Mateusz Waligóra: Po dojściu na biegun poczułem, że już niczego nie muszę
Rok 2023 Mateusz Waligóra rozpoczął od zdobycia bieguna południowego. Samotnie i bez wsparcia z zewnątrz dotarł tam po pokonaniu 1250 kilometrów w 58 dni. Dokonał tego jako czwarty Polak w historii.
Dlaczego biegun południowy?
Znalezienie się na samym dole globusa było moim marzeniem przez ponad 20 lat. Kiedy, będąc w szkole podstawowej, spacerowałem po zamarzniętym Jeziorze Nyskim, wyobrażałem sobie, że kiedyś dotrę na biegun. Już wtedy podświadomie czułem, że to pragnienie nie pozostanie jedynie w sferze marzeń. Pandemia mocno zmieniła moje życie. Kiedy zniesiono obostrzenia, rozpocząłem marsz wzdłuż Wisły, w trakcie którego podjąłem decyzję o wyprawie na biegun południowy. Dokładnie pamiętam ten moment - to było w Krakowie, na ulicy Krowoderskiej.
W 58 dni przeszedł pan 1250 kilometrów przez lodową pustynię. Ile razy chciał pan zawrócić?
Z tym zawracaniem to nie jest taka prosta sprawa. Rozpoczynając marsz, wiedziałem, dokąd zmierzam. W moim urządzeniu GPS biegun południowy oznaczony był jako AFE - to akronim imion mojej żony i synów. Wiedziałem, że moja droga do AFE, do domu i tego wszystkiego, co stanowi o mojej tożsamości, wiedzie przez biegun południowy. Nie myślałem o zawracaniu, ale wielokrotnie chciałem się poddać, szczególnie podczas pierwszej części wyprawy. Antarktyda to najbardziej suchy kontynent na świecie. W czasie antarktycznego lata opady śniegu występują tam bardzo rzadko. Jednak w tym roku wystąpiły w takiej ilości, że zostały określone jako anomalia pogodowa. Widoczność była tak słaba, że widziałem tylko czubki nart, dlatego w niektórych momentach traciłem równowagę. Nie wiedziałem, czy idę pod górę, czy schodzę. Przez pierwsze dni wyprawy regularnie upadałem, potykając się na śniegu. Powierzchnia Antarktydy nie jest gładka jak stół, ale pofałdowana i pokryta zastrugami - wydmami z lodu, wyrzeźbionymi przez wiatr, które zwykle mają kilkanaście centymetrów wysokości, ale zdarzają się też wysokie na dwa metry. Szedłem, nie widząc absolutnie nic, moimi oczami stały się narty. Mogłem zamknąć powieki i czytać teren za pomocą stóp, czuć podłoże jedynie przez narty. Niestety dosyć często prowadziło to do sytuacji, w której jedna narta uderzała w zastrugę, a gdy odruchowo dostawiałem drugą, wiedziałem, że zakończy się to upadkiem.
Wiele takich upadków pan zaliczył?
Nie jestem w stanie powiedzieć. To było frustrujące, a jednocześnie niebezpieczne. Mogłem wpaść w szczeliny lodowcowe, skręcić kostkę, złamać nogę albo nartę.
Zdarzało się, że kiedy po raz kolejny lądowałem w śniegu, siadałem na saniach i płakałem, bo miałem wszystkiego dość.
W takich momentach najlepiej jest rozbić obóz, spróbować przeczekać kilka, kilkanaście godzin. Pora dnia i tak nie miała znaczenia, bo latem na Antarktydzie słońce nie zachodzi. W momentach największego zniechęcenia i złości, rozbijałem obóz. I wtedy płakałem w namiocie a nie na saniach.
Mam wrażenie, że z każdą podróżą przesuwa pan swoje granice, przekracza siebie.
Na każdej wyprawie czegoś się uczę i z pewnością przesuwam granice swojej wiedzy. Natomiast nie mogę powiedzieć, że ta wyprawa była dla mnie najbardziej wymagająca. Robiłem rzeczy trudniejsze fizycznie i psychicznie. Mam na myśli wyprawę szlakiem Canning Stock Route przez cztery pustynie w Australii. To było coś. Trudniejsza była również wyprawa przez Pustynię Gobi. Wiele osób podejmowało próbę samotnego przejścia przez nią i nikomu się nie udało. Ja tego dokonałem. To przedsięwzięcie wymagało dużej innowacyjności, wiele rzeczy musiałem wymyślić od podstaw. Na Antarktydzie nie było takiej potrzeby. W trakcie wyprawy na biegun południowy obowiązują dokładnie te same zasady, jakie obowiązywały ponad 110 lat temu, kiedy do bieguna doszedł Roald Amundsen z zespołem (14 grudnia 1911 r.). Niektórzy mówią, że dzisiaj to już nie są wyprawy polarne. Mamy GPS-y, telefony satelitarne, lekki i ciepły sprzęt, żywność instant. To prawda, tyle że... Antarktyda o tym nie wie. Zimno jest tak samo i wieje tak samo. A jednocześnie jesteśmy w stanie zorganizować taką wyprawę w absolutnie najczystszym stylu, poruszając się samotnie, ciągnąc sanie bez wykorzystania kucyków, jak to robił Robert Falcon Scott i bez psów, jak to robił Roald Amundsen. I to jest wielka wartość.
Patrząc na swoje podróże, konfrontuje się pan czasem z poczuciem niedowierzania? Z czego ono wynika?
Dałbym wiele, aby ktoś mi to wytłumaczył. Niestety nie wiem. W drodze na biegun po raz pierwszy poczułem coś takiego.
Antarktyda jest miejscem absolutnie innym od tych, w których byłem. Jest najbardziej odizolowanym kontynentem, gdzie nie ma ludzi, pomijając oczywiście osoby pracujące w stacjach badawczych na Półwyspie Antarktycznym i obrzeżach kontynentu. Poczucie przebywania w tak wyjątkowym miejscu czasem działało na mnie paraliżująco.
Zdawałem sobie sprawę, że nie mogę popełnić żadnego błędu, bo ewentualna pomoc będzie skomplikowana. Rzeczywistość nie wygląda tak, jak wydaje się wielu postronnym obserwatorom, że w razie wypadku można zadzwonić przez telefon satelitarny i - podobnie jak w Tatrach - w ciągu kilkunastu minut przylecą ratownicy TOPR-u. Na Antarktydzie warunki odpowiednie do latania niewielkimi samolotami występują bardzo rzadko. Świadomość, że jestem w tak odizolowanym miejscu, że ze wszystkim muszę sobie poradzić sam, że muszę być bardzo ostrożny, nie odmrozić się, nie uszkodzić ciała - zupełnie zmienia percepcję. Podczas pierwszego etapu wędrówki miałem infekcję płuc, musiałem przyjąć antybiotyki, które bardzo mnie osłabiły. To był moment, kiedy wszystko mogło się rozstrzygnąć w jedną lub w drugą stronę: albo odzyskam siły i będę w stanie iść, albo się nie uda i będę musiał zrezygnować. Było zresztą kilka takich sytuacji, w których myślałem, że poniosę fiasko i nic nie mogę z tym zrobić, ponieważ nie wszystko zależy ode mnie. Szczęśliwie się udało.
Jak nauczyć się mierzyć siły na zamiary, by nie porwać się na coś, co nas przerasta?
Lubię stawiać sobie cele, które mnie przerastają w sferze planów. To sprawia, że się rozwijam, nabywam nowe umiejętności. Przykładem takiego celu jest przepłynięcie Atlantyku w łodzi wiosłowej. Bardzo chciałbym kiedyś to zrobić, ale... nie potrafię pływać. Czuję dużą obawę przed otwartą wodą. Jednak może właśnie dlatego ten cel jest dla mnie atrakcyjny, bo wiem, że jego osiągnięcie będzie wymagało ode mnie dużo pracy. Myśl o tym, jak wiele muszę się nauczyć, sprawia, że czuję się bardziej zmotywowany. Współcześnie jesteśmy karmieni tym, że sukces powinien przychodzić łatwo i szybko. Nie zgadzam się. To, co przychodzi łatwo, sprawia mniej satysfakcji, nie doceniamy tego.
Niektórzy twierdzą, że liczy się cel. Inni, że kluczowa jest droga. Co było ważniejsze dla pana: iść czy dotrzeć?
Obie te czynności były dla mnie równie ważne. Rozważanie czy cel, czy droga, które towarzyszy tak wielu osobom, mnie także nie omija i nie ominęło mnie również na Antarktydzie. Kiedy było naprawdę ciężko, kiedy myślałem, że nie mam szans, nie dam rady, nie wystarczy mi jedzenia albo paliwa - marsz mógłby się załamać, gdyby nie potrzeba dotarcia do celu. Zdarzało się, że spadło 50 centymetrów świeżego śniegu, a moje sanie ważyły 130 kilogramów. Wtedy trudno było mówić o wędrówce. Musiałem ciągle szarpać sanie, krok za krokiem. Tak jak marynarze pracujący na statkach krzyczą: haul! w rytm szanty, żeby pociągnąć linę, ja też krzyczałem, by skoordynować ruch szarpania sań ze śniegu. Było to bardzo trudne. W takich momentach myśl o tym, że idę do AFE, działała na mnie motywująco. Biegun był jednym z punktów na mojej drodze. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Jednak zdaję sobie sprawę, że gdyby po drodze zabrakło któregoś z punktów, nie znalazłbym się przy tym ostatnim. Zatem dylemat: droga czy cel pozostanie nierozwiązany.
Czy istnieje jakaś obiektywna, nieprzekraczalna granica ludzkiej wytrzymałości i determinacji, czy za każdym razem wyznacza ją pan od nowa?
Sztuka powodzenia moich wypraw polega na tym, że potrafię przesuwać swoje granice coraz dalej i dalej. Jest to też związane z wiedzą i doświadczeniem. Po każdej wyprawie wiem o sobie nieco więcej, dlatego mogę przesunąć granicę wytrzymałości i determinacji. Wydaje mi się, że potrafię przesuwać swoje granice w sposób bezpieczny, choć może brzmi to pyszałkowato, ponieważ większość moich wypraw zakończyła się sukcesem. Poznanie swoich możliwości, limitów, wytrzymałości - jest bardzo ważne.
I chociaż wielokrotnie myślałem, że marsz do bieguna jest trudny, to jednak nigdy nie pojawiła się myśl, że jest ponad moje siły, nie było we mnie zwątpienia, przekonania, że jest poza moim zasięgiem, że go nie zdobędę.
Bardzo ważnym aspektem było też to, że jestem ojcem, dlatego łatwiej przychodzi mi stawianie kroku w tył. Osiem lat temu, kiedy przyszedł na świat mój starszy syn, zmieniło się moje podejście do kalkulowania i akceptacji ryzyka. Kiedy tracę kontrolę nad tym, co może się wydarzyć, potrafię powiedzieć sobie: to nie ma sensu, zawrócę i spróbuję innym razem.
Żyjemy w świecie pełnym bodźców, boimy się słuchać siebie, zmierzyć się z myślami. Jak udało się panu znaleźć w sobie spokój i wewnętrzną siłę, aby podczas samotnej wędrówki umieć być sam ze sobą i czerpać z tego przyjemność?
Któregoś dnia po prostu odważyłem się na to, by być sam. Samotności boją się te osoby, które nigdy jej nie doświadczyły. Mamy tysiąc znajomych na Facebooku, a kiedy chcemy z kimś wyjść na kręgle, to nie bardzo jest się do kogo odezwać, albo gdy trzeba przynieść pomidorówkę pod drzwi, bo mamy covid, nie bardzo jest kogo o to poprosić. Żyjemy w przekonaniu, że uczestniczymy w życiu dużej społeczności, ale niejednokrotnie czujemy się samotni. Ruszając na wyprawę, wiem, że będę sam. Rozpoczynając marsz przez Antarktydę, zdawałem sobie sprawę, że przeanalizuję tam całe moje życie. Tak mam podczas każdej wyprawy. Kiedy jestem sam, potrafię przypomnieć sobie rozmaite rzeczy ze swojego życia. Na co dzień nie mam na to szans. Kiedy byłem na Antarktydzie, miałem trzy podstawowe zadania: iść na nartach, jeść i spać. Takie uproszczenie życia sprawiało, że nie musiałem pełnić żadnej roli, nie miałem przed kim udawać. To był wspaniały czas, tylko dla mnie. I jest to w pewnym sensie uzależniające. Samotność to na pewno jeden z powodów, dla których ruszam na takie wyprawy: mam czas dla siebie, ciszę i spokój. Jednocześnie wyprawa na biegun była dla mnie olbrzymią zagadką, czy będę w stanie udźwignąć to psychicznie. Po powrocie z Pustyni Gobi zaczęły się u mnie dosyć intensywne wahania nastrojów, które doprowadziły mnie do stanów depresyjnych. W ciągu ostatnich trzech lat pracowałem nad tym, aby sobie z tym wszystkim poradzić. Rozpocząłem psychoterapię, przyjmowałem leki psychotropowe. Odstawiłem je dwa miesiące przed wyruszeniem na Antarktydę i byłem ciekaw, jak moja głowa sobie poradzi. Poradziła sobie doskonale.
Chciałbym, aby moja wyprawa na biegun była inspiracją dla kogoś, kto waha się, czy zrobić pierwszy krok.
Wiele miesięcy zajęło mi zdecydowanie się na pierwszą rozmowę z psychologiem. I pamiętam, jak bardzo czułem się po niej rozczarowany. W społeczeństwie nadal pokutuje przeświadczenie, że ten, kto ma problemy ze zdrowiem psychicznym, to czubek, do którego należy podchodzić ze specjalną troską, stawiając gwiazdkę przy jego imieniu i nazwisku. Jeśli ktoś obserwujący tę wyprawę pomyśli, że skoro facet, który miał depresję, doszedł do bieguna, to może dzięki temu znajdzie w sobie siłę, żeby zrzucić z siebie różne problemy, albo poprosi o pomoc lub odejdzie od przemocowego partnera. Chciałbym, aby ta wyprawa była przyczynkiem do zmiany w czyimś życiu.
Czego nauczyła pana podróż na biegun? Czy zmieniła sposób patrzenia na świat i siebie?
Nauczyła mnie pokory, wróciłem z niej nieco bardziej świadomy swoich ograniczeń i możliwości. To cenna lekcja. Zrozumiałem też, że mniej znaczy więcej. Jeden wydłubany ze śniegu kawałek czekolady potrafi smakować lepiej niż cała tabliczka zjedzona w nagrodę po dojściu do bieguna. Jeden kubek gorzkiej herbaty smakuje intensywniej niż ponad 70 litrów wypitych w trakcie całej wyprawy. Na biegunie doceniłem małe rzeczy. Po dotarciu do celu, poczułem spełnienie. Zwykle kres wyprawy wywoływał u mnie poczucie ulgi, ponieważ dobiegł końca ogromny wysiłek fizyczny i psychiczny, który musiałem podejmować, a jednocześnie wyzwalał poczucie pustki. Wszystkie moje wyprawy wymagały wielu lat przygotowań. Dlatego starałem się jak najszybciej tę pustkę wypełnić nowym pomysłem. Po dojściu do bieguna poczułem, że już niczego nie muszę, aby umrzeć jako człowiek spełniony.
U celu wędrówki czekała na pana inna wersja Mateusza Waligóry?
Tak, chociaż nie spodziewałem się, że tak będzie. Ambicja była jednym z powodów, które zawsze pchały mnie do działania. Dziś nie jest już tym wiodącym powodem. Praca, którą wykonałem w ostatnich latach, sprawiła, że już nie szukam sensu, ani słów, którymi muszę tłumaczyć, dlaczego ruszam na kolejną wyprawę. Nie czuję już potrzeby, by wyjaśniać to innym. Zrozumiałem, że nawet jeśli podróże mają sens tylko dla mnie - to wystarczy. Jednak pomimo poczucia spełnienia, pomimo tego, że nie muszę się nigdzie ruszać, nadal chcę. I to jest bardzo przyjemne.
Co pan czuł, stawiając stopy na biegunie?
Kiedy dotarłem do celu, usiadłem na saniach, zamknąłem oczy i słuchałem jak na wietrze delikatnie trzepoczą flagi państw wchodzących w skład Układu Antarktycznego. Biegun pojmowałem przede wszystkim zmysłem słuchu.
Podobno ten kto poznał tajemnicę biegunów, poznał tajemnicę świata. Czy po zdobyciu bieguna południowego czuje pan, że coś więcej wie o świecie? Co było dla pana tajemnicą, którą warto było poznać tak daleko od domu?
Marek Kamiński w swoich dziennikach z bieguna południowego zapisał, że czasem robimy niezrozumiałe rzeczy po to, żeby później usiąść w domu, zaparzyć herbatę i patrzeć przez okno ze świadomością, że życie nie przeciekło nam między palcami. Trudno mi to wytłumaczyć, ale czuję dokładnie to samo.