjątkowego i bardzo chcę to zrobić. Do tej pory nie było chyba produkcji, która mówiłaby o moim pokoleniu - tak dobrze napisanej, nie oceniającej bohaterów, bez tezy. Produkcji świeżej i nieszablonowej, gdzie tematem są relacje i studium osobowości bohaterów. „Kiedy ślub” wymyśliła dwójka ludzi w moim wieku.
- To ważne?
- Niby wiek to tylko liczba, ale to, że serial ten tworzyła ekipa w dużej mierze trzydziesto- i czterdziestolatków sprawiło, że mieliśmy dziecięcą i nieskrępowaną radość w opowiadaniu o nas samych. Ten projekt dawał przestrzeń, by rozłożyć na czynniki pierwsze osobowości naszych bohaterów, którzy moim zdaniem reprezentują dużo prawdy o naszym pokoleniu oraz pokazać ten moment w życiu, kiedy czujemy się dorośli i musimy podejmować ważne decyzje, ale zupełnie nie jesteśmy na to jeszcze gotowi.
- Z serialu wynika, że najważniejsze są dla dzisiejszych trzydziestolatków relacje damsko-męskie. Rzeczywiście tak jest?
- Dla każdego ważne jest co innego: dla jednych będą to te relacje, a dla innych – praca czy posiadanie własnego mieszkania, dla jeszcze innych dzieci i założenie rodziny. Łączy nas wszystkich jednak to, że chcemy kochać i być kochani. Oczywiście nie ma nic złego w byciu samemu i każdy ma do tego prawo. Potrzeba bliskości jest jednak w nas wszystkich. Może być realizowana w relacji romantycznej lub w przyjaźni. W serialu pokazujemy, że każda decyzja, którą podejmujemy w zgodzie z sobą, jest słuszna. I nikt nam nie powinien mówić co mamy robić.
- Nie jest tajemnicą, że masz za sobą uczuciowe turbulencje w życiu prywatnym. Korzystałaś z tych doświadczeń, grając Wandę w „Kiedy ślub”?
- „Uczuciowe turbulencje”? Dwa i pół roku temu skończył się mój związek, ale nie wiem czemu wciąż to ludzi interesuje i dlaczego miałabym o tym opowiadać w kontekście nowego projektu zawodowego. Większość z nas ma doświadczenie rozstania za sobą. Nie ma w tym nic sensacyjnego. Przy każdej roli korzystam ze swojej wrażliwości, na którą mają wpływ wszystkie moje przeżycia.
- Serial „Kiedy ślub” łączy komedię z dramatem. Jak się odnalazłaś w tej konwencji?
- Pierwszy raz zagrałam w komedii kilka lat temu w teatrze. To była farsa w reżyserii Krystyny Jandy. Myślałam, że to będzie letni spacerek, okazało się zupełnie odwrotnie. Próby do „Coś tu nie gra” w Och Teatrze były dla mnie niezłym wyciskiem. Sprawdzian warsztatu, timingu, kondycji aktorskiej. Szkoła dystansu do siebie i totalna zabawa na scenie, kiedy już wszystko to się uda. Uwielbiam grać ten spektakl. Tragikomedia to jazda bez trzymanki. W „Kiedy ślub” mieliśmy świetnych przewodników. Piotrek Domalewski i Łukasz Ostalski mają genialne poczucie humoru, ale też niesamowitą wrażliwość. Podróżowanie między gatunkami było dla mnie wielką frajdą. Są w tym serialu zabawne sceny, ale i takie, które zawierają ogromny ładunek emocjonalny. Często to się przeplata. Staraliśmy się tańczyć na tej granicy.
- W „Kiedy ślub” zostałaś świetnie sparowana z Erykiem Kulmem Jr. Co pomogło wam uzyskać tak dobre porozumienie?
- Eryk jest wspaniałym partnerem, wiele rzeczy nas różni, ale mamy podobne spojrzenie na świat. Inaczej pracujemy na planie. To było totalnie inspirujące. Kiedy już się dotarliśmy, poczułam, że jesteśmy teamem, który może wszystko. Takie poczucie w pracy jest naprawdę wspaniałe – kiedy ma się partnera, który cię wypunktuje, gdy mu się coś nie spodoba, ale czujesz się z nim bezpiecznie. Byliśmy teamem w pełnej szczerości, często więc leciały iskry. Na pewno pomogło nam, to że nie było to nasze pierwsze spotkanie zawodowe. Ale musieliśmy wypracować ekranową relację bohaterów, którzy są ze sobą 13 lat. Takich rzeczy nie robi się na pstryk. Bardzo dużo pracowaliśmy nad tym i spędziliśmy wiele godzin na sali prób.
- Jesteś z Erykiem prawie w każdej scenie serialu. Czułaś na sobie ciężar odpowiedzialności za jego sukces?
- Tak, ale ja lubię tę odpowiedzialność. Gdy zaczęłam jakiś czas temu grać większe role, na początku trochę trzęsły mi się nogi. Dzisiaj kiedy jestem dobrze przygotowana, czuję, że mogę to udźwignąć. Nie jest to więc dla mnie ciężar, ale coś, co sprawia mi frajdę.(śmiech)
- Które sceny w serialu były dla ciebie najtrudniejsze?
- Długie sceny emocjonalne, filmowane w jednym ujęciu. Mamy w nich cały wachlarz uczuć: podróżowanie od miłości do nienawiści i z powrotem. To był emocjonalny rollercoaster. Lubię takie sceny, ale to było największe wyzwanie, żeby to wyszło spójnie i przeplatało się naturalnie. Zachowanie tego balansu było dla nas bardzo ważne.
- A mocne sceny erotyczne?
- To zawsze jest trudne. Kiedy trafiam na takie sceny w scenariuszu, staram się zawsze odpowiedzieć sobie na pytania: „Co to daje historii?” i „Czy to jest konieczne?”. W przypadku serialu, który kładzie na warsztat relację romantyczną, nie da się uniknąć takich scen. Mam poczucie, że pokazane są one jednak tutaj w wyjątkowy sposób. Autentyczny, niebaśniowy. Nasi bohaterowie kochają się jak prawdziwi ludzie: czasem jest to niezdarne, czasem namiętne, ma wiele kolorów. Wiedzieliśmy dlaczego te sceny są potrzebne, a reżyser i ekipa dawali nam dużo wsparcia.
- „Kiedy ślub” to kolejny twój duży serial po „Kuchni” i „Powrocie”. Wolisz grać w serialach niż w filmach kinowych?
- Faktycznie mam ostatnio szczęście do dużych seriali - aktualnie też taki kręcę. Ale wiele się ich teraz realizuje. Dla mnie zawsze najważniejszy jest scenariusz i spotkania z ludźmi. To, czy jest to serial czy film, ma drugorzędne znaczenie, choć oczywiście praca nad nimi trochę się różni.
- To znaczy?
- Film kręci się krócej, najczęściej są to dwa, trzy miesiące, a serial „Kiedy ślub” robiliśmy aż cztery. To inny rodzaj opowiadania, a przez to inny rodzaj pracy. Trzeba ogarnąć emocjonalnie i konstrukcyjnie dużo większy materiał. W przypadku „Kiedy ślub” to osiem odcinków, więc właściwie materiał odpowiadający czterem filmom pełnometrażowym. To fajny poligon, a przede wszystkim szansa na opowiadanie historii widzowi w innym tempie. Dłuższa forma dała nam szansę na szerokie studium relacji naszych bohaterów. Z drugiej strony jednak, film oglądany w kinie ma i zawsze będzie dla mnie miał magiczną moc. To innego rodzaju przeżycie. Dlatego cieszę się, że w tym roku czekają mnie znów projekty filmowe.
- Jeszcze pięć lat temu nie byłaś pewna, że aktorstwo to zawód dla ciebie. Dzisiaj już uważasz, że dokonałaś właściwego wyboru?
- Tak. Dzisiaj jestem tego absolutnie pewna. Oczywiście są aspekty tego zawodu, których nie cierpię. Traktuję je jako koszt tego, że mogę robić to, co kocham.
- Jakie znaczenie dla twojego wyboru miał fakt, że twoja mama jest reżyserką?
- Nie miał żadnego. Kiedy zdawałam do szkoły teatralnej, moja mama była po swoim pierwszym filmie. Dopiero raczkowała w tym świecie. Mama zaczęła studiować reżyserię, kiedy byłam już nastolatką. A ja grałam od siódmego roku życia na fortepianie i miałam zupełnie inny pomysł na życie i inne marzenia.
- To co sprawiło, że poszłaś na egzamin do szkoły teatralnej?
- To, że moja najlepsza przyjaciółka i chłopak, z którym wtedy byłam, zdawali do niej. Kiedy powiedziałam mamie, że chcę się dostać do akademii teatralnej, powiedziała mi, że uważa, że to jest fatalny zawód dla kobiety. Zdałam dopiero za trzecim razem. Dwa pierwsze podejścia to były spontany, byłam zupełnie nieprzygotowana i szłam tam z ciekawości ze znajomymi. Ale kiedy pierwszy raz stanęłam przed komisją egzaminacyjną, zakochałam się w aktorstwie od pierwszego wejrzenia. Poczułam się wolna. To był dla mnie prawdziwy magiczny moment. Mimo, że trzęsły mi się nogi, rzuciłam fortepian, na którym grałam od 6 roku życia i skoczyłam na głęboką wodę. Mama nie miała tu za wiele do powiedzenia. Średnio się nadaję do realizowania cudzych wizji, jeśli ja się z nimi nie zgadzam. Była więc to w pełni moja własna decyzja.
- Dziś masz w swoim dorobku dwa ważne występy w filmach mamy. To było coś zupełnie innego niż praca z innymi reżyserami?
- Ostatni raz pracowałam z mamą sześć lat temu. To był plan filmu „Zabawa, zabawa”. Trochę już nie pamiętam więc jak to było. (śmiech) Od tamtego czasu wydarzyło się bardzo dużo w moim zawodowym życiu. Musiałabym więc teraz sprawdzić jak to jest. Wtedy była to fajna, ale wymagająca praca. Nie wiem jakby to było dziś.
- Nic takiego się nie szykuje?
- Na razie nie. Ale może jeszcze się kiedyś coś takiego wydarzy. Rozmawiamy o jednym projekcie, na razie jednak nie było nam po drodze. Mama robi swoje rzeczy, ja robię swoje. I tak jest OK.
- Dziś masz w swym dorobku role w filmach historycznych i współczesnych. Które są ci bliższe?
- Uwielbiam zmiany i byłabym bardzo szczęśliwa, jeśli udałoby mi się skakać między filmem historycznym a współczesnymi opowieściami. Poprzedni rok spędziłam na planie „Kiedy ślub”. Dlatego teraz bardzo marzę o kostiumie. Kiedy skończyłam grać Kalinę Jędrusik w „Bo we mnie jest seks”, pomyślałam: „Boże, jak ja chciałabym zagrać dziewczynę w dżinsach i adidasach!”. No i wtedy przyszła do mnie Wanda i „Kiedy ślub”. Uwielbiam takie zmiany. Lubię kino historyczne i czuję się w nim świetnie. Ale w „Kiedy ślub” miałam wielką radość z tego, że mogę wypuścić powietrze, zmyć makijaż i opowiadać o rzeczach, które bolą mnie i moje pokolenie. W filmach historycznych często byłam obsadzana powyżej swego wieku. Tu mogłam spotkać się z bohaterką, która jest blisko mnie. Mam wrażenie, że to moja przyjaciółka, sąsiadka, dziewczyna, którą spotykam w sklepie.
- Jesteś jedną z niewielu tych polskich aktorek, które są chętnie obsadzane w filmach kostiumowych. To zasługa twej oryginalnej urody?
- Być może takie mam warunki, sama nie wiem. Ja staram się na tyle, na ile mogę je naginać i nimi się bawić - zmieniać się często i nie dawać się wcisnąć do jednej szuflady. Ale nie będę udawać, że aktor ma na to wszystko wpływ. Jesteśmy zależni od propozycji, które dostajemy. Kiedy kończyłam szkołę teatralną, bardzo chciałam dostać etat i grać w teatrze. Jednym z moich wielkich marzeń było też zagranie w filmie historycznym. Ale kiedy studiowałam, praca w filmie wydawała mi się tak odległa, jak granie w Hollywood.
- Na pewno najważniejszą rolą w twoim dorobku była wspomniana Kalina Jędrusik w „Bo we mnie jest seks”. Jak bardzo cię ten występ rozwinął pod względem aktorskim?
- Bardzo. Pierwszy raz dostałam wtedy szansę, by długo przygotowywać się do roli. Była to silnie kreacyjna praca. Bardzo dużo pracowałam nad śpiewem, fizycznością Kaliny, po raz pierwszy to była dla mnie tak wielopoziomowa przygoda filmowa. Przy „Bo we mnie jest seks” nauczyłam się też tej odpowiedzialności, o której mówiliśmy wcześniej. Ten plecak głównej roli był moim marzeniem, ale też trochę przerażał. Po zagraniu Kaliny ten strach minął.
- Dostałaś za rolę Kaliny Jędrusik nagrodę na festiwalu w Gdyni. Posypały się wtedy ciekawe propozycje?
- No właśnie nie. Przez rok po festiwalu w Gdyni prawie nic nie zagrałam. Dostawałam bardzo podobne propozycje do Kaliny, jeśli chodzi o typ postaci, ale nie chciałam grać czegoś podobnego, bo bałam się, że utknę w szufladzie. Uwielbiam tę rolę i jestem z niej bardzo dumna, ale nie chcę jej powtarzać. Nudziłoby mnie to. Zaciskałam więc zęby i odmawiałam. Czułam, że muszę to przewalczyć i chyba szczęśliwie się udało. W końcu przyszły do mnie zupełnie inne propozycje. Z jednej strony Kalina była więc dla mnie wielką szansą i nagrodą, ale z drugiej czymś, z czym musiałam się zmierzyć.
- Zostałaś potem Karen Petersen w nowej wersji „Pana Samochodzika”. Przyjemnie było zagrać taką przerysowana femme fatale?
- Bardzo! Szczęśliwie była to femme fatale ze sportowym zacięciem. Kilka miesięcy przed zdjęciami dowiedziałam się, że będę musiała nauczyć się sztuk walki. Nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Byłam dziewczynką ze szkoły muzycznej z delikatnymi paluszkami. Na pierwszy trening przyszłam lekko przerażona, ale z miejsca się w tym zakochałam. Do dzisiaj lubię sobie pójść na kickboxing. „Pan Samochodzik” to była świetna przygoda. Dostałam na planie niezły wycisk, bo sceny walk kręciliśmy często przez wiele godzin. Po tym filmie czułam się więc wytrenowana jak na olimpiadę. (śmiech)
- Mówisz w wywiadach, że lubisz takie role, którymi przełamujesz swoje granice i uczysz się czegoś nowego. Da się tak w Polsce kierować swoją karierą?
- Myślę, że jest to trudne, bo jesteśmy zależni od propozycji, które dostajemy. Staram się na tyle, na ile to możliwe, iść swoją drogą, tak jak czuję. Teraz pracuję nad scenariuszem filmu, w którym chciałabym zagrać i który chciałabym współprodukować. To pisanie to powolna historia, bo toczy się paralelnie do moich działań aktorskich. Chciałabym zrobić coś swojego, a ta opowieść, na bazie której budujemy scenariusz, jest mi naprawdę bliska i byłaby spełnieniem moich marzeń, jeśli doszłoby do realizacji tego filmu.
- Trzydziestka to dobry wiek dla polskiej aktorki?
- Chyba nienajgorszy. Dobrze mi w tym miejscu, w którym jestem. Choć czasem mam wrażenie, że najfajniejsze rzeczy do grania mają czterdziesto- czy pięćdziesięciolatki.
- Trochę się to zmieniło ostatnio.
- Na pewno bym się nie cofnęła w czasie. Mam poczucie, że dziś mam większą szansę na podmiotową, złożoną, skomplikowaną rolę niż wtedy, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat.
- Od kiedy stałaś się bohaterką plotkarskich serwisów, ludzi bardziej interesuje to, z kim się spotkałaś na mieście niż to, w czym zagrałaś. To irytujące?
- Nie rozumiem tego. Przez ostatni rok spędziłam wiele dni na planie zdjęciowym. Myślę, że ponad sto. Ostatnio jednak pewna dziennikarka powiedziała mi, że ciężko jej było znaleźć w internecie wiadomości na temat tego, co robię zawodowo, bo większość to były informacje z kim niby się spotykam. Dziwi mnie to. Mam wrażenie, że są osoby, które lubią takie zainteresowanie i coś takiego podsycają. Ja tego nie robię. I nie rozumiem tego. Zwłaszcza, że 95% tych artykułów to bzdury. To jakieś science fiction. Staram się tego nie komentować, ale czasem tracę cierpliwość. Kiedy odbieram piętnasty telefon z pytaniem czy biorę ślub, to pusty śmiech zamienia się już w złość. Uważam, że to niesprawiedliwe.
- Gdzie szukasz oddechu od tego wszystkiego?
- Staram się tak pracować, żeby po dłuższym czasie na planie mieć też dłuższy czas wolny. Pracuję w trzech teatrach, które grają regularnie, więc nie mogę wyjechać na zbyt długo. Ale nauczyłam się dbać o przestrzeń na oddech. Wyjeżdżam wtedy daleko i resetuję głowę. Uwielbiam czas w moim domu. Trening, spotkania z przyjaciółmi, gotowanie, czy spacer z moim psem. Lubię po tym okresie, kiedy dużo pracuję, mieć czas, żeby się naczytać, naoglądać. Żeby się „nażyć”. Bo fajnie jest się „nażyć”.