Marika: Mam ochotę na dzikość – i się nie krępuję
Naprawdę nazywa się Marta Kosakowska, ale wszyscy znamy ją pod pseudonimem Marika. Była pierwszą wokalistką, która wykonywała w Polsce dancehall. Udało się jej przebić do mainstreamu i poprowadziła nawet trzy edycje „The Voice Of Poland”. Potem niespodziewanie zniknęła ze sceny. Teraz wraca – a nam opowiada jak to jest debiutować na nowo.
- Powracasz do show-biznesu po pięciu latach milczenia. Z czego wynikała ta przerwa?
- Z mojego pragnienia założenia rodziny. Ono się spełniło. Mam dwóch synków, którzy w kwietniu skończą pięć lat.
- Powiedziałaś w jednym z wywiadów: „Planowałam dziecko, a nie bliźniaki”. Jak sobie poradziłaś z tym podwójnym szczęściem?
- W niektórych sytuacjach sobie nie poradziłam. Ale to też jest w porządku. W rodzicielstwie chyba chodzi o obecność i miłość, o budowanie relacji. To nie zawody. Nie poradziłam sobie z godzeniem kwestii rodzinnych i zawodowych. Nie miałam na to kompletnie ani siły, ani czasu, ani przestrzeni. Kiedy rodzic nie sypia dobrze, nie jada dobrze i jest bardzo zmęczony, nie ma szans na kreację. Ja zawsze czułam, że mam dodatkowy zapas energii, którym mogę dzielić się z ludźmi. I mimo, że przez ostatnie pięć lat ogromnie tęskniłam za koncertami, nie miałam na nie mocy przerobowych. Byłam w dużym deficycie energetycznym.
- Ostatnio coraz częściej mówi się, że macierzyństwo nie jest takie różowe, jak się wydaje. To prawda?
- W przypadku każdego rodzica jest zapewne inaczej. Kiedy decydujesz się na powołanie nowego życia, podejmujesz ryzyko. Nie wiadomo co jest po drugiej stronie. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy dziecko będzie zdrowe i w jakim stopniu będzie wymagało opieki. Wchodzisz na nieznany ląd i jesteś zakładnikiem miłości. Zakładasz na siebie „chomąto” miłości: z jednej strony chcesz gdzieś uciec i wyspać się porządnie, a z drugiej – nie chcesz uciekać, bo kochasz bezwarunkowo swoje dzieci. To taki słodki potrzask.
- I tutaj pojawia się rola ojca, który powinien pomagać przy dziecku. Tak jest u ciebie?
- „Pomagać” to nie do końca szczęśliwe określenie. Bo sugeruje taką tylko dochodzącą, pomniejszą rolę tego, który „pomaga”. Nie wyobrażam sobie, by mój mąż się nie angażował w wychowanie naszych synków równie mocno, co ja. Ponieważ to nasze wspólne dzieci, to naturalne, że dzielimy się teraz obowiązkami. Na starcie, kiedy karmiłam piersią, oczywiście ja byłam bardziej obciążona. Paweł jeździł wtedy do pracy do biura, bo to jeszcze było przed pandemią. Teraz pracuje głównie zdalnie. Razem ubieramy dzieci do przedszkola, odprowadzamy i odbieramy je. Czasem chłopcy bardziej lgną do mnie, a kiedy indziej – wolą tatę. Bardzo mnie cieszy, że to jest takie płynne, a nie, że matka jest na pierwszej linii w kwestiach wychowawczych, a ojciec jest wielkim nieobecnym. Mam nadzieję, że takie czasy mamy już za sobą.
- Macierzyństwo bardzo cię zmieniło?
- Zasadniczo. Zakomunikowało mi bardzo mocno moje granice wytrzymałości. Musiałam się je nauczyć respektować, ale też sprawić, by świat zewnętrzny je respektował. Wcześniej to nie zawsze się udawało. Teraz jestem bardziej asertywna i cenię swój czas, bo mam go zdecydowanie mniej. Często zdarza się, że mam zaplanowaną tydzień czy dwa naprzód sekwencję kolejnych zajęć, a nagle sypie się ona, bo dzieci zaczynają gorączkować. Wtedy wspinamy się z mężem na szczyty logistyki, by jakoś rozdysponować opiekę między sobą. Posiłkujemy się też przyjaciółmi, bo w Warszawie, gdzie mieszkamy, nie ma ani moich, ani mojego męża rodziców.
- Dlaczego zdecydowałaś się wrócić do muzyki właśnie teraz?
- Dzieci poszły do przedszkola. Jeśli akurat nie chorują, nie ma ich w domu przez sześć godzin. W tym czasie można już coś zrobić. Na początku musiałam oczywiście dojść do siebie fizycznie i psychicznie, znaleźć nową przestrzeń na kreację, bo mojego dawnego trybu życia i pracy już nie ma. Dzieci wszystko zmieniły.
- Jak się poczułaś, kiedy wróciłaś do tworzenia?
- To dla mnie wielka frajda. Ale też odzyskanie suwerenności i sfery, która jest tylko moja. Nie jestem w niej żoną i mamą, ale Mariką, bytem, który sama stworzyłam. Tęskniłam za Mariką. Teraz czuję, jakbym odzyskała dobrą przyjaciółkę i mogła z nią znowu spędzać czas. Nagrywanie nowych piosenek było dla mnie wielką przyjemnością już na etapie ich pisania. To było coś nowego. Kiedyś upatrywałam największą przyjemność w wydaniu płyty i koncertowaniu. Teraz doceniam samą drogę do tego celu, komponowanie, nagrania, miksy. Wychodziłam z domu i zajmowałam się tylko swoimi sprawami. Myślę, że wiele kobiet, które wracają do pracy po macierzyńskiej przerwie, zna to uczucie. Od-zyskujemy coś ważnego.
- Nie obawiałaś się, że przez tę przerwę fani o tobie zapomnieli?
- Jasne, że tak. I część na pewno zapomniała. Ktoś, kto mnie słuchał dziesięć lat temu, mógł podobnie jak ja założyć rodzinę, ma dzieci i muzyka go już tak nie interesuje, bo jest skupiony na czymś innym. Wydaje mi się jednak, że mój nowy album jest na tyle interesujący, że przybywają mi już nowi słuchacze, którzy wcześniej o mnie w ogóle nie słyszeli.
- Czujesz się jakbyś debiutowała na nowo?
- Trochę tak. W wielu kręgach muszę bowiem zaistnieć od zera: pokazać kim jestem i co proponuję. Śpiewam od dawna, ale nie wszyscy się na to załapali. Moja koleżanka ma nastoletnią córkę. Kiedy ja przeżywałam szczyt swojej popularności między 2008 a 2016 rokiem, ona była dzieckiem, które oglądało bajki i nie była zainteresowana alternatywną muzyką. Z kolei kiedy ona zaczęła słuchać takich nagrań, ja byłam już na macierzyńskim. Dlatego dla niej ja nie istnieję. Chcę się więc jej zaprezentować po raz pierwszy.
- Przez siedem lat od wydania twojej ostatniej płyty, show-biznes bardzo się zmienił. Odczuwasz to?
- Tak. Ja debiutowałam w czasach przedfacebookowych i przedinstagramowych. Teraz w wielu miejscach liczą się przede wszystkim liczby, zasięgi i kliknięcia. To, ile kto ma odsłon i ile zgromadził par oczu wpatrzonych w jego kanał lub profil. Mniej istotne jest to, co kto przekazuje. Nie zachwyca mnie to, ale zdaję sobie sprawę, że tak wygląda dzisiejszy świat. Jeśli chcę publikować muzykę i dawać koncerty, to muszę się do niego dostosować. W związku z czym po trzech nieudanych podejściach, wreszcie założyłam sobie Tiktoka. (śmiech) Mam dystrybutora, który wprowadza moje piosenki do wszystkich serwisów streamingowych. Dzięki tej współpracy w ogóle udało mi się ruszyć z nagraniami, bo dostałam zaliczkę na konto przyszłych tantiem.
- Nie wydasz fizycznie nowej płyty?
- Wydam – i to nawet na winylu. Zależy mi na tym, bo moje piosenki są mocno osadzone w kulturze klubowej. To swego ro-dzaju powrót do korzeni, bo zaczynałam przecież śpiewając do instrumentali, granych z czarnego wosku w klubach, w których się tańczyło.
- No właśnie: twoje nowe piosenki mają elektroniczne brzmienie i taneczny puls. Dlaczego postanowiłaś wrócić z tak nowoczesnym materiałem?
- Wracam z mocną, taneczną elektroniką. Od osób, które już znają cały album, usłyszałam: „Nikt tak w Polsce nie gra, gdyby nie teksty, nie pomyślałbym, że to polska płyta”. Napisałam i zaśpiewałam ten album w całości po polsku. Będzie poezja, ale również nawijka – bo w „Patataj” właściwie nie śpiewam. Dlaczego? Bo na scenie ma być ogień! W domu mam dość kołysanek.
- Twoja ostatnia płyta była bardzo wyciszona i refleksyjna. Nie chciałaś kontynuować tego wątku?
- Kiedy nagrywałam tamtą płytę, przygotowywałam się do macierzyństwa, na które czekałam kilka lat. Byłam więc trochę w lęku czy się uda i co to będzie. Tamta płyta dała mi dużo możliwości stonowanego grania, ale odkryłam, że chyba nie jest to do końca dla mnie. Jest cała masa dziewczyn, które śpiewają jazzowo, popowo, soulowo. Tymczasem ja jestem trochę dzikuską i ludzie właśnie mnie za to pokochali. Kiedy jestem na scenie, warkocze furkoczą, są podskoki i jest energia. Przez moment usiłowałam być statyczną divą, ale ja nią nie jestem. Warto było jednak tego spróbować, żeby się o tym dowiedzieć. Ja jestem bezpośrednia, prostolinijna, ekstrawertyczna. Trochę chłopczyca. I zatęskniłam za tym.
- No właśnie: znowu masz warkoczyki i seksowne stroje. Jak się czujesz z tym imagem?
- Jak dzikie zwierzę wypuszczone z klatki. Jak królowa życia. (śmiech) Czuję w tym moją naturalność. Znowu mogę się wyżyć. Już miałam kilka koncertów z nowymi piosenkami w różnych wersjach personalnych. I w każdej odsłonie daję upust swej energii. Mam ochotę na dzikość – i się nie krępuję.
- Mamie z dwójką dzieci przystoi takie zachowanie?
- Każdemu pasuje to, co mu pasuje. Ja akurat teraz mam taką energię. A po odbiorze koncertów widzę, że ludziom też się to podoba. Jeśli pytasz o konwenanse, to myślę, że to też mamy już za sobą. Tak jak coraz bardziej znormalizowany jest widok wytatuowanej babci czy dziadka. Wszystko zależy od tego, jaką kto ma ekspresję. Jeśli bym się zmuszała do wbijania się w garsonkę i śpiewania stonowanych piosenek, to czułabym się nieadekwatna i byłoby to nieprawdziwe. Oczywiście wiem ile mam lat. Mam spore doświadczenie życiowe i nie oddałabym go za gładką skórę sprzed lat. Skumulowałam w sobie tyle energii, że ona się ze mnie wylewa. A osoba na scenie tak naprawdę nie ma wieku: ma przekaz, ekspresję i powinna sprawić, by publiczność coś poczuła.
- W nowych teledyskach prezentujesz się jak dwudziestolatka. To zasługa tego, że jesteś wegetarianką i uprawiasz sport?
- Byłam wegetarianką prawie 20 lat i to na pewno ma znaczenie. Oparłam dietę na kuchni roślinnej i dużo mi to dało. Ale teraz już nie jestem wegetarianką. Sportu ostatnio też nie uprawiam. Rowerem jeżdżę po mieście w interesach. Nie pamiętam już dłuższej, sportowej trasy. Mamy auto, które wiosną i latem stoi i się kurzy, bo jeździmy na rowerach. Nasze dzieci też już pedałują. Może większe znaczenie ma to, że od dwóch lat mieszkam na czwartym piętrze bez windy i wnoszenie dzieci i zakupów to niezły trening. Serce bije szybciej, pracują mięśnie nóg, pupa jest jak stal. (śmiech) Dużo dobrego dostałam też w genach od moich przodków, ale młodość chyba jednak się ma w oczach, w głowie. Kiedy dzieci nauczą się czytać i będą mogły same się sobą zająć, może i znajdę czas raz w tygodniu na jakiś sport. Na razie cała moja uwaga idzie na muzykę.
- Twoje nowe piosenki „Patataj” i „Kurtyny” opowiadają o samoakceptacji. Skąd taki temat?
- Jestem kobietą i doznaję z różnych stron presji, że muszę się dostosować do mody. A moda jest taka, że kobiety mają mieć maleńkie nosy, wielkie usta, jakby się od godziny całowały, wydatne pośladki, jak Brazylijki czy Kubanki, wąską talię i obfity biust. Kanon ten obowiązuje od jakiegoś czasu i kobiety, żeby go osiągnąć dokonują różnych zabiegów chirurgii plastycznej. Na ulicach miast aż roi się od reklam usług medycyny estetycznej. Oglądają je wychodzące ze szkoły kilkuletnie dziewczynki. Dodatkowo social media, kultura masowa pompują komunikat „Jesteś niewystarczająca i dopiero, kiedy dopasujesz się do instagramowych piękności, będziesz popularna, lubiana i szczęśliwa”. A ja mówię, że to nieprawda. Nie znajdziesz szczęścia w gabinecie medycyny estetycznej. Ono jest gdzie indziej. Szczęście układa się jak puzzle z miliona elementów przez całe życie. Tego się nie załatwi nowym nosem, ustami czy pośladkami.
- Ciebie nigdy nie kusiło, by skorzystać z medycyny estetycznej?
- Oczywiście, że tak. W samej medycynie nie ma nic złego. Wszystko jest dla ludzi. Chodzi o umiar i o to, by nie było nagonki, żeby robić sobie operacje. Przez pewien czas pracowałam w telewizji, gdzie ktoś zasugerował, że gdybym sobie zoperowała nos, byłabym bardziej modelową prowadzącą. Trafiło to na podatny grunt, bo od dziecka miałam właśnie kompleks nosa. Przejęłam się i nawet poszłam sprawdzić, ile by to kosztowało. Ostatecznie jednak nos został taki, jaki był. Ale musiałam to przepracować. Nie piszę więc tych piosenek z pozycji siłaczki, która nigdy nie miała żadnych problemów, lecz z pozycji kobiety, która doświadczyła tej presji. Wbijam w ziemię sztandar – i mówię: „Hej dziewczyny! Tutaj możecie się czuć bezpiecznie z tym, co macie i jakie jesteście!”. Bo prawdziwe piękno jest gdzie indziej.
- Bliskie jest ci hasło „Siła sióstr”, głoszące że kobiety powinny się wspierać a nie rywalizować ze sobą?
- Bardzo. Doświadczamy ożywionej emancypacji wszystkich tych, których głos był dotąd tłumiony. Ludzie sobie zadają pytania o to, co jest dla nich naprawdę ważne i co jest im potrzebne do szczęścia. Dawne przekonanie, że kobiety nie umieją ze sobą współpracować, jest stopniowo odkłamywane. Przecież my zawsze siadałyśmy razem wokół ognia i przekazywałyśmy sobie wiedzę, jak leczyć nasze dzieci, jak chronić nasze rodziny, jak się buduje dobre relacje. Słuchałyśmy swoich opowieści, dzieliłyśmy się mlekiem. Kiedy jest mi trudno w moim związku lub z moimi maluchami, najlepszą drogą pomocy jest dla mnie kontakt z innymi kobietami, ich doświadczeniem życiowym i ich wiedzą. Kobiety zawsze się chętnie tym dzieliły – i nadal to robią. Teraz tylko głośno o tym mówimy. Siostrzeństwo jest nam bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej. Świat choruje, za-prowadzenie równowagi i szacunku między płciami za sprawą mądrości kobiet, mogłaby przywrócić mu zdrowie.
- Kiedyś powiedziałaś, że jesteś rycerzem Jedi. Nadal chcesz, żeby twoje piosenki pomagały ludziom?
- Bardzo. „Kurtyny” są takie. To piosenka dedykowana kobietom. Zadaję w niej pytania o niemiłość, której wiele z nas doświadcza. Świat nadal jest męski, indukuje dziewczynkom przekonanie, że powinny być grzeczne i ładne, bo dopiero wtedy ktoś będzie chciał posłuchać, co mają do powiedzenia. No i że muszą się bardziej postarać, bo wyjściowo są niewystarczające. A przecież każdy z nas jest różnym od wszystkich pozostałych, niezbywalnym i ważnym elementem tego świata. Gdyby tak nie było, to by nas nie było. Jesteśmy potrzebni i każdy ma unikalną wartość. Jest niezastąpiony. Faceci przeważnie mają to poczucie. Kiedy któryś z nich przytyje, patrzy na swoją garderobę i mówi: „No nie, te spodnie się do niczego nie nadają”. I idzie kupić większe. Tymczasem kobieta w takiej sytuacji mówi: „O Boże, przytyłam! Muszę schudnąć!”. Dlatego zadaję w „Kurtynach” pytanie: „Kto ci do głowy włożył to? Kiedy powiesz sobie dość? Po swojej własnej staniesz stronie?”. Ja też należałam do osób, które miały problem z samoakceptacją. Ale dużo się we mnie zmieniło.
- Jak to się stało?
- Myślę, że to kwestia życiowego doświadczenia i tego, jak wiele rzeczy przepracowałam jako żona i matka. Moja sytuacja zmusiła mnie do tego: komunikacja między mną i moim mężem oraz wygospodarowywanie sobie przestrzeni w tych nowych warunkach z nowymi ludźmi na pokładzie. Dziś wiem, gdzie jest moja wartość. Jestem odważną, czułą i silną osobą, która ma dużo do zaoferowania innym. Wielokrotnie dostaję od słuchaczy sygnały, że to, co śpiewam, to nie są jakieś tam pioseneczki, tylko, że naprawdę one im pomagają. „Siła ognia” odwiodła jednego człowieka od samobójstwa, a ktoś inny z kolei dzięki mojej ostatniej płycie przetrwał bardzo trudny okres po śmierci najbliższej osoby. Tamten album wsparł też pewną kobietę, gdy ta przeżywała rozwód. Fani sami mi o tym piszą.
- Kiedyś głośno opowiadałaś o swoim nawróceniu. Jaka jest dzisiaj twoja wiara?
- Nadal wiara jest jednym z filarów mojego życia. Oddzielam jednak religijność od wiary grubą czerwoną kreską. To są dwie różne sprawy. Jeśli chodzi o kwestie narracji, obrzędu, czyli tego, co jest na zewnątrz, to różnie się z tym mam. Bywam bliżej i bywam dalej. Ostatnio dalej. Jeśli chodzi o wiarę, to bardzo mnie ona konstytuuje. Jestem przekonana, że płynie przeze mnie strumień gdzieś z wysoka i chcę być jego jak najlepszym przekaźnikiem. Niektóre moje piosenki są wynikiem jakiegoś nagłego olśnienia czy objawienia. I przynoszą ludziom ulgę, wytchnienie i pomoc. Jestem wdzięczna za ten dar.
- Po swym nawróceniu powiedziałaś: „Chciałabym być dobra dla siebie i dla ludzi”. Udało się?
- Myślę, że to się udaje. Może nie każdego dnia, ale udaje się. Poświęciłam bardzo dużo uwagi temu, aby się nauczyć być dobrą dla samej siebie. Może dlatego te dwa żyjątka, które wydałam na świat, tak długo zwlekały z przyjściem. Czekały gdzieś w potencjale na to, aż nauczę się troszczyć o siebie i być dla siebie czułą. Kiedy dałam krok ku sobie samej i zaczęłam się tego uczyć w toku terapii, dopiero wtedy nowe życie zagnieździło się we mnie. Myślę, że nie ostalibyśmy się też jako szczęśliwa i zdrowa rodzina, gdybym nie zajęła się sobą.
- Wiele osób pamięta cię jako prowadzącą „The Voice Of Poland”. Warto było się pojawić w telewizji?
- Jasne. To był świetny czas. Dzięki temu stałam się rozpoznawalna w skali kraju. Wcześniej byłam znana tylko w pewnej niszy muzycznej. I ludzie wciąż wspominają prowadzenie przeze mnie tych trzech edycji „The Voice Of Poland”. Kiedy dwa lata temu był plebiscyt na najlepszych prowadzących ten program, zajęłam dosyć wysokie miejsce. A myślałam, że pies z kulawą nogą mnie nie pamięta. Tymczasem okazuje się, że ludzie mnie zapamiętali, bo wnosiłam naturalność i za mną tęsknią. Dlatego jeśli w przyszłości pojawi się okazja prowadzić jakiś program związany z muzyką, chętnie się tego podejmę. Nie wiem wprawdzie, czy dziewczyny po czterdziestce są brane przez telewizję pod uwagę, ale czasy się zmieniają, a ja nie jestem standardową dziewczyną po czterdziestce. W głowie mam ciągle maj. (śmiech)
- Ale kiedyś powiedziałaś, że czułaś się w tym programie, jak „małpka w cyrku”.
- To było show na licencji i tam trzeba było być bombką na choince. Nie był to program publicystyczny, tylko show wymyślone za granicą i trzeba było je realizować według konkretnego scenariusza zachowań i wypowiedzi. Nie było przestrzeni na dużo „marikowania”. Ale nawet w ramach tego wąskiego wybiegu, który miałam, udało mi się pokazać ludziom mnie prawdziwą, na tyle, że mnie zapamiętali.
- Co zyskałaś dzięki „The Voice”?
- Poznałam przy tym programie wielu artystów. Część z osób, które tam debiutowały, dziś śpiewa już zawodowo. Ja wcześniej nie miałam do czynienia z prowadzeniem programów. Zostałam wciągnięta do telewizji jako naturszczyk. To był bardzo odważny pomysł ówczesnego szefa działu rozrywki. I udało mi się „przejść przez szkło”. A wcześniej nie miałam o tym pojęcia. Więc chapeau bas dla tych, którzy popchnęli mnie ku temu. Dzięki temu dzisiaj czasem prowadzę różne imprezy i gale. Jest to również moja sfera zawodowa.
- Wszystkie swe życiowe perypetie opisałaś w poetyckiej formie w książce „Antydepresanty”. Będzie druga część?
- Od tamtej pory udało mi się napisać dwa opowiadania. Znajdą się one w książce „Pożegnanie z Wesołą”, która przeznaczona jest do wspólnego czytania przez dzieci i rodziców. Rozbrajane są w niej różne trudne emocje, o których ciężko czasem rozmawiać. Składające się na tę książkę opowiadania zostały napisane przez polskie wokalistki, takie jak Mela Koteluk, Natalia Grosiak czy Bela Komoszyńska. Oprócz tego tekst do mojej piosenki „Idziemy w noc” znalazł się w podręczniku języka polskiego. W pandemii stworzyliśmy z mężem książeczkę dla dzieci, która jeszcze nie została wydana, bo na razie wspólnie skupiamy się na ponownym wypuszczeniu Mariki w świat. Kiedy to się uda, zajmiemy się pobocznymi sprawami.