Marzena Maj, laureatka Nagrody Nieobojętności: Dziś nie wstydzę się pomagania
Wiem, co robię i się tego nie wstydzę. Dojrzałam do tego, by mówić o pomaganiu głośno - mówi Marzena Maj, laureatka Nagrody Nieobojętności, filantropka, przedsiębiorczyni, wiceprezeska w cenionej w wielu krajach świata polskiej firmie SMAY, prezeska Fundacji Rodziny Maj im. Piotra Maja.
Uczyła się pani pomagania, czy miała je w swoim DNA?
Nigdy nie czułam potrzeby uczenia się tego, co dla mnie było oczywiste, wręcz wrodzone. Oddawanie siebie innym, poświęcanie czasu tym, którzy go potrzebują, nie było dla mnie przywilejem, ale czymś, co wykonywałam niemal instynktownie. Ta działalność nigdy mnie nie osłabiała, przeciwnie -dodawała energii. Moja wewnętrzna moc, którą odkryłam będąc dzieckiem, kierowała moimi działaniami. Dziś otrzymuję za to nagrody i wyróżnienia, ale nigdy nie uważałam tego za coś nadzwyczajnego. Skłonność do niesienia pomocy innym, dziedziczona po mojej matce, była dla mnie tak naturalna jak oddychanie. Jednak z czasem pomoc stawała się bardziej świadoma, dojrzewała, przechodziła swój niezależny proces rozwoju, w którym pojawił się wstyd.
Wstyd?
Poczułam pewnego rodzaju skrępowanie związane z udzielaniem pomocy. Moja pozycja społeczna, ta, z której zaczęłam oferować wsparcie już jako dorosła osoba, wydała mi się nagle przeszkodą. Dysponowanie środkami finansowymi stawało się powodem zakłopotania; sugerowało moim zdaniem, że pomaganie nie sprawia mi żadnego wysiłku, że to nic nie kosztuje, że to luksus, na który mnie stać.
To był wstyd, że pani pomaga czy że ma pieniądze?
Odczuwałam skrępowanie z powodu udzielania pomocy właśnie dlatego, że dysponuję zasobami finansowymi. Kiedy byłam zwykłą dziewczyną z Przemyśla, nieodróżniającą się od innych, pomaganie przychodziło mi z naturalnością i łatwością. Nie zastanawiałam się nad tym, kiedy jako dziewczynka stałam w mrozie z puszką, zbierając środki dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Czerpałam z tego prawdziwą radość. Pomagałam spontanicznie, bez intencji, czując się wolna od jakiegokolwiek ciężaru. Z czasem, kiedy dorosłam, studiowałam, zaczęłam pracować i odnosić pierwsze sukcesy, moja sytuacja materialna uległa zmianie. Kiedy próbowałam pomagać, już ze świadomością, że pozycja społeczna nie jest już taka sama, zaczęło mnie to blokować. Pojawiły się obawy, że planowane działania zostaną źle zinterpretowane, że ktoś pomyśli, iż mam w tym własny interes, chcę poprawić wizerunek mojej firmy, a może nawet próbuję coś ukryć. Te wszystkie przemyślenia sprawiły, że cała nasza rodzina Maj pomagała dyskretnie, po cichu.
Historie osobiste wpłynęły na to, jak chciała pani pomagać i komu?
Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, po prostu działałam. Dziś, kiedy patrzę wstecz, wiem, że na to, jak myślę, w jaki sposób patrzę na świat i na ludzi, miały wpływ wydarzenia, które mnie spotkały. Zwłaszcza te, które zmusiły mnie do zdefiniowania siebie od nowa. Kiedy w wieku 13 lat straciłam ojca, mój świat się załamał; z pełnej radości życia wzorowej uczennicy, która ceniła naukę i sport, stałam się nieufna, pełna wątpliwość co do przyszłości, pojawiło się też pytanie, co takiego zrobiłam, że odebrano mi ojca. Strata zmieniła podejście do ludzi, religii i sensu zdarzeń. Drugim ciosem, który mnie przewrócił, kiedy wydawało mi się, że już mocno stoję na nogach, była diagnoza guza w piersi. Miałam 17 lat, przygotowywałam się do zawodów karate, ostro trenowałam i wtedy trafiłam do szpitala. To był drugi mocny strzał. Tak więc w wieku 13 lat podałam w wątpliwość istnienie Boga i sprawiedliwego świata, cztery lata później mój światopogląd znów się rozsypał, jakby był z piasku. Dziś wiem, że moje ciało nie przepracowało traumy po śmierci ojca, a choroby i problemy ze zdrowiem były konsekwencją ucieczki od zmierzenia się z tym, co było trudne. Wylądowałam w szpitalu onkologicznym i musiałam przejść operację. Zostałam potraktowana zimno i sucho, komunikaty, które wówczas padały, nie powinny mieć miejsca. Blizna, którą noszę pod piersią dziś jest miejscem przeze mnie czule zaopiekowanym i ważnym, wtedy jednak mocno i długo krwawiła. Nikt wówczas nie dał mi odpowiedzi, dlaczego mnie to spotyka, a ja, nie umiejąc jej znaleźć i może też nie chcąc się przy sobie zatrzymać, uciekałam w sport. By nie czuć.
To, co trudne, panią wzmocniło?
Wpłynęło na to, kim jestem i dlaczego zaczęłam pomagać ludziom w świadomy sposób. To nie przyszło z dnia na dzień, trzeba było przeżyć w swoim dorosłym życiu jeszcze wiele wiosen, by być tutaj, gdzie jestem. Całe życie byłam fajterką, nie bałam się, często ryzykowałam, ale wymagało to olbrzymiej determinacji i pracy. Dziewczynkom mniej wolno, mniej się należy, dziewczynki muszą się bardziej wykazać. Jestem osobą, która zawsze miała swoje zdanie; jako wzorowa uczennica lądowałam za to często na dywaniku u dyrektora, a niewyparzony język nieraz próbowano utemperować. Bardzo mnie to irytowało. Kiedy zaczęłam studiować matematykę, kobiet było niewiele, wiele za to było pytań, dlaczego nie jesteśmy na pedagogice czy malarstwie. Ale moje prawdziwe i dość brutalne zderzenie ze światem męskim nastąpiło, kiedy zaczęłam pracę w męskim biznesie, w branży budowlanej. Pamiętam jak na Targach Budowlanych, oferując komuś pomoc, usłyszałam słowa: „A nie może to zrobić ktoś bardziej kompetentny?”. Mam w sobie wielką determinację, by walczyć o kobiety, o ich prawa, bo jesteśmy na prawdę świetne. Nie twierdzę, że we wszystkim lepsze, ale powinnyśmy mieć takie same prawa i możliwości tam, gdzie mężczyźni przez lata dominowali. Dlatego uwielbiam współpracować z mężczyznami i kobietami. To, że mamy blond włosy, nie świadczy o tym, że nie posiadamy kompetencji do rozwiązywania problemów czy zarządzania projektami. Niemniej przez lata musiałam o to walczyć. Bardzo wiele koleżanek z branży ma lub miało podobne doświadczenia, czuły, że są niedoceniane, że kobieta musi pracować więcej, cały czas coś udowadniać i dłużej czekać na awans. Moja mama, która jest moim największym autorytetem, także mentorem, zawsze mi powtarzała, że na szacunek trzeba sobie zapracować solidną pracą i uczciwością. I ja tę drogę przeszłam. Szacunek zawdzięczam pracy, wiedzy, determinacji i konsekwencji. Dziś to ja zarządzam także mężczyznami.
Jak się pomaga z takiej pozycji?
Po cichu, przynajmniej tak było na początku. By nie robić szumu, nie słyszeć, że jesteśmy trendy, bo pomagamy. Przez całe lata nasza firma, cała moja rodzina, prowadziła działania pomocowe, o których nie było głośno. Wspieraliśmy Fundację Ojca Pio, pomagaliśmy niepełnosprawnym, ciężko chorym, wpłacaliśmy darowizny, nie ujawnialiśmy tego nikomu. Tylko Piotruś Maj, mój szwagier, był inny; pomagał bez względu na to, co mógłby usłyszeć, nie krył się, chciał zakładać fundację, gromadzić wokół siebie ludzi myślących podobnie. Przygotowywał się do tego, robił rozeznania. Podobało mi się, ale wciąż się bałam. I bałam się też, że w tym pomaganiu utonę. Wiem, że mam nieprawdopodobnie rozwiniętą empatię, potrafię cierpieć z osobą, która cierpi, angażuję się bez granic. Muszę to kontrolować i hamować. Musialam przepracować także swoje „ratownictwo” z psychologiem. Dziś pomagam świadomie, nie bez opamiętania, rozważnie, co jest dla kogo dobre, czy ktoś chce ode mnie pomocy, czy jest gotowy. 15 lat temu zostałam nazwana przez teścia Matką Teresą z Nowej Huty. Śmialiśmy się z tego, bo on dokładnie wiedział, że jeśli ktoś do mnie przyjdzie z problemem, nie zostawię go bez ratunku.
Co się zmieniło przez te 15 lat?
Życie się działo i nie brakowało w nich trudnych momentów. I to były przystanki w moim odrodzeniu. Kiedy w pożarze w Bytomiu nieomal zginęła moja ciocia Marysia, wiedziałam, że warto kontynuować badania nad lepszymi systemami, by chronić ludzkie życie na wypadek pożaru. Ale prawdziwe przebudzenie nastąpiło w momencie śmierci Piotra, wtedy świat całej rodziny się zatrzymał. Kiedy zadzwonił teść i powiedział, że kończymy dzieło Piotra i zakładamy fundację, odpowiedziałam jednym słowem: „Natychmiast”. Czułam, że w ten sposób tragiczny moment może być początkiem czegoś dobrego. Byłam w Radzie Fundacji, zajmowałam się firmą, a kiedy wybuchła epidemia, wyszliśmy z ukrycia i zaczęliśmy działać szerzej, pojawili się pierwsi podopieczni. Szliśmy w dobrym kierunku. Wojna w Ukrainie była kolejnym wielkim wyzwaniem. Był czwartek, kiedy rozpoczęła się agresja; nie byłam w stanie usiedzieć, nic nie robić. Zaangażowałam się maksymalnie. Zakwaterowałam i miałam pod swoim dachem około 200 Ukraińców, wynajęłam ośrodek nad jeziorem w Zabierzowie Bocheńskim, przywoziliśmy ich tam, kwaterowałam, opiekowałam się, stworzyłam wraz z zespołem moich przyjaciół wioskę, by mogli gotować, prać, znaleźć pracę, by mieli szansę stać się niezależni. Takich osób wokół mnie, którzy mnie wspierali, było wiele m.in. Ania i Adam. Wiedzieliśmy, kto ma problemy, kto potrzebuje natychmiast psychologa, bo nie radzi sobie, komu potrzebny jest szpital. W pewnym momencie byłam ich niańką, pocieszycielką, terapeutką, powiernikiem, robiłam im zakupy, ale także przydzieliłam role i zadania z zespołem. Zaczęłam spać po trzy godziny na dobę, zatraciłam się. Zrozumiałam, że jeśli nie zwolnię, to się przewrócę, to się źle skończy. Trzeba było ochłonąć. Ten stop był możliwy dzięki moim najbliższym Agacie i Sylwii.
Zrobiła pani kawał dobrej roboty.
Nie lubię słowa „zrobiłam”, wolę zrobiliśmy! Faktycznie nieraz słyszałam, że to, co robimy, jest super. Dziwiłam się na początku, chciałam nawet zaprzeczać, bo przecież w mojej ocenie nie zrobiliśmy nic nadzwyczajnego, to było dla nas naturalne. Niemniej na tę pomoc i na to, że zawalam pracę w firmie, zawsze wyrażał zgodę mój mąż Michał. Powiedział mi: widzę, że sprawia ci to radość, rób to! Miałam i mam w nim zawsze wsparcie. W maju 2022 roku teść przyszedł do mnie i powiedział, że rodzina chciałaby, abym została prezeską Fundacji. To był ważny moment docenienia i zaufania. Ale to był też czas, kiedy poznałam bardzo wielu ludzi, którzy pomagali przepięknie, którzy robili to z miłości, z potrzeby serca i tych, których pomaganie jest na pokaz. Nie rozumiałam tego, ale my robiliśmy swoje. Pamiętam, jak podczas spotkania świątecznego, które zorganizowaliśmy dla Ukraińców, starsza kobieta podeszła do mnie, uklęknęła dziękując. Usłyszeliśmy wtedy, że nikt od dawna nie dał jej takiego człowieczeństwa i chwili godności . Popłakaliśmy się wszyscy. Mam jej zdjęcie do dziś. Takich momentów nie da się zapomnieć.
Wojna wiele osób zatrzymała, ale nie panią.
Wojna otworzyła wszystkie moje rany i od razu je zagoiła. Wzbudziła złość, ale szybko ją przekułam na sprawczość. Jestem typem osoby, która lubi widzieć efekt. Jeśli miałabym siedzieć bezczynnie, umarłabym. Muszę iść, nawet małymi kroczkami, byle do przodu. Oczywiście z pokorą przyznaje, że działałam na początku w trybie nie całkiem normalnym, bo kto o zdrowych zmysłach pracuje w firmie, jeździ po zakupy dla całej wioski Ukraińców, stara się pomagać, jak może, robi to ponad stan, zaniedbuje siebie, nie śpiąc i nie dając sobie szansy odpoczynku? Zapomniałam o sobie zupełnie. I to się musiało zmienić, jak zresztą wiele innych rzeczy. Bo wojna jak na dłoni pokazywała mi prawdę o ludziach, ale dzięki niej dostałam wiele lekcji do odrobienia, także związanych z sama sobą. Konsekwencją pierwszej było odcięcie ludzi, których intencje były nieszczere lub miały w tym interes, konsekwencją drugiej, stawanie za sobą i swoją intuicją i mocne pracowanie nad swoimi emocjami. Zaczęłam współpracować także z Rafałem Sonikiem, razem pomagaliśmy w Przemyślu. Pierwszy raz pojechałam tam z tysiącem róż, które idealnie zmieściły się do samochodu mojego męża. Wręczaliśmy je razem kobietom, dziewczynkom, dzieciom. I choć nie wszyscy byli przekonani, że to dobry pomysł, czułam, że kwiatami oddajemy im należny szacunek i zwracamy im godność. Inni przynosili pampersy, kołdry, płyny do dezynfekcji, myśmy weszli z godnością. Ks. Andrzej Augustyński, którego wówczas poznałam, powiedział: „Ty nie jesteś Marzena Maj, ty jesteś siostra Furia od gniewu Bożego”. Od tamtej pory mam pseudonim Siostra Furia.
Jest pani sobie wierna?
Jestem wierna sobie i swoim wartościom, które pielęgnuję. Czas, który poświęcam innym i moją wiedzę kieruję do tych, którzy warci są wsparcia. Mam już dojrzałość w pomaganiu i zdaję sobie sprawę, że świata nie mogę zmienić, ale to, co mogę zrobić, to w mądry sposób nieść pomoc tym, którzy tego potrzebują. Tak, by oni sami mogli później pomagać innym, oddawać to dobro. Odpowiedziałam sobie na pytanie, komu chcemy pomagać, czy strażakom, czy tym, którym spłonęły domy, wyjeżdżają na wojnę czy z niej wracają, chorym, a może tym, którzy potrzebują na operacje. Potrzeb są całe oceany. Dziś podopiecznymi są zarówno dzieci niepełnosprawne i ich rodziny czy też oddział dziecięcy szpitala onkologicznego w Krakowie, gdzie chcemy w skuteczny sposób współfinansować badania niekomercyjne nad rozwojem skutecznej metody leczenia dzieci chorych na neuroblastomę, także tym, którzy ucierpieli w wypadkach, ale bardzo chcą wrócić do życia, tak jak Rita Malinkiewicz, górska kolarka, genialna dziewczyna, która po roku rehabilitacji wsiadła na rower. Bo rolą Fundacji jest mówić, że zawsze jest nadzieja. Chcę także zachęcać przedsiębiorców, by mądrze pomagali, by umiejętnie lokowali pieniądze, nie bali się filantropii. Zarażamy pomaganiem, ale to nie finanse są tu motorem. Pomaganie nie opiera się tylko na nich; istotą jest chęć dzielenia się, pomnażania dobra i ofiarowywania swojego czasu. Niezapomniane chwile, takie jak wigilia spędzona na oddziale onkologicznym z dziećmi i ich rodzinami, są bezcenne i stanowią sedno prawdziwego pomagania. To właśnie te momenty utwierdzają mnie w przekonaniu, że droga, którą obrałam, może jest drogą trudną i pełną zakrętów, ale taką chcę iść.
Mówiła pani, że czasem motorem inicjującym jest złość. Jak długo daje energię do działania?
Złość jest silną emocją, dobrą na początek, ale dojrzałe pomaganie jest długoterminowe, wiąże się z wyborem i odpowiedzialnością. Tak więc złość dobrze przekuć w mądrą kreatywną i długofalową działalność. Na pewno na to, jak teraz pomagam, wpłynęło kilka porażek, które wyrwały mnie z iluzji, dzięki którym ochłonęłam. Spotkałam ludzi, którzy chcieli mnie wykorzystać czy oszukali, prosząc o pomoc, ale też takich, którzy chcieli ze mną pomagać, a ich cel czy intencje były podłe. To były ważne lekcje, po których płakałam, czułam się bezradna, ale też lekcje, po których stawałam się mocniejsza. Pytałam psychologa, co zrobiłam źle, jak mogłam zapobiec takiej czy innej sytuacji, dlaczego ludzie w stosunku do mnie zachowują się tak, a nie inaczej. Dlaczego podcinają mi skrzydła, czy moja sprawczość komuś przeszkadza? Te rozmowy uświadomiły mi także, jak różna może być postawa człowieka. Byłam wychowana tak, żeby w każdym widzieć Chrystusa, nie ranić, nie odmawiać, nie odwracać się, ale dziś wiem, że są osoby, które mają inną wizję świata, inny światopogląd,nie są etyczni. Nie tłumaczę się z tego, co robię, jak i komu pomagam. Zaczęłam odcinać osoby, z którymi się rozmijam w myśleniu, sprawdzam podopiecznych, chcę wiedzieć, komu mogę realnie poprawić życie. Uodporniłam się, co nie znaczy, że mam grubą skórę. Ale biorę dziś pełną odpowiedzialność za to, co robię, za wybór partnerów, z którymi idę z tym dobrem w świat. Pytam, jakie mają wartości, przedstawiam swoje i chciałabym, by je szanowali. Szacunek do drugiego człowieka, zaufanie i uczciwość nie tylko biznesowa, transparentność, szczera komunikacja, to są zasady, których nie złamię. Na nich opieram całe swoje życie i także na tych wartościach zaczęłam budować zespół i tworzyć misję Fundacji.
I coraz częściej słychać pani głos. Koniec ze wstydem?
Wiem, co robię i się tego nie wstydzę. Dojrzałam do tego, by dziś odważyć się na ten wywiad, by mówić o tym, jak pomagam, bo wiem, że to buduje mosty, rodzi relacje i inspiruje. Dzięki temu, że daję sobie dziś prawo do opowiadania o tym, czym Fundacja jest, kim są nasi podopieczni, buduję nie tylko lepszy świat, ale wpływam też na inne osoby, które tak jak ja pracują w biznesie.
Jest pani laureatką tegorocznej Nagrody Nieobojętności Oświęcimskiego Instytutu Praw Człowieka. Czym dla pani jest nieobojętność?
Tym, że widzę innych i szanuję ich los. Że słyszę ich głos i daję im wybór. Można być nikim, mając wszystko i nie mając nic, stać się kimś wielkim. I stać się kimś przez to, jak wyjątkowo traktuje się każdego człowieka. I to, że mogę się dzielić i finansować kogoś z własnych zarobionych środków i że mogę w sposób mądry nimi naprawiać kawałek świata, jest absolutnym przywilejem. Ta piękna Nagroda Nieobojętności potwierdza, że to, co robię, jest autentyczne, a moje zaangażowanie czyste i szczere. Nieobojętność to wsparcie konkretnej osoby poprzez danie jej szansy na odzyskanie zdrowia, bezpieczeństwa, ale też wspieranie jej potencjału. Nieobojętność to otwartość na potrzeby innych, to zdolność słuchania, zrozumienia potrzeb innych, to są słowa, które inspirują do robienia dobra, czyny oparte na trosce, przekonanie i dawanie świadectwa, że każde nawet najmniejsze działanie ma sens.
Czy żyjemy w czasach nieobojętnych?
Mamy bardzo często zdanie czy opinię na jakiś temat. Przekonania sprawiają, że trudno nam stanąć wobec drugiego człowieka bez oczekiwań. A to jest na pewno podstawa tego, by zacząć być nieobojętnym. By nie oceniać, by nie wydawać wyroków. Wierzę, że coraz rzadziej jesteśmy obojętni, idziemy w dobrym kierunku, z pomagania uczyniliśmy wartość, a litość zastąpiliśmy szczerą chęcią zmiany losu drugiego człowieka. I choć żyjemy w trudnych czasach, gdzie hejt i opinia może zniszczyć człowieka i dobre inicjatywy, wierzę, że to my tworzymy dobre jakości pomagania. Chciałabym być rozpoznawana przez swoje działania, przez to, kim jestem, a nie co robię i jakie pełnię funkcję. Tytuły i nagrody mnie nie zmieniają, ale pokazują, że idę w dobrym kierunku.
Nagroda Nieobojętności. Laureatkami są trzy kobiety
Maja Ostaszewska i Marzena Maj zostały tegorocznymi laureatkami Nagrody Nieobojętności Oświęcimskiego Instytutu Praw Człowieka. Nagrodą Specjalną uhonorowano Joannę Talewicz.
To właśnie dziś, w Dniu Kobiet, Instytut Praw Człowieka podał nazwiska tegorocznych laureatek, Kobiet Nieobojętnych. Są nimi znana aktorka, aktywistka i ekolożka oraz przedsiębiorczyni i filantropka. Nagrodę Specjalną kapituła wręczy Joannie Talewicz za odmienianie świata Romów. Nazwa Nagrody Nieobojętności przyznawanej przez Oświęcimski Instytut Praw Człowieka nawiązuje do słynnych słów Mariana Turskiego: „Nie bądź obojętny”, wypowiedzianych nieopodal ruin krematorium podczas rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu zagłady. Przyznawana jest osobom, które w sposób szczególny przyczyniają się do upowszechniania idei praw człowieka i wartości humanizmu, inspirują innych do działań na tym polu, pobudzają ludzką aktywność w celu tworzenia i ustawicznego umacniania społeczeństwa obywatelskiego, edukują dzieci, młodzież i dorosłych pod kątem praktycznego stosowania i popularyzowania praw człowieka.