Mery Spolsky: Scena uwalnia moją kreatywność i fantazję
Swoją premierę miała właśnie piosenka „Santorini” – to jej propozycja na przebój tegorocznego lata. Z tej okazji Mery Spolsky opowiada nam, jak to się dzieje, że im mniej ubrań ma na sobie podczas koncertu, tym bardziej czuje się wolna.
- Zaprosiłaś nas na „Santorini”, a sama wyjechałaś do Gdyni. Ładnie to tak?
- (śmiech) Uwielbiam takie rymy i psikusy. „Santorini” jest o tym, żeby doceniać to, co jest tu i teraz. Czasem planujemy wymarzone wakacje z żurnala czy z telewizji, a nie stać nas na ich wykupienie lub nie mamy czasu czy siły. Wtedy wyjście na mrożoną kawę do kawiarni na rogu naszej ulicy też może być przyjemnym sposobem na lato. Dlatego moje „Santorini” było trochę w Gdyni na Open’erze, a teraz jest w Warszawie. Czyli w Polsce.
- „Santorini” to melodyjna piosenka, która może być przebojem lata. Rozgłośnie radiowe grają wreszcie twoją muzykę?
- Właśnie takie mam hasło do tej piosenki – „Summer Hit”. Jeśli to nie będzie radiowy przebój lata, to na pewno będzie mój przebój lata. Ale faktycznie przy tej piosence te media, w których wcześniej byłam nieobecna, interesują się „Santorini”, bo to lżejszy utwór. Nie zdarzyło mi się jednak, że prowadząc auto i słuchając radia, natknęłam się na niego. Czekam więc. (śmiech) Byłoby bardzo miło, gdyby tak się stało. Moim i mojego producenta No Echoesa marzeniem jest, żeby przyłapać ludzi gdzieś na grillu czy na schodkach nad Wisłą, kiedy puszczają tę piosenkę i dobrze się przy tym bawią.
- Muzycznie sięgasz w „Santorini” do lat 80. To wpływ uwielbianej przez ciebie Duy Lipy?
- Dua Lipa faktycznie sięga do klasyków muzyki rozrywkowej z lat 80. i 90., więc w jej piosenkach można usłyszeć Jamiroquaia, Fleetwood Mac, a nawet Rolling Stonesów. Momentami są to melodie przeniesione jeden do jednego. I faktycznie coś we mnie takiego siedzi, że te lata 80. i 90. też mi się podobają. Wydaje mi się, że to przez mojego tatę, który puszcza mi dużo piosenek z tamtych czasów. Zresztą wtedy sam grał na basie i dużo nagrywał z innymi wykonawcami. Teraz mi to puszcza i stąd moja miłość do tych brzmień retro. Co ciekawe, pisaliśmy z No Echoesem „Santorini” z intencją umieszczenia go na mojej ostatniej płycie „EROTIK ERA” i nie miała to być piosenka nasycona latami 80. Wyszło to więc chyba przez przypadek.
- Tak naprawdę „Santorini” jest smutną piosenką, opowiadającą o tym, że rzeczywistość rzadko kiedy spełnia nasze oczekiwania. Co ją zainspirowało?
- Uwielbiam takie żarty, które od wielu lat są modne w internecie, a polegające na tym, że wrzuca się zdjęcie pod hasłem „oczekiwanie” versus zdjęcie „rzeczywistość”. Idealnym miejscem, gdzie można by taką fotografię zrobić, jest właśnie nasza polska Gdynia. Bo od wyjazdu nad polskie morze oczekujemy tego, iż będziemy się opalać na plaży w bikini, a w rzeczywistości musimy ubierać grube bluzy.
- „Santorini” ma odniesienie do twojego życia?
- To też przewrotny żart. Nam się wydaje, że nasze życie powinno być idealne: musimy znaleźć idealnego męża lub żonę, zaliczyć oświadczyny na Santorini, obejrzeć z narzeczonym lub narzeczoną idealny zachód słońca. A w rzeczywistości wychodzi tak, jak wychodzi. Czyli czasem nijak czy bardzo przeciętnie. I o tym jest ta piosenka. Jest smutna – bo pisałam ją dwa lata temu, kiedy miałam smutne lato. Stąd taki tekst.
- Wspomniałaś o tacie: to on sprawił, że jako dziecko zainteresowałaś się muzyką?
- Ta historia jest śmieszna: tata zaprowadził mnie do tej samej podstawowej szkoły muzycznej, do której on uczęszczał, a potem do tej samej średniej szkoły muzycznej, do której on chodził. Moja nauczycielka od skrzypiec to jego koleżanka ze szkolnej ławki. Trafiłam do niej przez przypadek, bo akurat ona uczyła gry na skrzypcach. Myślę więc, że ta muzyka w moim życiu to faktycznie zasługa taty. Kiedy byłam mała, wcale nie marzyłam o graniu na skrzypcach. To on mnie posłał do szkoły muzycznej i bardzo się cieszę, że tak wyszło. Chociaż skrzypiec dziś nie dotykam.
- Dlaczego?
- Dziś na szczęście pojawiła się Sanah, która zapełniła lukę na polskiej scenie muzycznej, kiedy ja odłożyłam skrzypce w kąt. (śmiech) Nie potrzeba więc chyba drugiej dziewczyny, która śpiewa i gra na tym instrumencie. Ja po prostu nie lubię skrzypiec. Nie lubię na nich grać, nigdy nie miałam do nich takiej miłości, jaką mam do gitary albo syntezatorów. Oczywiście w szkole grałam na skrzypcach, bo trzeba było. Taki był mój obowiązek. Potem porzuciłam je i teraz są na strychu i nie wracam do nich. No chyba, że w czasie Bożego Narodzenia, żeby zagrać kolędy. Ale wystarczą góra trzy i już skrzypce wracają z powrotem na strych.
- Skąd się wzięło w takim razie twoje śpiewanie?
- Pamiętam, że jako mała dziewczynka oglądałam w kablówce MTV i byłam zafascynowana występami takich gwiazd, jak Madonna, Christina Aguilera czy Britney Spears. Najbardziej podobało mi się, że oprócz śpiewania, jest tam cała rewia mody i że to wszystko jest bardzo kolorowe. Pamiętam, że kiedy grałam na skrzypcach, ciągnęło mnie, aby coś przyświrować: ubrać na siebie coś śmiesznego czy ruszać się jakoś dziwnie. Oczywiście w szkole muzycznej nie było na to miejsca. Grając klasyczne utwory, musieliśmy ubierać galowe stroje. Nie było więc tam miejsca na popis. Dlatego wpadłam na pomysł, aby eksperymentować ze śpiewaniem. Zaczęłam organizować domowe karaoke, potem robiłyśmy jakieś przebieranki z koleżankami. Tak to mnie pociągnęło. Później był chór i musicale w szkole. Wtedy zrozumiałam, że śpiewanie to mój świat. Stanie jak kołek z instrumentem na scenie zdecydowanie nie było zgodne z moim temperamentem.
- Podobno jako mała dziewczynka byłaś bardzo nieśmiała. Występy na scenie, to było chwycenie byka za rogi?
- Nie wiem skąd to się u mnie brało od małego, że byłam nieśmiała w szkole i na zajęciach, a kiedy mnie wypychano na scenę, niespodziewanie nabierałam zaskakującej wręcz śmiałości. Pamiętam mój pierwszy musical – miałam 11 lat i było to „Grease”. Graliśmy go w warszawskim Teatrze Ateneum z naszą szkołą. Tańcząc i śpiewając w nim czułam się jak ryba w wodzie. A następnego dnia na zajęciach z matematyki Marysia była już totalnie wystraszona. Tylko scena wyzwalała we mnie inne oblicze. Dlatego w naturalny sposób postanowiłam iść za tym.
- Kiedy miałaś 21 lat, zmarła twoja mama. Jak sobie poradziłaś z tą traumę?
- Myślę, że cały czas uczę się sobie z tym radzić. Bo to jest tęsknota, która nie minie do końca życia. Tym bardziej, że mama była nie tylko mamą, ale moją muzyczną mentorką. Bardzo mnie wspierała w śpiewaniu, na pewnym etapie nawet bardziej niż tata, bo to ona wymyśliła ze mną Mery Spolsky. Mama była też dla mnie autorytetem tekstowym, bo od zawsze pisała wiersze i opowiadania. Co prawda nie wydawała publicznie, ale ja naczytałam się tego i dużo się od niej nauczyłam. Była też moją fanką numer jeden, więc trudno było mi sobie poradzić z taką stratą, kiedy osoba, która we mnie najbardziej wierzyła, niespodziewanie odeszła. Na szczęście mama zostawiła dużo takiego poczucia, że w życiu trzeba działać i nie można w siebie wątpić. Niby nadal zdarza mi się, że wątpię sama w siebie, ale wtedy zawsze mama dźwięczy mi w głowie. (śmiech)
- W jednym z wywiadów powiedziałaś o śmierci mamy: „Paradoksalnie dało mi to kopa, żeby robić muzę”. Jak to możliwe?
- Mama zawsze zmuszała mnie do aktywności: ciągnęła mnie na jakiś casting czy namawiała na występ przed jej znajomymi. Kiedy umarła, obudziło się we mnie coś takiego, że muszę dla niej coś zrobić, muszę przedłużyć jej istnienie na tym świecie. I chyba dodało mi to energii do śpiewania i występowania. Miałam też myśl, o której piszę w piosence „Najsmutniejsza dziewczyna roku”, że po śmierci tak bliskiej osoby, jest już ci obojętne, co się wydarzy w twoim życiu, że przestajesz się wszystkiego bać. Dostałam więc wtedy więcej odwagi i pomyślałam: „Raz się żyje. Najwyżej mi nie wyjdzie”. (śmiech)
- Jak narodziła się Mery Spolsky?
- To była na początku dziewczyna z gitarą. Tata sprezentował mi gitarę akustyczną i wtedy podjęłam decyzję, żeby rzucić skrzypce. Zaczęłam pisać dużo piosenek z gitarą akustyczną i wbijałam na mnóstwo przeglądów i konkursów muzycznych. Byłam wtedy tylko Mery, bo po prostu mówiono tak na mnie. Mama tak na mnie mówiła, znajomi też. Spolsky pojawiła się podczas burzy mózgów z moją mamą, kiedy stwierdziłyśmy, że lubię pisać po polsku i ciągnie mnie do tego języka. Skoro więc jestem taką orędowniczką polskiego, to powinnam być Spolsky. Ta przewrotna pisownia z „y” na końcu miała pokazywać, że jedną nogą jestem tu nad Wisłą, ale drugą – gdzie tam, na Zachodzie, o którym przecież każdy u nas marzy.
- Mery Spolsky bardzo się różni od Marysi Żak?
- Myślę, że bardzo, bo to dwie zupełnie różne osobowości. Dlatego powstała książka „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj”. Przedstawiam się w niej jako Marysia, ta bardziej codzienna dziewczyna: skromna i nieśmiała. Ostatnio zagraliśmy w Gdyni podczas Open’era cztery spektakle z tym projektem i przyjemnie było pokazać tylu widzom tę moją drugą stronę – osobę, którą zdecydowanie mniej lubię.
- Czyli Mery Spolsky to kreacja sceniczna?
- Myślę, że tak. Już kiedy byłam mała, scena mnie zmieniała, dodawała odwagi i siły. Tak samo jest teraz. Kiedy schodzę ze sceny, staję się kimś zupełnie innym. Kiedy wychodzę śpiewać, nie wstydzę się ubrać różnych dziwnych stylizacji. Kiedy miałabym jednak założyć którąś z nich na co dzień, zastanowiłabym się dwa razy. Scena uwalnia więc moją kreatywność i fantazję. Pozwala na stworzenie kreacji artystycznej.
- Jednak pierwsza płyta Mery Spolsky – „Miło pana poznać” – zawierała teksty oparte o twe własne miłosne perypetie. Dlaczego od początku postawiłaś na autobiograficzne piosenki?
- Ja zawsze piszę o swoich przeżyciach. Moja pierwsza w życiu piosenka, jaką napisałam, będąc czternastoletnią dziewczyną, nosiła tytuł „Blond Boy” i opowiadała o chłopaku, którego zobaczyłam na ulicy we Francji i mi się spodobał. Dlatego nie ma opcji, żebym nie pisała o swych własnych przeżyciach. Nie umiem pisać o kimś. Mam za dużą potrzebę wyrzucenia z siebie swoich frustracji, smutków i radości.
- Śpiewasz o poważnych sprawach, ale w dowcipny sposób. Dlaczego?
- To mój charakter. Lubię ubierać wszystkie ciężkie tematy w żart. To chyba jakaś ucieczka. O śmierci mamy lubię mówić w sposób spokojny i bardziej budujący, że jej odejście czegoś mnie nauczyło, aniżeli litując się nad sobą. Tak samo w przypadku złamanego serca. Miłosne rozczarowanie zawsze można przedstawić w sposób ironiczny i prześmiewczy. „Santorini” jest też satyrą na nasze polskie wakacje w sandałach ze skarpetami. Mnie coś takiego bawi i nie umiem być całkiem na serio.
- Ten humor przejawia się również w warstwie językowej twoich tekstów. Już na pierwszej płycie pojawiły się różne zabawne żarty językowe. Ta warstwa jest dla ciebie równie ważna, jak opowieść, którą niesie piosenka?
- Tak. Zaczynałam od pisania amatorskich wierszy, potem pytana przez nauczycieli w szkole kim chcę zostać, mówiłam, że pisarką. Dlatego proces tworzenia piosenki zawsze zaczyna się u mnie od stworzenia tekstu. I albo musi być on zabawną formą lub opowiadać o czymś śmiesznym. Dopiero potem dołącza do tego muzyka. Na pierwszej płycie było bardzo dużo tekstu. Nawet czasem sobie myślę, że jak na debiut, to za dużo. (śmiech)
- Druga płyta – „Dekalog Spolsky” – przyniosła już całkowicie elektroniczne piosenki, dzięki twej współpracy z producentem o pseudonimie No Echoes. Co ci się spodobało w takich brzmieniach?
- Od dawna fascynowałam się elektroniką, tylko nie potrafiłam sama jej tworzyć. Byłam wychowana na muzyce klasycznej, potem grałam na akustycznej gitarze. Ale ciągnęło mnie do elektronicznych brzmień, bo słuchałam The Prodigy, Daft Punk czy Black Eyed Peas. Kiedy się poznałam z No Echoesem, od razu znaleźliśmy wspólny język, bo on jest bardzo obeznany w tym wszystkim. Szczególnie jara się analogowymi syntezatorami, ma ich dużo w domu i nauczył mnie, jak wykręcić swoje własne brzmienie czy używać sampli. Dzięki niemu znalazłam sposób na to, jak zamienić elektronikę na piosenki i pokazywać to ludziom. Mamy za sobą dużo różnych eksperymentów i dużo różnej muzyki, bo lubimy mieszać odmienne style: od popu do techno.
- Pasuje do tego twój wokal: trochę śpiewasz, trochę rapujesz, czasem sięgasz po aktorską interpretację. Jak wypracowałaś taką ekspresję?
- To wynika z tego, że najpierw powstawało dużo tekstu i aby go wyśpiewać, decydowałam się na formę melorecytacji. Trudno było bowiem w typowo śpiewanej formule zawrzeć te wszystkie moje przemyślenia. Dopiero przy płycie „EROTIK ERA” zdecydowaliśmy, żeby tekstu było mniej i żeby podejść do muzyki bardziej piosenkowo. Tak wypracowałam swój styl śpiewania. To taki mój znak firmowy.
- Pierwsze dwie twoje płyty były właściwie tylko przygrywką do tej trzeciej – „EROTIK ERA”. Co sprawiło, że postanowiłaś na niej zająć się niepodejmowanymi na polskiej scenie muzycznej tematami: ciałem, erotyką i seksem?
- Obserwacje, które poczyniłam po wydaniu płyty „Dekalog Spolsky”. Poruszyłam na niej delikatnie te tematy – było tam trochę o cielesności, o wierze w siebie, o seksie. I zauważyłam, że są to bardzo drażliwe kwestie tu u nas w Polsce. Szczególnie, jeśli porusza je dziewczyna. Postanowiłam więc spróbować pójść na całość i zobaczyć, co się wydarzy, jeśli tematy tabu zostaną na kolejnej płycie dogłębnie spenetrowane. Poza tym, odczuwałam pewien dysonans, polegający na tym, że wszystkie moje popowe ikony z zagranicy, jak Madonna, Lady Gaga, Dua Lipa czy Ariana Grande, śpiewają o seksie z dużą otwartością od wielu lat i jest to podane ze smakiem, a u nas w Polsce budzi to odrazę. Trochę mi się to nie zgrywa z dzisiejszym światem. Stwierdziłam więc, że spróbuję być sobą i sprawdzę co na to Polska.
- Co ci dało odwagę, by zaśpiewać takie teksty, jak „Suka”?
- Inspiracja dokonaniami Marii Peszek. Ona nie ma żadnych skrupułów, by przekląć czy powiedzieć co myśli. Bardzo wyzwoloną kobietą była też moja mama. Opalała się topless na plaży i otwarcie opowiadała o seksie czy o swej cielesności. Czułam więc, że jest to dla mnie naturalne środowisko. Że mogę też wykorzystać ciało jako naturalny instrument, by pokazać jakąś modową ekstrawagancję. Stąd ten wizerunek w stylu sado-maso na „EROTIK ERZE” nie był czymś niewygodnym. To była część tego, co jest u mnie w domu. A ponieważ mama była projektantką mody, przewijała się w nim moda w każdym stylu. Dlatego nie miałam z tym żadnego problemu.
- Podobno konsultowałaś teksty z tej płyty z seksuolożką. To prawda?
- Tak. Mieliśmy w wytwórni Kayax, w której wydaję płyty, dwa ciekawe spotkania. Pierwsze, z seksuolożką Alicją Długołęcką, dotyczyło tego, jak przedstawiać kwestie edukacji seksualnej w tekstach, żeby nie pokazywać się w roli znawcy, tylko osoby, która chce poszerzyć horyzonty. Zależało mi też, żeby odpowiednio przygotować się do wywiadów przy tej płycie. Nie chciałam, by miały one taki wydźwięk, iż jestem tutaj oto edukatorką seksualną, tylko osobą ze świata muzyki, która chciałaby ten temat trochę nagłośnić. Pani Alicja powiedziała mi dużo ciekawych rzeczy i przy okazji skonsultowałam z nią teksty, bo byłam ciekawa, co o nich sądzi. I okazało się, że z kilkoma fragmentami się nie zgadza – ale nie wzięłam tego pod uwagę. (śmiech) Wysłuchałam jej jednak. Drugie spotkanie było z kolei z profesjonalną dominą Lady Perse. I to było świetne: ona opowiedziała mi dużo o całej historii BDSM, która stoi za modą na lateks.
- Powiedziałaś potem: „Zrobiłam płytę o tym, że każde ciało jest w porządku”. Z jakim spotkało się to odzewem?
- Jeśli chodzi o kobiety, to wiele z nich utożsamiło się z tym przekazem i dostałam od nich duże wsparcie. Podczas spotkań na żywo czy w internecie pojawiał się odzew typu: „Dziękujemy ci Mery, bo też mamy mnóstwo różnych kompleksów, z którymi musimy walczyć. To, że ty je masz, trochę nas uspokaja”. Czyli to temat ważny i aktualny. Jeśli chodzi o mężczyzn, okazało się, że wielu z nich ocenia przez pryzmat cielesności moją muzykę. To podejście w stylu „Pokazała trochę ciała, bo nie umie śpiewać”. To mówi, że niektórzy tkwią jeszcze w przekonaniu, że ciało to coś złego i wulgarnego. A absolutnie tak nie jest. Bo przecież każdy z nas ma ciało.
- A jak wpłynęło na ciebie napisanie i wykonywanie tych piosenek?
- Na pewno mnie bardziej otworzyło, jeśli chodzi o moje kompleksy związane z ciałem. Okazało się, że im mniej mam na sobie, wykonując te piosenki na koncertach, to tym pełniej dochodzą one do mnie i do ludzi. To takie stuprocentowe wyzwolenie. Dlatego lubię grać te numery w bikini czy w samych spodenkach, konfrontując się w ten sposób sama ze sobą i ze swoimi mankamentami urody, o których piszę. „EROTIK ERA” dała mi dużo radości. Nauczyłam się przy jej okazji trochę tańca, bo do teledysków przygotowywałam się z tańca na rurze. Zrozumiałam też, że każdy pojmuje bycie sexy zupełnie inaczej. I to jest ekstra. Bo kiedy mówię ludziom „Ubierzcie się sexy na moje koncerty”, to dla jednych jest to skąpa koronka, a dla drugich – przydługi sweter.
- No właśnie: „EROTIK ERA” pokazała w pełni, że bardzo ważny dla ciebie jest image. Skąd ta fascynacja modą BDSM?
- Kiedyś zobaczyłam okładkę jednej z płyt Madonny, na której siedzi w rozkroku i ma na sobie czarny gorset. I urzekła mnie ona bardzo. Potem natknęłam się gdzieś na okładkę „Playboya” z Korą – i ona też tam była w czarnym i dopasowanym gorsecie. Pomyślałam sobie wtedy, że gorset jest symbolem kobiety-wojowniczki, ale też kobiecego pragnienia, aby mieć idealną sylwetkę z wciętą talią i podkreślonym biustem. Stwierdziłam więc, że taki image będzie doskonały do tego, aby opowiedzieć o tych oczekiwaniach: że kobieta ma mieć podkreślone kształty, ale nie może być wyuzdana. Tak się zagłębiłam w tę modę. I okazało się, że bardzo mi się ona podoba: uwielbiam ten styl. Jest u nas w Bolkowie gotycki festiwal Castle Party i to, co ludzie tam robią z modą, to się nie mieści w głowie. Marzę o tym, żeby tam kiedyś pojechać.
- Trzeba być trochę ekshibicjonistką, by tym lepiej czuć się na scenie, im mniej ma się ubrań na sobie?
- Myślę, że jestem mentalną i cielesną ekshibicjonistką. Czasem jak coś napiszę o sobie w tekście czy opowiem w wywiadzie, to kiedy potem to czytam, myślę sobie „O, to trochę za dużo”. Ale zostawiam to, bo coś mnie kręci w takim obnażaniu się. I to samo dzieje się na scenie. Kiedy się rozbiorę, to po prostu czuję luz. I trochę gram na nosie tym osobom, które czują się tym urażone. (śmiech) Ale ja to lubię.
- W międzyczasie objawiłaś się też jako pisarkaą za sprawą powieści „Jestem Marysia i chyba zabiję się dzisiaj”. Po co ci było potrzebne kolejne alter ego – Marysia?
- Po promocji płyty „Dekalog Spolsky” poczułam, że doprowadziłam wizerunek Mery Spolsky na wyżyny pewności siebie: na scenę wychodziła charyzmatyczna i energetyczna dziewczyna, która trzymała pięść w górze i krzyczała: „Każda kobieta ma wierzyć w siebie!”. Urosło to wręcz do wulkanu pewności siebie – i w pewnym momencie pomyślałam: „Hola, hola, przecież ja taka na co dzień nie jestem. Chciałabym, ale nie jestem”. Dlatego postanowiłam pokazać ludziom też drugą stronę mojej osobowości. Bo przecież nie zawsze jesteśmy najlepszą wersją siebie. Wtedy wybuchła też pandemia, która otworzyła u mnie worek z czarnymi myślami. Pomyślałam więc, że przekuję te wszystkie refleksje w książkę.
- Ta depresyjna Marysia jest do ciebie bardziej podobna niż szalona Mery?
- Myślę, że na co dzień – tak. Depresyjna to może za dużo powiedziane. Ale na pewno nieśmiała, narzekająca, niedoceniająca tego, co ma. I tej Marysi nie lubię i się z nią kłócę. Mery pojawia się wtedy, kiedy mam dużo do roboty i jeżdżę po Polsce. Wtedy nie narzekam. Najgorzej jest siedzieć w domu i nic nie robić. Wtedy zamieniam się w Marysię z grzywką z czarnych myśli.
- Zamieniłaś książkę na live act – coś pomiędzy koncertem a kabaretowym stand-upem. To efekt twych aktorskich fascynacji?
- Tak. To moje niespełnione marzenie. Kiedyś bardzo chciałam zdawać do szkoły teatralnej, ale najzwyczajniej w świecie przestraszyłam się i poszłam na anglistykę. Ten live act był dla mnie okazją do skonfrontowania się z teatralnym światem. Bo bardzo to lubię. Brałam kiedyś udział w przeglądzie piosenki aktorskiej i podobało mi się to. Zresztą koncerty to też trochę aktorskie występy.
- Zagrałabyś chętnie w jakimś filmie czy serialu?
- Marzy mi się to. Chciałabym zobaczyć jak to jest spędzić dzień na planie filmowym. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, więc nie wiem, jakby to wyszło, ale kręci mnie to. Mam to na mojej liście marzeń. Mogłabym pojawić się na drugim czy trzecim planie jako pani recepcjonistka. Ot, tak śmieszna rólka. (śmiech)
- Na razie zamiast roli w filmie czeka cię występ na Przystanku Woodstock. Kiedy ogłoszono, że zaśpiewasz na tym festiwalu, część publiczności głośno zaprotestowała. Jak ich przekonasz do siebie?
- Wszystkim protestującym miałam ochotę napisać: „No to chodźcie i rzucajcie tymi pomidorami! Bo wtedy przekonacie się, że to wcale nie jest takie złe”. Myślę, że ludzie często oceniają mnie przez wycinek tego, co widać na zdjęciu. Widzą dziewczynę w gorsecie i myślą sobie, że to będzie wyuzdane, głupie i puste. Z tego, co pamiętam, kiedy sama jeździłam na Woodstock, to wydawało mi się, że ta publiczność to ludzie otwarci i chętni, by słuchać piosenek na tematy społeczne. Ci, którzy przyjdą na mój występ, przekonają się, że mam punkowy przekaz – żeby się nie wstydzić siebie. Dlatego schowają te pomidory i nie będą we mnie rzucać. Ja gadam od 10 lat o tym Pol’and’Rocku jak najęta i chcę, żeby to było show mojego życia. Zawsze marzyłam, aby zagrać na tym festiwalu. Dlatego szykuję wyjątkowe show.
- W zeszłym roku stuknęła ci trzydziestka. Nie planujesz w związku z tym ustatkować się?
- „EROTIK ERA” jest właśnie o tym, że kończę 30 lat i przestaję się siebie wstydzić. Tak naprawdę w momencie zdmuchnięcia świeczki na torcie, nie zmieniło się w moim życiu nic. Presja społeczna, żeby po trzydziestce mieć męża i dzieci, zeszły ze mnie. Nie mam takich planów. Chciałabym rozwalić system na Pol’and’Rocku – a potem zobaczymy. No i żeby „Santorini” leciało w radiu. To są moje aktualne marzenia.