Maryla Rodowicz jest samotna po rozwodzie. Brakuje jej kogoś, do kogo mogłaby się przytulić

Czytaj dalej
Fot. Aleksy Witwicki
Paweł Gzyl

Maryla Rodowicz jest samotna po rozwodzie. Brakuje jej kogoś, do kogo mogłaby się przytulić

Paweł Gzyl

Kiedy urodziła dwójkę pierwszych dzieci, nie w głowie było jej życie rodzinne, bo właśnie robiła karierę. Dopiero potem się ustatkowała i spróbowała naprawić te relacje.

Chociaż zmieniają się kolejne mody na muzycznej scenie, ona przetrwała na niej już ponad pół wieku. Nic więc dziwnego, że jest nazywana „królową polskiej piosenki”. Przebaczono jej nawet to, że w czasach Peerelu grała na zawołanie komunistycznych władz. Dlatego dzisiaj z powodzeniem występuje zarówno na festiwalu w Opolu, jak i na studenckich juwenaliach. I wszędzie jest oklaskiwana z równym entuzjazmem.

- Jestem w super formie. Mój wiek nie jest tajemnicą. Życzliwe media zawsze w nawiasie podają. A ja zarabiam tyle, ile wyśpiewam. Nie mam żadnych tantiem, bo nie jestem autorem, tylko wykonawcą. A z płyt się nie zarabia, najpierw firma płytowa musi sobie wycofać koszty, potem ewentualnie zarabia artysta – mówi w „Gazecie Prawnej”.

Święta za dolara

Jej rodzice mieszkali przed wojną w Wilnie. Ojciec pracował na tamtejszym uniwersytecie, a matka była scenografką w teatrze. Kiedy do miasta weszły sowieckie wojska, cały majątek rodziny został skonfiskowany. Matka i babcia miały dwie godziny, aby się spakować przed wyjazdem do Zielonej Góry. Ojciec został aresztowany za antykomunistyczną działalność i wywieziony do łagru.

- Moja babcia przywiozła z Wilna maszynę Singera i była taką złotą rączką. Przerabiała te wszystkie amerykańskie suknie. Szyła sukienki dla mnie, dla mojej mamy. Czasami wujek przysyłał w kopercie jeden lub pięć dolarów. Było wtedy prawdziwe święto. Bywało, że te dolary kradziono. Poczta robiła rewizję i ten dolar nie dochodził. Pamiętam, że kiedyś jeden dolar uratował nam święta Bożego Narodzenia – opowiada w „Dzienniku Łódzkim”.

Mała Marylka była rezolutną rozrabiarą. Rządziła swymi rówieśnikami w szkole i na podwórku. Ponieważ mama i babcia śpiewały w domu na głosy, również i ją zainteresowała piosenka. Zapisała się do szkoły muzycznej i grała na skrzypcach. Jako nastolatka wciągnęła się w lekkoatletykę i zaczęła w tym upatrywać swoją przyszłość. Dlatego postanowiła, że po maturze zda na warszawską Akademię Wychowania Fizycznego.

- Miałam korepetytora z matematyki, który dobierał się do mnie jak wszyscy wychodzili z domu. To był młody człowiek, tuż po studiach. Nie był jakimś starym, obleśnym dziadem, niemniej musiałam z nim walczyć. Bo to była walka, on mnie chciał przewracać na łóżko, ja się wyrywałam i to było niemiłe – zdradza w „Dzienniku”.

Ballada dla Fidela

Trafiła na studia, kiedy przez Polskę zaczęła przetaczać się moda na bigbit. To sprawiło, że ożyła w niej fascynacja muzyką. Chwyciła za gitarę i zaczęła śpiewać – najpierw z amatorskimi zespołami, a potem solo. I okazało się, że ma do tego talent: w 1967 roku wygrała Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie. W międzyczasie doznała kontuzji, która przekreśliła jej widoki na karierę sportową, postanowiła więc oddać się w pełni śpiewaniu.

- Agnieszka Osiecka dowiedziała się, że na AWF-ie jest taka studentka, która dobrze śpiewa. Mieszkałam w akademiku na Bielanach, a Agnieszka była akurat w Ameryce. Przejrzałam zawartość jej szuflady z tekstami piosenek w radiowej Trójce, zanim zdążyła wrócić. Podobnie było z Sewerynem Krajewskim. Choć dopiero zaczynałam, pozwolił mi grzebać w nagraniach w swoim magnetofonie – wspomina w „Tygodniku Przegląd”.

Współpraca z najlepszymi twórcami polskiej piosenki sprawiła, że młoda wokalistka zaczęła szybko odnosić spektakularne sukcesy. Wkrótce cały kraj śpiewał „Balladę wagonową”, „Jadą wozy kolorowe”, „Kolorowe jarmarki”, no i oczywiście „Małgośkę”. Władza patrzyła przychylnym okiem na takie piosenki – i Maryla stała się głównym polskim towarem eksportowym do bratnich krajów. Trafiła nawet na festiwal socjalistycznej młodzieży w Hawanie.

- Codziennie odbywał się koncert innego kraju. Po polskim występie Castro bez zapowiedzi odwiedził nas w Ambasadzie Polskiej. Wódz pomylił drzwi i wszedł bezpośrednio do garderoby Słowianek. Pisk był straszny, bo dziewczyny właśnie rozbierały się z kostiumów. I tak potem znowu musiały się ubrać i wystąpić dla Fidela. Ja także zaśpiewałam po angielsku specjalnie dla niego piosenkę „Ballada wagonowa”. Był zachwycony – wspomina w „Playboyu”.

Oczy jak u misia

Wielkie sukcesy Maryli szły w parze z jej bujnym życiem miłosnym. Kiedy zaczynała karierę, związała się z basistą swego zespołu – Grzegorzem Pietrzykiem. Ponieważ był zazdrosny, rzuciła go dla czeskiego menedżera Frantiska Janecka. Choć zaczęli budować dom w Pradze, Rodowicz stwierdziła, że jednak chce mieszkać w Polsce. Od razu po powrocie wpadła w ramiona fotografa Krzysztofa Gierałtowskiego. Ostatecznie wdała się w romans z żonatym Danielem Olbrychskim.

Po trzech latach i ten ogień się wypalił. Wtedy w garderobie Maryli znalazł się „czerwony książę” – Andrzej Jaroszewicz, syn ówczesnego premiera, który był utracjuszem i playboyem. Tak naprawdę na dłużej piosenkarka związała się dopiero pod koniec lat 70. z dyrektorem krakowskiego Teatru STU – Krzysztofem Jasińskim. Maryla przeniosła się pod Wawel i urodziła dwójkę dzieci. Wokalistka wytrzymała w tej relacji siedem lat. W końcu spakowała manele i wróciła do stolicy.

Wtedy Osiecka wpadła na pomysł, że gwiazda powinna związać się z kimś spoza muzycznej branży. Poznała więc Marylę z właścicielem serwisu Peugeota w Warszawie. Andrzej Dużyński zrobił na niej dobre wrażenie. - Miał duże, okrągłe, brązowe oczy, jak u misia. Przebywanie w jego towarzystwie sprawiało mi wyraźną przyjemność. Podobała mi się jego barczysta sylwetka. Było w nim coś łagodnego, a jednocześnie ekscytującego – zdradza.

Kiedy Rodowicz i Dużyński doczekali się syna, postanowili zalegalizować swój związek. Świadkami na ich ślubie byli Osiecka i Krajewski. Przez kolejne dekady para wydawała się idealnie dobranym związkiem. Maryla pełnymi garściami korzystała z profitów biznesowej działalności męża. Ale i to się skończyło: Dużyński znalazł sobie młodszą partnerkę i zostawił piosenkarkę na lodzie.

- Brakuje mi osoby, z którą mogłabym szczerze porozmawiać i do której mogłabym się przytulić. Która by mnie wsparła w trudnych chwilach. Patrzę dzisiaj krytycznie na mężczyzn. Może generalizuję, ale uważam, że są oszustami, kłamcami i tchórzami – deklaruje w „Gazecie Krakowskiej”.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.