Marta Żmuda-Trzebiatowska zaprzyjaźniła się ze sobą i oswoiła swoje kompleksy
Choć mąż jest od niej młodszy pięć lat, tworzą zgraną parę. Zakochali się w sobie, kiedy razem grali w jednej sztuce. Ten sam zawód sprawia, że świetnie się rozumieją.
To już nieubłagany koniec: po sześciu latach wcielania się w postać Hani Sikorki, Marta Żmuda Trzebiatowska wystąpiła w „Na dobre i na złe” po raz ostatni. Przez ten czas aktorka zyskała dla swej bohaterki wielką sympatię, czemu telewidzowie dawali wyraz nie tylko w licznych postach na Instagramie i Facebooku, ale nawet tworząc specjalne strony internetowe dedykowane tej postaci. Gwiazda podjęła jednak nieodwołalną decyzję i rozstała się z telenowelą na dobre.
- W jakimś sensie spełniłam tą rolą swoje marzenie zawodowe, bo zawsze chciałam zagrać lekarkę, a nigdy wcześniej nie było mi dane. Konsultant medyczny na planie śmieje się, że jestem z tego typu aktorów, którzy zadają dużo pytań. Muszę przyznać, że tematyka medyczna od zawsze bardzo mnie interesowała. Nawet przez moment, w liceum, zastanawiałam się czy nie zdawać na studia medyczne – mówi w „Gazecie Krakowskiej”.
Niedostępny świat
Pochodzi z małej miejscowości na Pomorzu o nazwie Przechlewo. Rodzice nauczyli ją szacunku dla ciężkiej pracy. Od dziecka musiała pomagać w domu i gospodarstwie, a kiedy na świat przyszedł jej brat – również zmieniać pieluszki. W wakacje tata zawoził dzieciaki do dziadków i tam wspierały ich w letnich pracach polowych. Na podwórku stał żuraw i maluchy nosiły wodę wiadrami. Dzisiaj aktorka wspomina te wyjazdy z rozrzewnieniem.
- Pochodzę z małej wsi, zawsze chciałam stamtąd wyjechać i coś osiągnąć w życiu. Nie chciałam przeżyć życia byle jak, chciałam w nim coś zrobić. Dlatego konsekwentnie całą podstawówkę i szkołę średnią dobrze się uczyłam. Gdy znajomi szli na dyskotekę, ja zakuwałam. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie aktorstwo, ale wiedziałam, że muszę się przyłożyć do nauki, żeby aspirować do czegoś więcej – tłumaczy w serwisie Prestige Bag.
Początkowo Marta zafascynowała się sportem: w podstawówce i w liceum trenowała z zapałem siatkówkę i koszykówkę, osiągając dobre wyniki. Za namową taty wybrała w ogólniaku klasę matematyczno-fizyczną i rozsmakowała się w przedmiotach ścisłych. Kiedy jednak mama zasugerowała jej uczestnictwo w konkursach recytatorskich, okazało się, że dużą przyjemność sprawiają jej występy przed publicznością. Dlatego zdecydowała się po maturze zdawać do szkoły aktorskiej.
- Z perspektywy mojego rodzinnego Przechlewa wydawało się, że aktorzy to niedostępny świat, środowisko hermetyczne. Ale dwa lata wcześniej dostał się do szkoły teatralnej kolega z sąsiedniej miejscowości. „Skoro on się dostał, ja też mogę!” - pomyślałam. Wybrałam warszawską szkołę teatralną z prostego powodu: z Pomorza do Warszawy było najbliżej - wspomina w „Klaudii”.
Amantka z szuflady
Przez cały pierwszy rok Marta biła się z myślami czy dokonała właściwego wyboru studiów. Rodzice nie byli nim zachwyceni, ale pozwolili córce decydować samej o sobie. Kiedy jednak Marta dostała na trzecim roku angaż do serialu „Magda M.”, od razu okazało się, że kocha kamerę – i to z wzajemnością. Piękna dziewczyna została zauważana przez kino i telewizję, dzięki czemu szybko upomniał się o nią świat celebrytów.
- Po zagraniu w „Magdzie M.” dostałam główną rolę w komedii romantycznej „Nie kłam, kochanie” i serialu „Teraz albo nigdy”. Zaczęłam być odbierana jako amantka, wpadłam do szuflady i przestały do mnie przychodzić zaproszenia na castingi do niekomercyjnych projektów. Było to dla mnie trudne. Chciałam się rozwijać i opowiadać swoimi rolami o ważnych sprawach, a nie miałam takiej możliwości. Nikt nie chciał dać mi szansy – tłumaczy w „Wysokich Obcasach”.
Punktem kulminacyjnym celebryckiej kariery Marty stał się jej występ w „Tańcu z gwiazdami”. Ogromny wysiłek, jaki weń włożyła, o mało nie przypłaciła załamaniem. Aby ochłonąć, wycofała się na pewien czas z mediów. Kiedy postanowiła wrócić, skoncentrowała się na występach teatralnych, próbując w kinie i telewizji przyjmować ambitniejsze propozycje. Najważniejszą z nich okazał się występ w eksperymentalnej „Mowie ptaków”, za który otrzymała nominację do Orłów.
- Mam wrażenie, że po premierze ludzie zaczęli na mnie inaczej patrzeć. Ja nie byłam zdziwiona tym, jak zagrałam w „Mowie ptaków”. Wiedziałam, że tak umiem, natomiast wielu ludzi z branży było w szoku. Zanim film trafił do kin, otrzymywałam gratulacje od recenzentów, którzy mieli okazję zobaczyć go przedpremierowo. Wypisywali jakiś peany na mój temat. Na początku tego nie rozumiałam. Zastanawiałam się, o co chodzi. Przecież przygotowywałam się do tej roli tak, jak zawsze i zagrałam tak, jak zawsze – śmieje się w Wysokich Obcasach”.
Więcej luzu
Kiedy Marta była na studiach, poznała tancerza Adama Króla. Para zakochała się w sobie i była nierozłączna. Gdy aktorka dostała propozycję występu w „Tańcu z gwiazdami”, było jasne, że jej partnerem będzie właśnie Adam. Wszystko zmierzało więc w stronę ślubu – niestety w pewnym momencie coś zazgrzytało i każde poszło w swoją stronę. „Byłam kiedyś bardzo nieszczęśliwa i tkwiłam w tym i trwałam, aż przyszedł taki moment, kiedy powiedziałam dość” – opowiadała potem.
Piękna aktorka nie musiała długo czekać na nawiązanie nowej znajomości. Swego kolejnego chłopaka poznała w Teatrze Kwadrat. Jej partnerem w spektaklu „Przez park na bosaka” był młodszy od niej o pięć lat aktor Kamil Kula. W spektaklu grali małżeństwo, które cały czas się ze sobą kłóci. Poza sceną działo się zupełnie inaczej - Marta i Kamil szybko się w sobie zakochali i zostali parą. Ślub przypieczętował ich relację, której efektem stała się dwójka dzieci.
- Ja już byłam ukształtowaną kobietą, kiedy zmieniłam swój stan cywilny. Może teraz jest we mnie trochę więcej luzu, bardziej sobie odpuszczam, ale to nie wynika z tego, że jestem mężatką, tylko z pewnej dojrzałości. Mam więcej cierpliwości i zrozumienia dla siebie samej. Zaprzyjaźniłam się ze sobą i oswoiłam kompleksy, które miałam jako dziewczyna. Lubię siebie taką, jaka jestem. Może przez drugiego człowieka, który nas kocha, mamy dla siebie większą akceptację. Miłość potrafi zdziałać cuda – deklaruje w „Vivie”.
W międzyczasie aktorka przeszła psychoterapię i przyjrzała się swoim problemom pod okiem specjalisty. Bardzo jej to pomogło: odbudowała poczucie własnej wartości, co sprawiło że postanowiła skoncentrować się tylko na ambitnych rolach. Jednocześnie po kilku latach absencji, wróciła do Kościoła. Dziś ma dwóch przewodników duchowych, którzy pomagają jej w chwilach zwątpienia.