Mateusz Janicki: Pan Samochodzik przyszedł do mnie w dobrym momencie kariery

Czytaj dalej
Fot. Przemysław Pączkowski
Paweł Gzyl

Mateusz Janicki: Pan Samochodzik przyszedł do mnie w dobrym momencie kariery

Paweł Gzyl

W serwisie Netflix pojawiała się właśnie nowa ekranizacja powieści Zbigniewa Nienackiego – „Pan Samochodzik i templariusze”. W roli głównej oglądamy Michał Janickiego. Krakowski aktor odsłonił przed nami tajniki tej długo oczekiwanej przez widzów produkcji.

- Jesteś uznawany za jednego z najprzystojniejszych aktorów w Polsce. Jak się z tym czujesz?
- (śmiech) Nie myślę o sobie w tych kategoriach. Jeśli myślę o sobie w zawodzie aktora, to przez pryzmat tego, co w nim zrobiłem i co mógłbym jeszcze zrobić. A tego, jak wyglądam, nie zawdzięczam sobie, tylko genom.

- Wygląd pomaga ci w pracy?
- Czasem pomaga, a czasem przeszkadza. Niejednokrotnie mając taki wizerunek, a nie inny, muszę udowadniać, że jednak jestem dobrym aktorem. Istnieje bowiem takie przekonanie, że jak ktoś nieźle wygląda, to już nie ma talentu. Staram się wykonywać swoją pracę i powierzane mi zadania najlepiej jak umiem. A to, że jestem tak, a nie inaczej odbierany – jest tylko miłym dodatkiem.

- To, że jesteś klasycznym amantem w stylu Hollywood lat 60. w dużym stopniu przyczyniło się do tego, że zostałeś Panem Samochodzikiem?
- Jest coś takiego, że kostium mnie lubi. Mam już na swoim koncie kilka ról kostiumowych i dobrze się w nich czuję. Pewnie nie było to bez znaczenia przy castingu do roli Pana Samochodzika.

- Trudno było wywalczyć tę rolę?
- Casting robiła Nadia Lebik. Kiedy pracowałem z nią przy wcześniejszej produkcji, powiedziała mi, że będzie powstawać nowa wersja Pana Samochodzika i mnie do niej zaproponuje. Było to miłe, ale myślałem, że raczej pozostanie na etapie niespełnionego marzenia. Tymczasem okazało się, że jej propozycja została przyjęta przez reżysera i producentów, i zostałem zaproszony na zdjęcia próbne.

- I jak było?
- Przyjeżdżałem do Warszawy i stawałem w szranki z wirtualnymi konkurentami. Na takim etapie, często reżyserki i reżyserzy castingu prowadzą przesłuchania w ten sposób, żeby uczestniczący w nich aktorzy nie mieli poczucia wyścigu. Dlatego zwykle starają się, abyśmy się w ogóle ze sobą nie spotykali. Stąd wiem tylko o jednej osobie, która oprócz mnie była brana pod uwagę do roli Pana Samochodzika. Nie spotkaliśmy na castingu, tylko przy jakiejś innej okazji rozmawialiśmy na ten temat.

- Reżyser od razu ciebie wybrał?
- O to trzeba już zapytać Antka Nykowskiego. Ale mam wrażenie, że dość szybko złapaliśmy dobry kontakt. Antek zaproponował dosyć ciekawy sposób pracy i ja w pewnym momencie zrozumiałem o co mu chodzi. Od tej chwili dobrze się nam pracowało. Była to autentyczna współpraca, a nie jakaś nakazowa relacja.

- Podstawowych książek o Panu Samochodziku jest dwanaście, filmów powstało pięć. Przeczytałeś i obejrzałeś to wszystko przed wejściem na plan?
- Przed rozpoczęciem zdjęć z ciekawości obejrzałem wszystkie filmy. Wcześniej, jako nastolatek czytałem „Wyspę złoczyńców”, „Tajemnica tajemnic” i „Templariuszy”. Przed wejściem na plan sięgnąłem jeszcze raz tylko do tej ostatniej – i zacząłem pracę nad rolą. Nasz film odbiega od tego, co się dzieje w książce. Dlatego budowanie postaci Pana Samochodzika oparło się tylko częściowo na literackim pierwowzorze. Zależało nam, żeby postać Pana Tomasza była jak najciekawsza. Żeby była wielowymiarowa, ze swoimi rozterkami i emocjami.

- Jak to uzyskaliście?
- Bardzo mi pomógł reżyser. Antek napisał coś, co nazywa się z angielskiego „back story”: opowieść o tym, kim był pan Tomasz jako młody człowiek. Dzięki temu widz, oglądając film, ma szansę dostrzeżenia w tej postaci czegoś głębszego niż tylko kogoś, kto popycha akcję do przodu. To mogą być mikro momenty, ale dzięki temu postać staje się bliższa widzowi. Jednym z takich elementów było przyjęcie założenia, że nasz pan Tomasz wychował się bez rodziców. Dlatego w relacji z harcerzem Sokolim Okiem, który też jest sierotą, w jakiś sposób widzi w nim samego siebie. Tego w książce nie ma.

- To pogłębienie psychologii Pana Samochodzika było dla ciebie najbardziej atrakcyjne w tej roli?
- To był bardzo ważny element budowania postaci. Jestem fanem serialu „Stranger Things”. To trochę horror z elementami kina przygodowego. Ale o tym, że to wybitny serial, decyduje psychologia dzieci, będących jego głównymi bohaterami. Każdy z nich przechodzi jakąś przemianę. Mam wrażenie, że to jest zresztą siła całego współczesnego kina. Pogłębione rysy psychologiczne postaci, dzięki którym stają się one nam bliższe. Nie są one pomnikowymi bohaterami, tylko widzimy w nich problemy, z którymi na co dzień sami się mierzymy. Tak też jest, mam nadzieję, w przypadku Pana Tomasza: my też mierzymy się tak jak on ze swoim egocentryzmem, samolubstwem, narcyzmem. Bardzo się ucieszyłem, kiedy zaczęliśmy próby i okazało się, że ta psychologia jest również istotna dla reżysera.

- Pan Samochodzik ma wiele cech swego autora – Zbigniewa Nienackiego. Biografia pisarza była też dla ciebie interesująca?
- Tak, ale to też nie był klucz. Najważniejszy był scenariusz. Jednak przed rozpoczęciem pracy zbiera się różne informacje. Choć tylko część z nich jest kluczowa, to tak naprawdę wszystkie mają w różnym stopniu wpływ na budowanie roli. Tak było i z biografią Nienackiego. Między innymi, dowiedziałem się, że wiele niedoskonałości Pana Samochodzika było w rzeczywistości niedoskonałościami jego twórcy. Był to jeden z wielu elementów, które zebrałem do „koszyka”, z którego potem mogłem dobierać potrzebne rzeczy w procesie budowania postaci.

- Całe pokolenia Polaków wychowało się na serialu „Pan Samochodzik i templariusze” z 1971 roku. Odnosiłeś się jakoś do niego w pracy nad rolą?
- Oczywiście wiedziałem, że nasz film spotka się z porównaniami z tamtym serialem. Co prawda, nie należę do pokolenia, które było jego pierwszym odbiorcą, ale pamiętam, jak w latach 90. był on kilkakrotnie emitowany w wakacje i sam z przyjemnością go oglądałem. Jednak nie inspirowałem się nim. Stanisław Mikulski był świetnym aktorem i wpisał się, nie tyko tą rolą, w historię polskiego kina. Natomiast ja starałem się jak najsolidniej i najwiarygodniej stworzyć postać pana Tomasza od nowa i po swojemu. Jednak w samym filmie uważny widz znajdzie element bezpośrednio nawiązujący do tego kultowego serialu.

- Twój Pan Samochodzik przypomina trochę Indianę Jonesa.
- To już było zapisane w scenariuszu. Tak wymyślili go sobie scenarzysta i reżyser. To była ich świadoma decyzja. Bo z jednej strony nasz film to kino przygodowe dla młodego widza, ale z drugiej coś, co mam nadzieje będzie również atrakcyjne dla dorosłego widza. Stąd te odniesienia do Indiany Jonesa, ale też trochę do Jamesa Bonda.

- Spodobało ci się takie podejście?
- Bardzo. Jestem wielkim fanem kina Quentina Tarantino. Jest reżyserem, który otwarcie opowiada o tym, że garściami czerpie inspirację od innych twórców. I choć nie jest przez to oryginalny, to jest fantastyczny w tym cytowaniu. I ja uwielbiam szukać tych tropów w filmach Tarantino. Chłopaki pisząc scenariusz do naszego „Pana Samochodzika” również szli w podobnym kierunku. Świadomie i z sympatią do kina akcji i kina przygodowego mieszali cytaty ze światem wymyślonym przez Nienackiego. Pan Tomasz ma różne zawody w jego książkach, ale generalnie jest pracownikiem ministerstwa kultury ds. odzyskiwania dzieł sztuki. Indiana Jones podobnie: jest akademikiem i do tego archeologiem. Niedawno dowiedziałem się, że jedna z moich koleżanek została archeolożką, właśnie po zaczytywaniu się książkami Nienackiego. Podobieństwa tych dwóch postaci są więc oczywiste. Produkcje z Harrisonem Fordem są ważnym elementem historii popkultury i wręcz trudno byłoby się do nich nie odnieść.

- Co było dla ciebie najtrudniejsze podczas pracy nad tym filmem?
- Chyba intensywność tej pracy. Jak na polskie warunki, 39 dni zdjęciowe to całkiem sporo. Porwaliśmy się jednak na dość potężne kino przygodowe. Choć sceny akcji zajmują ostatecznie na ekranie mniej czasu, to wymagały dużo więcej nakładu pacy na planie niż sceny stricte aktorskie, które trzeba było przez to kręcić szybciej niż by się chciało. Całe szczęście mocno przygotowywaliśmy się przed wejściem na plan. Dużo czasu spędziliśmy na próbach aktorskich przed rozpoczęciem produkcji. Mimo to i tak trzeba było walczyć, aby nie dać się tej intensywności pracy przytłoczyć i każdego dnia stawać do pracy z taką samą świeżością.

- Film zachowuje czas akcji w latach 60. Nosisz więc charakterystyczne dla ówczesnej mody swetry golfy i skórzane marynarki. To był dobry pomysł?
- Bardzo. Ten film byłby zupełnie inny, gdyby akcja rozgrywała się współcześnie. Te golfy i marynarki, o których wspominasz, dodają mu charakteru. Nasza opowieść jest powrotem do dawnych czasów, takich, jakie pamiętają je osoby wtedy dorastające. Nie jest to powrót to realnego PRL-u. Antek nazwał nasz świat „PRL-em z Marvela”. Czyli komiksowym. On jest w kostiumie, rekwizytach, scenografii, muzyce. To nie jest PRL ubecji, komuny i opresji. Nawet ja, będąc urodzonym w latach 80., pamiętam bardziej prostokątne latarki CZM niż kolejki po mięso. Bo to był czas mojego dzieciństwa.

- Ale są tu echa współczesności – choćby harcerka-feministka. Całe szczęście podajecie to z przymrużeniem oka.
- Bo zrobiliśmy film osadzony w swej epoce, ale odbierany współcześnie. Trudno więc nie prowadzić jakiegoś dialogu z rzeczywistością, która nas otacza. W książce jest trzech harcerzy, a twórcy naszego filmu wprowadzili jedną harcerkę, aby mogła się z nią utożsamiać żeńska część widowni. Stworzyli z niej świadomą dziewczynę, co zbudowało jej fajną relację z postaciami dorosłych kobiet. W ogóle mam wrażenie, że w naszym filmie postacie kobiet są kluczowe i bez nich Pan Tomasz mało by wskórał.

- No właśnie: zawsze mówisz, że dla ciebie ważne jest z kim kręcisz film – kto jest za i przed kamerą. Jak ci się pracowało z Sandrą Drzymalską i Marią Dębską?
- Fenomenalnie. Obie są znakomitymi aktorkami. Z Marysią znałem się już z wcześniejszych produkcji i wiedziałem, że podchodzi do pracy bardzo profesjonalnie. Sandra też ma cudowną energię w sobie. Mogłem tylko być wdzięczny reżyserowi, że mogę z nimi współpracować.

- Twoją partnerką jest też Anna Dymna – twoja dawna pani profesor z krakowskiej Akademii Teatralnej. Tu była między wami inna relacja?
- Praca jest dla mnie czymś wtórnym wobec relacji z ludźmi. Dlatego lubię pracować z tymi, których cenię i szanuję. Pani profesor jest wybitną aktorką teatralną i filmową. Do tego zamiast spijać śmietankę ze swojej sławy, wykonała niewiarygodną pracę dla innych, zakładając fundację Mimo Wszystko. Miałem wielką przyjemność widzieć jak fundacja powstaje, bo działo się to wtedy, kiedy miałem zajęcia z panią Profesor. A i na zajęciach też było ciekawie. Między innymi dostaliśmy od pani profesor dziewiętnastowieczny poradnik hodowli drobiu – i ja miałem mówić na egzaminie fragment o ślepnięciu kur, tak jakbym podglądał dziewczynę, która się rozbiera. (śmiech) Bardzo się ucieszyłem, mogąc się teraz spotkać z panią profesor na planie. Było to fascynujące, móc obserwować ją, jak rozmawia ze mną prywatnie, a potem skupia się na chwilę i od razu wchodzi w swoją postać.

- W środowisku aktorskim mówi się, że najgorzej jest grać z dziećmi lub zwierzętami, bo kradną dorosłym całe show. Ty miałeś tutaj za partnerów trójkę dzieciaków.
- Polubiliśmy się prywatnie z Kaliną i chłopakami bardzo szybko. Może dlatego, że prywatnie jestem instruktorem narciarskim i przez to cały czas mam kontakt z młodymi ludźmi. To pomogło mi wejść w fajną relację z naszymi harcerzami. Polegała ona też na tym, żeby wiedzieć, kiedy powiedzieć „stop”: że super sobie gadamy, ale teraz każdy potrzebuje się wyciszyć, więc idzie do swojej przyczepy i dajemy sobie na to czas. Ponieważ mieliśmy dużo prób aktorskich przed rozpoczęciem zdjęć, zbudowaliśmy na tyle dobrą relację, że wchodząc na plan, wiedziałem czego się mogę spodziewać po „moich” harcerzach. Olgierd, który zagrał Sokole Oko, ma prawie takie samo doświadczenie aktorskie jak ja. Karina była doskonale przygotowana, wszystko miała dokładnie przemyślane. A Piotrek rozbrajał nas swoją energią. Fajnie się uzupełnialiśmy, nie miałem więc poczucia, że dzieci zabierają mi całą energię i czas przed kamerą.

- Ważnym bohaterem filmu jest pojazd Pana Samochodzika. Jak się czułeś za jego kierownicą?
- To była duża zabawa. Jeszcze przed zdjęciami Radek, kierownik produkcji, wziął mnie i mówi: „Chodź, musisz poznać samochód”. I udało mi się nim trochę pojeździć. To jest duży Fiat 125 z dziobem z traktora Ursus. W środku z kolei to Nissan Frontiera, który ma napęd na cztery koła i w terenie doskonale dawał sobie radę. A ja lubię jeździć różnymi dziwnymi pojazdami. Dzięki mojemu zawodowi mogłem kiedyś kierować śmieciarką, a kiedy indziej powozić wozem.

- Ten pojazd Pana Samochodzika naprawdę pływał?
- Nie jeden do jednego. Ze względów produkcyjnych zdecydowano, żeby jego jeżdżąca wersja nie była amfibią.

- Kto go wyprodukował?
- Reżyser z kierownikiem produkcji go wymyślili. Potem sprzeczali się przy mnie, kto był jego pomysłodawcą. Tak czy siak, fajnie im to wyszło. Kierownik produkcji się potem emocjonował: „Zobaczysz Mateusz, że będziemy sprzedawali takie małe resoraki”. (śmiech)

- Dzisiaj wyobraźnię młodej widowni rozpalają marvelowskie produkcje o superbohaterach. Pan Samochodzik ma szansę z nimi konkurować?
- Tu nie chodzi o to, by być konkurencją, tylko o to, żeby zagospodarować inną przestrzeń wyobraźni. Myślę, że mamy na to szansę. Martin Scorsese powiedział, że oglądanie filmów Marvela jest jak wizyta w parku rozrywki. Nam nie o to chodzi. Nie silimy się na rozmach, charakterystyczny dla tego typu superbohaterów. Nam chodzi przede wszystkim o opowieść. Odwołujemy się do klasyki kina – choćby wspomnianego Indiany Jonesa. I mamy nadzieję, że młody widz też to chętnie obejrzy.

- Powiedzieliśmy, że film mocno jest osadzony w PRL-owskiej rzeczywistości. Tymczasem za sprawą Netflixa będzie dostępny na całym świecie. Ten polski charakter nie zaszkodzi mu w międzynarodowym odbiorze?
- Zobaczymy. Myślę, że ten świat PRL-u daje coś, co będzie ciekawe dla każdego widza. Nadaje filmowi wyjątkowy charakter. To nie dzieje się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Takie mocne osadzenie w konkretnym miejscu i czasie sprawia, że to jest interesujące. Mam nadzieję, że ten niezwykły świat naszego filmu będzie dodatkowym magnesem dla zagranicznego widza.

- Pan Samochodzik to twoja pierwsza główna rola filmowa. Warto było na nią czekać?
- Jak najbardziej. Pan Samochodzik przyszedł do mnie w dobrym momencie. Miałem różne okresy pracy zawodowej. Raz grałem więcej, raz mniej. Raz głównie w teatrze, a kiedy indziej w telewizji. Różnie się plotło. A rolę Pana Samochodzika zdobyłem w momencie, w którym zacząłem naprawdę lubić swoją pracę. Bez względu na to, czy to główna rola czy epizod. Granie sprawia mi frajdę - i nie jest to jakaś kokieteria. Kiedyś pewna castingerka powiedziała o mnie, że muszę się jeszcze sporo nauczyć. Trochę mnie to zabolało i nawet pomyślałem sobie o niej nieładnie. A dzisiaj sądzę, że może miała rację.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.