Marianna Zydek: Zagram z wielką chęcią nawet epizod, jeśli jest dobrze napisany
„Listy do M. 5” obejrzało już w kinach prawie milion widzów. Do grona występujących w tej mozaikowej opowieści dołączyła Marianna Zydek. To jedna z najciekawszych aktorek młodego pokolenia w Polsce. Nam opowiada o swoich zachwytach i rozczarowaniach z filmowych planów.
Zacznijmy od zagadki. Co mają ze sobą wspólnego aktorki Lea Seydoux, Amanda Seyfried, Emma Stone i Tamara Arciuch?
(śmiech) Cóż: one nie wiedzą co je łączy, ale ja wiem. Czasem słyszę w rozmowie któreś z tych nazwisk, bo ponoć jestem podobna do każdej z nich. Zabawne, że wymieniłeś je wszystkie.
Lubisz te porównania?
Emmę Stone kocham absolutnie. Z Leą Seydoux podobnie. Amanda Seyfried też jest urocza i podobają mi się jej niektóre wcielenia. Co ciekawe, jak dla mnie, te aktorki są kompletnie różne. Ale rozumiem, że ludzie lubią doszukiwać się takich podobieństw. Sama też się w coś takiego czasem bawię.
Uroda pomaga ci w karierze czy stanowi balast?
Uważam, że mam charakterystyczną urodę i można ze mnie dużo wyciągnąć w zależności od tego, jakie jest światło albo jaki mam makijaż. Wspomniane porównania nie są przypadkowe. Wynikają stąd, że mam dosyć plastyczną twarz. To jest atut, ale zdarza się, że nie mogę na siebie patrzeć, kiedy wyciągnięte zostaje z niej coś, co średnio mi się podoba. Czasem sama nie jestem zdolna przewidzieć czy będę dobrze czy źle wyglądać. Dlatego trzeba dobrze żyć z operatorem. (śmiech)
Jesteś klasyczną blondynką o niebieskich oczach. Walczysz z tym „słowiańskim” wizerunkiem?
Był taki moment, że faktycznie zaczęłam dostawać kolejne propozycje ról pod tym kątem. Dlatego ucieszyłam się, kiedy Jacek Borcuch zasugerował, abym w jego serialu „Warszawianka” obcięła włosy do ramion, żeby można było z nich zrobić... afro. Chciał bowiem, abym była Afroamerykanką-albinoską. (śmiech) Pomalowano mi więc brwi na biało, założono soczewki i w każdy dzień zdjęciowy robiono przez trzy godziny na nowo małe loczki. Bardzo ochoczo się na to zgodziłam, bo bardzo chciałam się odciąć od tego schematu ładnej blondynki.
W „Listach do M. 5” też masz krótkie i kręcone włosy.
Kiedy brałam udział w castingu do tego filmu, miałam jeszcze inną fryzurę. Krótkie i czarne włosy. Do zdjęć zdążyły mi jednak odrosnąć. Gdy miałam wchodzić na plan, poproszono mnie, abym się z powrotem przefarbowała na blond, bo Marysia Dębska, z którą mam większość scen, jest brunetką. Tak też się stało.
Dlaczego chciałaś zagrać w „Listach do M. 5”?
Dwie kwestie o tym zdecydowały. Kiedy moja agentka przekazała mi tę propozycję, zobaczyłam, że reżyserem ma być Łukasz Jaworski. A ja już wcześniej zrobiłam z nim serial „Skazane” i bardzo dobrze to wspominałam. Dlatego stwierdziłam, że chętnie się z nim znów spotkam na planie. Poza tym „Listy do M.” kojarzyły mi się z dobrą jakością. Oglądałam jeszcze jako dziecko pierwszą część i zapamiętałam ją jako fajny film na święta. Uznałam więc, że to dobra okazja, aby tym razem zrobić coś komercyjnego, ale na wysokim poziomie.
Postać Leny z „Listów do M. 5” jest ci bliska?
Bardzo. Zawsze trzeba znaleźć w granej postaci siebie, by w pełni ją oddać. W Lenie jest dużo naiwności i marzycielstwa. Choć widzi w oczach swoich przyjaciół, że coś jest nie tak, ponad wszystko stawia na dobre relacje z nimi. Jest więc w tym też jakaś mądrość.
Choć cały film ma komediowy ton, twój wątek jest dramatyczny.
Bardzo mnie to zachęciło. To nie jest płaski i głupi film. Wszystkie wątki mają tu swoją głębię, ale ten nasz jest faktycznie potraktowany najbardziej na poważnie. Fajnie uzupełnia to te komediowe historie.
Kiedyś powiedziałaś: „Gdy jestem przed kamerą i słyszę: „Akcja!”, znikam ja, zostaje tylko postać”. Tu też tak było?
Zawsze staram się, aby tak było. Bo kiedy tego nie ma, to znaczy, że coś nie działa. Że nie znaleźliśmy odpowiedniego powodu, aby tę scenę zagrać. Należę do aktorek, które nie spoczną, póki się nie dogadają z reżyserem. Jeśli czuję przed kamerą, że nadal jestem sobą, to znaczy, że coś jest nie tak. Że nie znaleźliśmy klucza do mojej postaci.
Grasz w „Listach do M. 5” ze świetnymi aktorami ze swego pokolenia. Rywalizowaliście trochę między sobą?
Nie. Chyba tylko raz zdarzyło mi się coś takiego na planie. Zazwyczaj chodzi przecież o wspólny efekt. Nawet jeśli prywatnie coś jest nie tak między nami, to przed kamerą, zawsze chcę, żeby wszystko zadziało się jak najlepiej. Profesjonalny aktor odpuszcza prywatne animozje na rzecz efektu końcowego. Tutaj mieliśmy fajną chemię. Kiedy pojawiliśmy się na zdjęciach próbnych we czwórkę – od razu wzięli nas w całości. Tego samego dnia wieczorem miałam potwierdzenie od producentów, że nas angażują.
W „Listach do M. 5” grają też bardziej doświadczeni aktorzy – Tomasz Karolak, Agnieszka Dygant czy Piotr Adamczyk. Mieliście okazję podpatrzyć ich przy pracy?
Specyfika planu filmowego polega na tym, że gra się tylko swoje sceny, a pozostałe ogląda się już w kinie na ekranie. Dlatego z częścią aktorów się tylko mijamy. Tomka Karolaka poznałam kiedyś na festiwalu w Gdyni. Nie był to udany początek znajomości, bo skrytykował Filipa Bajona, który jest moim mistrzem. O mało więc mój drink nie wylądował wtedy na jego marynarce. (śmiech) Potem jednak spotkaliśmy się kilka razy przy innych okazjach i nasze relacje się poprawiły. W „Listach do M. 5” Tomek potwierdza, że jest wspaniałym aktorem: potrafił bowiem przemycić w komediowej konwencji wiele pięknych emocji, będąc przy tym prawdziwym i organicznym człowiekiem. Z kolei Piotra Adamczyka poznałam dopiero na premierze „Listów”. To było bardzo miłe spotkanie, bo uwielbiam go od dziecka.
Za młodu uczyłaś się w szkole muzycznej i miałaś być pianistką. Dlaczego zmieniłaś zdanie?
Niestety, nie mogłam być pianistką. Choć skończyłam szkołę muzyczną I stopnia z oceną celującą i kilkoma nagrodami na różnych konkursach, okazało się, że sam talent nie wystarczy. Trzeba było codziennie spędzać 6-7 godzin przy instrumencie, a ja nie była w stanie tego zrobić, bo prawdopodobnie mam niezdiagnozowane ADHD. Kochałam koncerty, ale dostawałam coraz trudniejszy repertuar i choć wykonawstwo sprawiało mi przyjemność, to odczytywanie nut było dla mnie zbyt żmudne i nudne. Nie potrafiłam się skupić na powtarzaniu jednej melodii przez kilka godzin. Miałam wspaniałe nauczycielki fortepianu i z przykrością widziałam, jak patrzą na mnie ze smutkiem w oczach. Ale tak samo ciekawiła mnie nauka języków, gimnastyka artystyczna czy taniec.
To skąd pomysł na aktorstwo?
Aktorstwo łączy to wszystko naraz. Od dziecka występowałam przed rodzicami czy rodzeństwem. Brałam udział w konkursach recytatorskich. Wystawiałam spektakle teatralne z koleżankami. Aktorstwo przychodziło mi z łatwością, bo wydarzało się jakoś tak mimochodem, nie musiałam poświęcać mu systematycznej pracy. Kiedy miałam wystąpić na konkursie recytatorskim, uczyłam się wiersza dopiero dzień przed. Przychodziło mi to po prostu z łatwością. Kiedy nadszedł moment wyboru kierunku studiów, nie miałam za bardzo konkretnego pomysłu na siebie. Kończyłam liceum językowe, postanowiłam więc iść na sinologię, bo chciałam być tłumaczem symultanicznym. Pojechałam jednak też na egzaminy do szkoły aktorskiej – i dostałam się do Łodzi za pierwszym razem. Początkowo trochę kręciłam nosem, ale teraz wiem, że to była najwspanialsza decyzja.
Szkoła cię nie rozczarowała?
Rozczarowała. W pierwszym momencie. Jeśli chodzi o kadrę, w Łodzi nie było takich wielkich nazwisk jak w Krakowie i w Warszawie. Jedyną inspiracją była dla mnie Iza Kuna i wspaniały reżyser teatralny Marcin Brzozowski. Dopiero z czasem pokochałam szkołę. Przede wszystkim za wielki campus, tworzony przez wiele wydziałów. Dla mnie najważniejsze jednak było to, że w Łodzi uczono nas pracy przed kamerą.
Jak przeżyłaś fuksówkę?
W porządku. To jest kwestia na kogo się trafi. Akurat mnie fuksował czwarty rok i byli tam wspaniali ludzie. Zżyliśmy się tak ze sobą, że kiedy fuksówka się skończyła, to wszyscy płakaliśmy. (śmiech) Tylko profesorowie się wściekali, bo tak byliśmy zmęczeni, że spaliśmy potem na zajęciach. Generalnie miałam wspaniały rok: do dzisiaj spotykamy się wszyscy raz w roku na kilka dni w domu rodziców naszego przyjaciela pod Warszawą. Pierwszy raz stało się to po pierwszym roku w nagrodę za to, że wszyscy zdaliśmy. I tak integrujemy się do teraz.
Czyli te wszystkie doniesienia o nadużyciach ze strony kadry i starszych studentów w łódzkiej „filmówce” to nieprawda?
Nie, spora część z tych zdarzeń miała miejsce. Pamiętam jak przy mnie profesor Kania powiedziała mojemu koledze: „Grasz jak pizda” i rzuciła w niego butem. Byłam wtedy za młoda, żeby odpowiednio zareagować i móc stanąć w obronie kolegi. On sam też był sparaliżowany. Jedyne co mogłam zrobić, to przytulić go po zajęciach. Wiem, że dziś w takiej sytuacji nie zachowałabym się biernie. Cała ta sprawa musiała wyjść na światło dzienne, żeby uświadomić studentom ich prawa, dać siłę i nauczyć dobrych reakcji. Myślę, że zmiana w świadomości studentów potrwa jeszcze parę lat, ale jestem świadkiem, że już się to dzieje. Niestety jednak parę osób, które bardzo cenię – w tym były rektor Mariusz Grzegorzek - dostało w moim odczuciu rykoszetem silniej niż na to zasługiwało. Obserwując tę sprawę, przeraża mnie jak łatwo będąc w pozycji ofiary, możemy zamienić się miejscem z katem.
Już na drugim roku zagrałaś główną rolę kobiecą w filmie „Kamerdyner” Filipa Bajona. Jakie było to doświadczenie dla młodej studentki?
Najlepsze na świecie. Byłam wtedy w aktorskim niebie. Robiliśmy ten film cholernie długo, ale pierwszą transzę wspominam bardzo dobrze. Całą ekipą zjechaliśmy do pałacu w Galinach. Graliśmy tam i mieszkaliśmy. Między zdjęciami miałam jazdy konne, każdy wolny dzień spędzałam więc w stajni lub w terenie. Jako dziecko kochałam się w Kmicicu, zatem fakt, że był tam Daniel Olbrychski sprawiał, iż wszystko to było dla mnie wręcz nierealne. (śmiech) Chłonęłam to wszystko i uczyłam się. Potem to się zmieniło.
Co się stało?
-Przerwano zdjęcia ze względów finansowych. Była więc półtoraroczna przerwa. Kiedy wróciliśmy na plan, pojawiła się już trochę inna ekipa. Nie było więc tej samej energii. Bardzo lubię „Kamerdynera”, ale wydaje mi się, że byłby jeszcze lepszy, gdybyśmy go zrobili bez tej przerwy. Bo na początku mieliśmy wszyscy poczucie, że kręcimy coś niezwykłego i wyjątkowego. Niby wcześniej grałam w „Paniach Dulskich”, ale „Kamerdyner” został zrobiony z większym rozmachem. No i były to wyjazdowe zdjęcia, a to coś zupełnie innego niż praca w Warszawie.
Aktorki zazwyczaj marzą o kinie kostiumowym. Ty zagrałaś w nim już na początku kariery.
Od dziecka bardzo chciałam grać w filmach kostiumowych. U mnie w domu co roku w święta oglądało się „Potop”, znałam więc w nim każdą scenę na pamięć. Skrzypiący śnieg, ogień w kominku, piękne komnaty. Miałam ogromną potrzebę wyrzucić to z siebie. Kiedy więc dostałam scenariusz „Kamerdynera”, dosłownie nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. To było dokładnie to, co chciałam zagrać. Z czasem jednak miałam dość kostiumu. Bo to była cała seria: „Panie Dulskie”, „Kamerdyner”, „Ludzie i bogowie”. Zaczęto mnie postrzegać jako specjalistkę od tego rodzaju ról. Dlatego tak ucieszyła mnie wspomniana „Warszawianka”. Bo to zupełnie inny klimat.
Wielokrotnie podkreślasz, że Filip Bajon jest dla ciebie wielką inspiracją. Z czego to wynika?
Miałam z nim zajęcia na pierwszym roku - i to były jedyne zajęcia z kamerą na tych studiach. Niektórzy uważali je za strasznie nudne: powtarzało się w kółko ten sam tekst z „Czerwonej pustyni” Antonioniego przez osiem godzin. Moi koledzy nie chcieli więc na nie chodzić. Dla mnie to było jednak prawdziwe źródło wiedzy o tym, jak aktor pracuje z kamerą. Filip mnie obserwował – i bardzo mu się spodobało to, co robiłam.
Żeby nie było tak słodko, powiedziałaś kiedyś o pracy przy „Kamerdynerze”: „Sebastian Fabijański nie jest łatwym partnerem”. Jak sobie z nim dałaś radę?
Właśnie skończyłam serial, w którym spotkałam się z nim ponownie. Znowu więc przyszło mi mierzyć się z tym. (śmiech) Sebastian zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest łatwym partnerem. Potrafi być zaskakująco dowcipny, czuły i uroczy, ale też trudny. Nie ma co tego ukrywać.
Jaki wpływ miał na twoją karierę „Kamerdyner”?
Miałam po nim moment rozczarowania. To był tak dobry film, że inne nie mogły się z nim równać. Zawsze im coś brakowało. Cała ekipa pracująca przy „Kamerdynerze” to byli artyści, ludzie bardzo inspirujący, prawdziwe osobistości. Kiedy potem robiłam inne projekty, poziom zaangażowania i porozumienia wśród ich realizatorów dość mocno odbiegał od tamtego doświadczenia. Nie mogłam się tak głęboko osadzić w pracy jak wcześniej. A to właśnie jest coś, czego szukam w aktorstwie. Kocham grać – i gram różne rzeczy. Ale muszę czuć to, co robię i wierzyć w to w pełni.
No właśnie: twoją drugą główną rolą po „Kamerdynerze” była... komedia romantyczna „Druga połowa”. Jak się odnalazłaś w tej konwencji?
Średnio. (śmiech) To była bardzo specyficzna praca. Została bowiem przerwana przez pandemię. Kiedy wróciliśmy na plan, byłam już głową gdzie indziej. Kręciliśmy więc na szybko, scenariusz nie był przegadany. A ja lubię przed zdjęciami mocno przeanalizować swoją rolę. Niedawno kręciłam z Robertem Glińskim film „Figurant”. I bardzo mi się podobało, bo spotykaliśmy się wielokrotnie, by przepracować wspólnie dialogi. Dzięki temu wymyśliliśmy kilka scen, przez co film nabrał życia i jest blisko nas. A „Druga połowa” taka nie była. Dostaliśmy scenariusz – i polecieliśmy od razu. Sebastian Staszewski jest na co dzień dziennikarzem sportowym – a pisanie scenariusza to nie jest łatwa rzecz. Siadaliśmy więc czasem przed sceną i zastanawialiśmy się: „Co tu można zmienić?”. Dlatego po tym filmie nabrałam dystansu do komercyjnego kina. Dopiero „Listy do M. 5” to zmieniły.
Jeden z recenzentów „Drugiej połowy” napisał: „Marianna Zydek robiła co mogła, by wykrzesać ze swojej papierowej postaci jakiekolwiek emocje”.
(śmiech) Czasem tak bywa w pracy aktora. Ale była to dla mnie ważna szkoła. Niedawno zrobiłam film z Borysem Lankoszem. To bardzo wymagający projekt. Dałam z siebie wszystko, ale też nie wiem co z tego wyjdzie. Czy będzie to dobre czy złe. Ważne jest jednak nowe doświadczenie. Praca na planach różnych filmów dużo mnie nauczyła. Dzięki temu jestem już zdecydowanie dalej jako aktorka niż po szkole.
Masz też w swoim dorobku drugoplanowe, ale wyraziste role – choćby w „Ziei” czy w „Wolce”. Warto je przyjmować?
Absolutnie. Ja nawet zagram z wielką chęcią epizod, jeśli jest dobrze napisany. To nie jest tak, że przyjmuję tylko główne role. Tu chodzi o ciekawe spotkania na planie. To najważniejsze w pracy aktora. Jeśli tego nie ma, to nie chce mi się grać. Dlatego od pewnego czasu prowadzę cotygodniowe spotkania filmowe w warszawskim SPATIF-ie, podczas których wraz z zaproszonymi gośćmi oglądamy ich krótkie metraże i potem o nich dyskutujemy. Był już Filip Bajon, Magnus Von Horn, Aga Woszczyńska, Timur Jaszczenko. Chcemy w ten sposób przywrócić dawny klimat SPATIF-u. Przyjemnie spotkać się z kimś ciekawym i porozmawiać o tym, czym dla niego jest film.
Kiedyś marzeniem każdego młodego aktora był etat w teatrze. Ty nie masz takiego. Dlaczego?
Na razie nie chcę. Może jakby Teatr Nowy mi zaproponował, to bym się zastanowiła, bo jest dwa kroki od mojego domu i bardzo mi się podoba, co się tam dzieje. (śmiech) Generalnie uwielbiam wolność: choćby lubię wszystko rzucić i pojechać sobie na samotne wakacje. Mam też doktorat w łódzkiej szkole. I przyjaciół, z którymi chcę się spotykać. Zrobiłam kiedyś fajny spektakl – „Hańba” w krakowskim Teatrze Ludowym z Marcinem Wierzchowskim. Ale etat to nie dla mnie. Ja nie mogę wytrzymać za długo w jednym miejscu.
Z tego, co mówisz, aktorstwo to dla ciebie styl życia. Jak cię zmieniło wykonywanie tego zawodu?
Nie wiem, kim bym była, gdybym tego nie robiła. (śmiech) Aktorstwo wymaga empatii i obserwacji innych. To pozwala na głębsze zrozumienie człowieka. Oczywiście cały czas się uczę. Teraz zrobiłam krótki metraż z amerykańską reżyserką Bren Cukier, który będzie miał premierę na festiwalu w Santa Barbara w Kalifornii. Porusza on tematykę aborcji. Ja pochodzę z rodziny hołdującej tradycyjnym wartościom. Musiałam więc wykonać dużą pracę, aby zrozumieć swoją bohaterkę. I to jest dla mnie bardzo ciekawe. Taka wymiana poglądów i myśli.
Powiedziałaś jednak kiedyś: „Ten zawód potrafi być frustrujący i potrafi niszczyć”. Skąd taka gorzka refleksja?
Jako aktorzy rzadko mamy wpływ na to, jaki kształt osiągnie projekt, w którym gramy. Często bywa to rozczarowujące: produkcja okazuje się być pozbawiona finezji i pasji, a najprzyjemniejszym elementem dnia na planie jest... sygnał rozpoczęcia przerwy obiadowej. Dla mnie to niełatwe doświadczenie - nieustanne porównywanie marzeń z rzeczywistością. Czasami jednak nie ma wyjścia. Trzeba zacisnąć zęby i w miarę możliwości nadal być profesjonalnym. Większość aktorów to ludzie nadwrażliwi, więc taka praca potrafi być dla nich raniąca. Uczę się od starszych, jak sobie z tym radzić. Mam też wielu znajomych, którzy w ogóle nie mają zajęcia, bo w Polsce aktorów jest za dużo w proporcji do ilości pracy. Staram się wiec przyjmować wszystko z wdzięcznością i zgodnie z radą, jaką dał mi jakiś czas temu Michał Żurawski - szukać w tym zabawy. Humor naprawdę wiele potrafi uratować.
Niektórzy młodzi aktorzy z twego pokolenia szukają pracy za granicą. Też masz takie ambicje?
To chyba nie będzie zaskakujące, ale każdy aktor w Polsce marzy o pracy za granicą. Na razie w perspektywie mam luty w przyjemnym i ciepłym miejscu. A co dalej? Zobaczymy.