Na ekrany kin wszedł właśnie film „Święty”. Główną rolę gra w nim Mateusz Kościukiewicz. Nie tak dawno oglądaliśmy go też w głośnym „IO”. Popularny aktor opowiada nam o pracy na polskich i zagranicznych planach.
Niedawno miałeś okazję być na ceremonii rozdania Oscarów w Hollywood. Niewielu polskich aktorów może się tym pochwalić. Było to jakieś spełnienie twoich marzeń?
Moje filmowe marzenia koncentrują się nie na sukcesach, ale na pracy zawodowej. Największą satysfakcją jest dla mnie to, jaką mam postawę na planie, jak mi się układa współpraca z innymi członkami ekipy, jak realizowany jest projekt, w którym biorę udział i czy jestem w stanie sprostać wszystkim wymaganiom. Najważniejszy jest dla mnie mój profesjonalizm. Sukcesy, wyróżnienia i festiwale to oczywiście bardzo przyjemne momenty, ale to tylko dodatek czy bonus. Prawdziwa satysfakcja płynie z czegoś zupełnie innego.
Kiedyś powiedziałeś, że aktorstwo to dla ciebie sposób na wyrwanie się w świat. Spodziewałeś się, że będzie to aż tak szeroki świat?
Podejrzewam, że to cytat sprzed wielu lat. Takie filmy jak ten z Jerzym Skolimowskim, czy te z moją żoną, są robione z założenia na rynek międzynarodowy. Ambicją ich twórców jest zaistnienie na najważniejszych festiwalach. Będąc częścią takiego projektu, aktor, który firmuje każdy taki film swoją twarzą, ma okazję pojeździć po świecie. Teraz tak się wyjątkowo złożyło, że z Jerzym Skolimowskim byliśmy w Cannes i na Oscarach. A zabawne jest to, że gram w „IO” rolę drugoplanową. To dla mnie pozytywne doświadczenie. Zazwyczaj aktorowi wydaje się, że musi zagrać główną rolę, by zostać dostrzeżonym. A tu okazuje się, że osiołek zrobił za mnie kawał dobrej roboty i mogłem na nim pojechać w świat. (śmiech)
Zobaczyłeś Hollywood z całym jego blichtrem. Jest się czym zachwycać?
Myślę, że tak. Ogrom przemysłu filmowego w USA może być wręcz przytłaczający. Miałem przyjemność być w studiu Fox na charytatywnym evencie, na który bilety osiągały kosmiczne ceny. Jako aktor z nominowanego do Oscara filmu, byłem nań zaproszony, podobnie na galę Oscarów i przyjęcie po niej.
I jakie wrażenia?
Osiągnąłem w aktorstwie pewien poziom profesjonalizmu, który pozwala mi się czuć pewnie – choćby w takich sytuacjach. To utwierdza mnie w przekonaniu, że jestem w dobrym momencie mojej kariery i podejmują dobre decyzje związane z zawodem.
Kilka dni wcześniej byłeś na rozdaniu polskich Oscarów – czyli Orłów. To porównywalne doświadczenie?
W sumie tak. Dostałem nominację do Orła również za „IO”. Długo na to czekałem. Poprzednio dostałem bowiem nominację do tej nagrody w 2009 roku za „Wszystko, co kocham”. Struktura Oscara i Orła jest podobna – w obu przypadkach to środowisko filmowe głosuje na swoich reprezentantów. Dlatego było mi bardzo miło, że moi koledzy i koleżanki mnie docenili. W międzyczasie miałem kilka fajnych ról, a byłem konsekwentnie pomijany przy Orłach. Dlatego bardzo mnie ucieszyła ta tegoroczna nominacja. Kilka dni później pojawiłem się w Los Angeles na Oscarach. Dzięki takim momentom wierzysz w moc kina. Bo przecież wszyscy filmowcy na całym świecie robią to samo: próbują opowiadać poruszające historie, by dać ludziom wytchnienie od codziennych problemów. Czasem to się nam udaje – i to jest wspaniałe.
Wszyscy filmowcy to jedna rodzina?
(śmiech) Oczywiście nasz przemysł filmowy jest nieporównywalnie mniejszy od amerykańskiego. Tam na promocję jednego tytułu przeznacza się większy budżet niż na produkcję polskich filmów razem wziętych za rok czy dwa lata. Przyjrzenie się temu z bliska uświadomiło mi gdzie jesteśmy i ile jeszcze przed nami. Przeżywamy bowiem teraz gigantyczną zapaść branży, związaną z tym, że ludzie przestali chodzić do kina. To zawsze jest łańcuch połączony: część pieniędzy ze sprzedaży biletów idzie do dystrybutorów i producentów. Ten strumyczek został obecnie odcięty i twórcy filmów artystycznych czy niezależnych mają wielkie problemy z realizacją swych pomysłów. Pobyt w USA pokazał mi jednak, że kino nie jest tak łatwo wykończyć.
Zagrałeś w „IO” drugoplanową rolę. Warto decydować się na takie występy u takich twórców jak Jerzy Skolimowski?
Myślę, że u Jerzego to warto zagrać nawet epizod. (śmiech) Każda okazja, by znaleźć się u tak legendarnego twórcy, jest wyjątkowa. Choćby tylko po to, żeby móc mieć w swojej biografii jego film. To samo miałem niegdyś z Wajdą. Miałem grać u niego główną rolę, ale jej nie dostałem. Wtedy pan Andrzej dawał mi drobniejsze role, dzięki czemu mogłem się otrzeć o jego geniusz: zobaczyć jak pracuje i chwilę z nim porozmawiać. Bo kino to kwestia takich właśnie spotkań. Akurat z Jerzym znam się i przyjaźnię od wielu lat. Dlatego kiedy zadzwonił do mnie z pytaniem czy chcę u niego zagrać, nie musiałem pytać co to za rola. To było dla mnie drugorzędne czy duża czy mała. Od razu się zgodziłem i powiedziałem, że nawet mu dopłacę, żeby wystąpić w jego filmie. (śmiech) Jerzy obiecał mi, że choć „IO” to mały film, to może będzie Cannes i Oscary. No i miał rację – sprawdziło się.
Dlaczego twoim zdaniem „IO” nie dostał jednak statuetki?
Główna różnica między rynkiem europejskim a amerykańskim polega na sposobie finansowania produkcji filmowej. Za oceanem zawsze wszystkich szokuje, że u nas państwo dotuje filmy. „Co to za biznes, jeśli trzeba do niego dokładać?” - pytają. W USA wszystko kręci się wokół pieniędzy: kto ile może zainwestować i ile na tym zarobić. Dlatego znalezienie się w piątce tych nominowanych do Oscara filmów, to był wielki sukces. Tym bardziej, że każdy z nich naprawdę jest świetny. Rozmawialiśmy praktycznie z wszystkimi ekipami, które tam przyjechały i każdy miał świadomość, że zderzenie z taką wielką machiną promocyjną, jaką Netflix mógł zafundować „Na zachodzie bez zmian”, jest poza zasięgiem każdego europejskiego producenta. Oczywiście do jakiegoś tam etapu jakość filmu i renoma jego twórcy ma znaczenie. Ale potem liczy się tylko to, ile możesz zainwestować w promocję, by dotrzeć jak największej ilości członków akademii.
Mówi się też, że „IO” ma zbyt radykalne przesłanie, jak na obecne czasy, bo nie jesteśmy jeszcze gotowi, by zrezygnować z zabijania zwierząt na mięso. Co o tym sądzisz?
Nie widzę w tym filmie nic radykalnego. To raczej desperackie wołanie, żeby się opamiętać i uświadomić, że zmierzamy w kierunku wielkiej katastrofy. „IO” to ostatni dzwonek. Bo co my jako filmowcy możemy? Zrobić film na ważny temat i trafić z nim do ludzi. Czyli jeśli „IO” zmieni życie kilkuset czy kilku tysięcy ludzi, to będzie nasz sukces. Dzięki tej nominacji do Oscara, ten film zostanie bowiem zobaczony na całym świecie. To ogromna siła tej nagrody. Gdziekolwiek nie powiedziałem, że gram w filmie o osiołku, wszyscy od razu kojarzyli „IO”. Dzięki Oscarom przekaz, jaki niesie nasz film, dotrze więc do ogromnej ilości ludzi.
„IO” pomoże ci w karierze poza Polską?
Tak. To działa. Kiedy wystąpiłeś w filmie, który odniósł taki duży międzynarodowy sukces, wielu ludzi z branży cię kojarzy. Dlatego takie rzeczy same się kleją. Oczywiście nie mówię, że zostałem już zasypany propozycjami. Z prestiżowego punktu widzenia największe znaczenie ma dla mnie to, jak sukces „IO” zadziała dla mnie w kraju.
To znaczy?
Jest tylko kilku aktorów w Polsce, którzy mieli film nominowany do Oscara. Wchodzę obecnie w dojrzały etap mojej kariery i to wyróżnienie zdarzyło się dla mnie w idealnym momencie. Początkowo miałem zamiar zrobić sobie w tym roku dłuższą przerwę, tak teraz zanosi się, że nadal będę ciężko pracował. Mam bowiem kilka projektów do zrobienia. Ważne jest więc dla mnie, że zyskałem dzięki „IO” szerszą rozpoznawalność.
Grywasz za granicą od czasu włoskiego serialu „Franciszek” z 2010 roku. To innego rodzaju aktorska przygoda niż w Polsce?
Na pewno to doświadczenie, które ubogaca cię jako aktora. Od czasu rewolucji dźwiękowej, kręcenie filmu tak naprawdę wszędzie wygląda tak samo. Nawet na pewnych stanowiskach na planie, powtarzają się podobne typy ludzkie. To dosyć zabawne. Kiedy wchodzisz na zagraniczny plan, możesz od razu powiedzieć: „To jest producent, to jest scenograf, to jest oświetlacz, to jest kierowca”. Filmowcy ze swojej natury to dosyć specyficzni ludzie. Żeby utrzymać się w tej profesji na dłużej, trzeba lubić styl życia wagabundy, kogoś, kto jest ciągle w podróży na walizkach. Wszyscy filmowcy przyjaźnią się ze sobą i tworzą jedną rodzinę. Przyjeżdżasz na plan i umawiasz się z tą setką ludzi, że kreujecie pewną fantazję. To daje głębszy poziom zaangażowania. I w każdym miejscu na świecie jest to podobne.
Nie ma żadnych różnic?
Największe różnice są między europejskim a amerykańskim systemem. W tym drugim aktorzy mają bardzo wysoką pozycję na planie. Dlatego są też często producentami wiodącymi swych filmów. Ta hierarchia jest bardzo konserwatywna. Dla mnie to było zaskakujące. Podczas pracy nad jednym z takich anglosaskich filmów, podszedł do mnie producent i powiedział, żebym się tak mocno nie bratał z filmową ekipa, bo inni aktorzy źle wypadają w tej sytuacji. Tam nie wolno rozmawiać aktorom z resztą pracujących na planie. Tymczasem ja potrzebuję wsparcia tych ludzi. „Ale oni ci dają to wsparcie swoją pracą” – tłumaczył mi ten producent. Tymczasem ja jestem wychowany w innej kulturze filmowej – przyjaźnię się z całą ekipą, lubię tych ludzi i doceniam ich pracę. Musiałem się jednak dostosować do tych odmiennych dla mnie reguł.
A w Europie?
W niemieckim kinie świętością jest plan pracy. Kiedy masz napisane, że przerwa obiadowa ma się odbyć o godzinie 14.35 – to ona na pewno się wtedy odbędzie. U nas często przedłuża się czas realizacji, żeby dokończyć scenę. W efekcie przesuwa się czas posiłku. Ludzie z cateringu bardzo na to narzekają, ale są do tego przyzwyczajeni. Tymczasem na niemieckim planie przerywa się kręcenie, wszystko się odkłada - i idzie się na obiad. Potem ludzie wracają i pracują dalej.
Lubisz grać w obcym języku?
To nie jest jakoś skomplikowane. Aktor dostaje swoje kwestie i może się ich nauczyć w każdym języku. W dzisiejszych czasach wystarczy sobie wziąć coacha i jeśli ma się dobry słuch, a powinno się go mieć w ramach predyspozycji zawodowych, to nie ma problemu. Poza tym w dzisiejszych realiach wszystkie projekty są zdubingowane. Bariera językowa przestała więc obecnie ograniczać aktorów.
Który ze swych zagranicznych filmów uznajesz za najciekawszy?
Ten amerykański – „Trzy sekundy” z 2019 roku. To jedyny film akcji, który zrobiłem. A ja wychowałem się na tego rodzaju amerykańskim kinie klasy B. W latach 90. namiętnie wypożyczałem kasety VHS z filmami Bruce’a Willisa czy Sylvestra Stallone. Pościgi, strzelaniny, wybuchy – to mój żywioł. Dlatego „Trzy sekundy” były dla mnie niesamowitą przygodą. Miałem zdjęcia w Londynie w legendarnych Pinewood Studios, gdzie Polański nakręcił „Piratów” i powstawały „Gwiezdne wojny”. Przy takich produkcjach nie ma przestojów. Nawet jeśli czekasz, to płacą ci cały czas i jesteś na „stand by’u” – pod hotelem czeka kierowca i kiedy po ciebie zadzwonią, to natychmiast jedziesz na zdjęcia. Dlatego czasem można więcej zarobić na tym czekaniu niż graniu na planie. (śmiech) Zależy jaką masz rolę.
Mogłeś się przyjrzeć z bliska jak wygląda taka wielka machina filmowa?
Ja się fascynuję produkcją filmów, więc sobie wszystko dokładnie pooglądałem. Mieliśmy na przykład zdjęcia w starej fabryce Kodaka w Londynie. Kiedy przyjechała tam „kamerówka” – to tirem. A u nas przyjeżdża busem. (śmiech) Kiedy przyjechało światło – to trzema tirami. A u nas ciężarówką. Wszystko było więc większe.
Która scena przyniosła ci najwięcej frajdy?
U nas, kiedy jesteśmy na planie, to zawsze coś kombinujemy, zmieniamy i improwizujemy. A tam wszystko jest ułożone według sztywnego planu i trzeba to konkretnie zrealizować. To był specyficzny film – rozrywkowe kino akcji. Miałem więc mnóstwo scen kaskaderskich. Najfajniejsza była chyba ta, kiedy terroryzuję Anę De Armas z jej dzieckiem i strzelamy się z raperem Commonem na schodach. Zasłaniam się, siłujemy się z bronią, on mi przystawia ją do głowy, strzela – i mój mózg rozbryzguje się na ścianie. (śmiech) To był bardzo fajny efekt: mieli do tego taką specjalną wyrzutnię. „Banany z arbuzem to najlepszy mózg” – zdradzili mi potem ludzie od efektów. To fajne detale realizacyjne, które są pasjonujące dla kogoś, kto się tym interesuje.
W Polsce oglądamy cię właśnie w filmie „Święty”. To kolejny projekt z twoim udziałem, który opowiada o czasach Peerelu. Przypadek?
Faktycznie zrobiłem trochę tych filmów, które się dzieją za komuny. W latach 80., ale też w 70. i nawet 60. Dlatego dzisiaj to dla mnie znane terytorium.
Tym razem akcja „Świętego” rozgrywa się w 1986 roku – czyli w roku, kiedy przyszedłeś na świat.
To był specyficzny rok. Półtora roku wcześniej zamordowano księdza Popiełuszkę. My opowiadamy o historii kradzieży figury św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. Poziom beznadziei osiągnął już wówczas w Polsce maksimum. Dopiero później pojawiły się pierwsze sugestie, że może będzie jakiś układ między władzą a opozycją i coś się odkorkuje. Kościół próbował bowiem mocno mediować. Tymczasem w 1986 roku nikt o tym nawet nie myślał. Peerel za czasów Gierka był zupełnie inny: modernizacja kraju i różne inwestycje sprawiały, że ludzie mieli w sobie więcej entuzjazmu. Z biegiem lat jednak wszystko zaczęło niszczeć. Ta modernistyczna Polska z lat 70. zużyła się. Stan wojenny brutalnie stłamsił wszystkie nadzieje Polaków. Kilka tysięcy osób wylądowało w więzieniach i w obozach dla internowanych. Połowa lat 80. był więc okresem wielkiej smuty.
W „Świętym” oglądamy jak komunizm deprawował Polaków.
To prawda. Ludzie bali się wtedy ze sobą otwarcie rozmawiać. I pokazujemy to w naszym filmie: jego bohaterowie mówią półsłówkami, za którymi ukrywa się prawda. Ludzie wtedy nawzajem donosili na siebie. Mąż czasem nie wiedział, że jego żona jest tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. To był bardzo mroczny okres.
Grany przez ciebie porucznik Andrzej Baran to przysłowiowy „dobry glina”. Ten pozytywny rys tego bohatera był dla ciebie ważny?
To było dla mnie najciekawsze. Mój bohater zadaje sobie pytanie: jak nie ubrudzić się, mieszkając w chlewie i karmiąc świnie. (śmiech) Ta obrazowa metafora przemawia do mnie bardzo, bo wychowałem się na styku miasteczka i wsi, a moja rodzina miała gospodarstwo rolne.
Myślisz, że można było wtedy pracować w milicji i pozostać przyzwoitym człowiekiem?
To trudne pytanie. Nie mam oczywiście własnych doświadczeń z tamtego czasu. Wychowałem się już w wolnej Polsce. Czytałem jednak dużo o Peerelu i rozmawiałem z ludźmi, którzy pamiętają tamte czasy. W tym z tymi, którzy należeli do PZPR. Stąd wiem, że MSW dowodzone przez generała Kiszczaka, to było państwo w państwie. Oni mieli swoje szkoły, osiedla i sklepy. Oficjele z PZPR żyli zdecydowanie skromniej. Nie było wśród nich dobrze widziane, by otaczać się zbytkami. Byli to więc w jakimś sensie przyzwoici ludzie.
Kimś takim jest porucznik Baran?
Mój bohater pracuje w wydziale kryminalnym milicji obywatelskiej. W filmie pada taka kwestia: „My nie jesteśmy z „czwórki”. Wtedy ktoś odpowiada: „Co to za różnica, skoro mamy takie same mundury”. Ludzie jednak wiedzieli, że kryminalni to coś innego. Pogardzali esbekami, a nie śledczymi. W pewnym momencie któryś przełożony pyta w filmie: „Kto jest u nas ateistą?”. „Wszyscy” – odpowiadają milicjanci. „Akurat. Dobrze wiem, że chrzcicie dzieciaki po wsiach. Ateisty tu ze świecą szukać” – śmieje się ten pierwszy. Myślę więc, że na dole ludzie byli normalni i starali się ze sobą żyć w zgodzie. To są niuanse tamtych czasów, które trudno oddać na ekranie.
Film sugeruje, że kradzież figury św. Wojciecha z gnieźnieńskiej katedry była dziełem Służby Bezpieczeństwa. Naprawdę mogło tak być?
Mój bohater działa jak typowy śledczy – gromadzi materiał dowodowy i przedstawia go prokuraturze. Milicja nikogo nie oskarża, tylko robi czarną robotę. Porucznik Baran jest pasjonatem tego, co robi. Bo żeby być śledczym trzeba kochać swoją pracę. Baran babra się bowiem w najciemniejszych odmętach ludzkiego świata. I on próbuje dojść do prawdy – dowiedzieć się jak było. Kto i co zrobił. Dla niego taka prowokacja ze strony Służby Bezpieczeństwa była bardzo prawdopodobna. Dlatego myślę, że to wiarygodne.
Myślisz, że młodzi widzowie nie zrozumieją niuansów peerelowskiej rzeczywistości?
Ja znajduję tu liczne analogie do współczesności. Czy to w Kościele, czy to w administracji państwowej, czy w samorządzie, czy w prywatnym sektorze, są dziś przyzwoici ludzie. Ja ich widzę i wielu z nich znam. Oni chcą wykonać dobrą robotę dla swojego społeczeństwa, dla swojej ojczyzny, dla swoich parafian, dla swoich partnerów w biznesie. Tylko niestety zostali stłamszeni i wydaje się nam, że ich nie ma.
„IO” jest filmem artystycznym, „Trzy sekundy” – typowo komercyjnym, a „Święty” - czymś pomiędzy. Ta różnorodność ról pomaga ci zachować świeżość w zawodzie?
To, że mogłem zagrać w tak odmiennych filmach, na pewno przyspieszyło proces stawania się przeze mnie profesjonalnym aktorem. Kiedy byłem na studiach, moi starsi koledzy powtarzali mi, aktorstwo to rzemieślnicza czy wręcz fizyczna praca. Nie wierzyłem w to, ale dzisiaj się z nimi zgadzam. Musiałem jednak do tego dojrzeć. Dojść do tego swoją pracą, zdobyć doświadczenie. Dzięki temu, że grałem tak różne role, mogłem spróbować swojego zawodu w odmiennych jego przejawach. Ten profesjonalizm przyszedł do mnie już kilka lat temu. Dlatego kiedy teraz jakiś reżyser czy producent zadzwoni do mnie z nową propozycją, to ja nie zastanawiam się, jaki to projekt, tylko jakie to będzie spotkanie, kim są ludzie, z którymi mam pracować i dlaczego chcą robić ten film. Nie zastanawiam się czy dam radę. Ja muszę dać radę zrobić wszystko i zagrać we wszystkim, co mi się proponuje. Na tym polega moja praca: mam się wcielać w różnych bohaterów.
Mówi się teraz, że ustatkowałeś się jako człowiek i aktor. Może stąd to profesjonalne podejście?
Ja ustatkowałem się już dziesięć lat temu. Cieszy mnie, że mówi się o tym dopiero teraz, bo przynajmniej zdążyłem okrzepnąć w tym moim ustatkowaniu. (śmiech)