Michał Bajor: Dzisiaj jestem spokojniejszy w piosenkach i w życiu
W przyszłym roku Michał Bajor będzie obchodził półwiecze swej kariery. Jubileusz ten zapowiada teraz płytą „No, a ja?”. Nam piosenkarz i aktor zdradza co najbardziej pociąga go w byciu na scenie, na co wydał swoje pierwsze honorarium i czy czuje się artystą spełnionym.
- „No, a ja?” to płyta, która zawiera w większości dawne pana piosenki w nowych wersjach. Skąd taki pomysł?
- Bardzo wiele osób prosiło mnie od lat, żebym nagrał niektóre z piosenek, które śpiewałem bardzo dawno i rzadko. W związku z tym wpadliśmy na pomysł z moją nową wytwórnią Universal Music, że sięgniemy po te właśnie utwory. Była potrzeba, żeby wrócić do takich piosenek, jak „Panie, który jesteś”, „Barwa twoich słów” czy „Początek drogi”. Czyli takich, które śpiewałem nawet 30 lat temu. Nie jest to więc płyta „The Best Of”, bo usiedliśmy nad tymi utworami z Wojciechem Borkowskim i innymi aranżerami po tak długim czasie.
- Odkrył pan w tych dawnych piosenkach coś nowego?
- Oczywiście. Jestem na tej płycie ja dzisiaj. Dojrzalszy niż te 30 lat temu. Mam inne warunki głosowe, sięgam po inne tonacje, stawiam na inne interpretacje. To pomaga mi przeżywać na nowo to, o czym kiedyś śpiewałem. Autorzy, znając mnie dobrze, często narzucali mi w przeszłości poważne teksty jak na 25- , czy 30-letniego chłopaka. Oczywiście przeżywałem je na swój sposób jako aktor, mając sceniczną intuicję. Ale jako człowiek raczej powierzchownie znałem opisywane w nich emocje. Dopiero dzisiaj w wieku 65 lat mogę je śpiewać inaczej, doroślej, jako człowiek, który coś doświadczył czy zaobserwował wokół.
- Są jednak na płycie również premierowe piosenki – i to pana autorstwa.
- Początkowo myśleliśmy o jednym takim utworze, bo tak się praktykuje przy tego rodzaju wspomnieniowej płycie. Miała to być czyjaś piosenka – i ten ktoś powiedział mi: „To ty napisz muzykę. Przypomnij sobie jak to się robi”. Bo faktycznie – kilka razy pokusiłem się kiedyś o skomponowanie piosenek. Napisałem więc muzykę i wiedziony podszeptami dobrych duchów ostatecznie stworzyłem również tekst. Nigdy wcześniej nie miałem na to ochoty Pisali dla mnie przecież najlepsi – Młynarski, Kofta czy Kołakowski. Miałem się więc z nimi ścigać? Nie miałem takiej potrzeby. Przecież ani Maryla Rodowicz czy Irena Santor też nie pisały dla siebie piosenek, bo mieliśmy tych wielkich tekściarzy. Tak było i w moim przypadku, w efekcie czego dorobiłem się w sumie 600 czy 700 piosenek, co wcale jest niezłym wynikiem, jak na taki rodzaj muzyki.
- Spodobało się panu pisanie tekstów piosenek?
- Nie. Ale siadłem i napisałem. Początkowo nie wiedziałem jak się do tego zabrać, ale kiedy powstała muzyka, jakoś samo to wyskoczyło z mojej głowy. I przeczytałem komuś ten tekst. „Ojej, jakie to ciekawe” – usłyszałem. Przeczytałem komuś innemu. „To jest inne” – powiedziano mi. Tak mi dodały odwagi te pochwały, że stworzyłem pięć kompozycji i trzy teksty. Ale było to naprawdę poważnym wyzwaniem i żeby się go podjąć trzeba było być albo odważnym, albo pewnym siebie. W moim przypadku raczej to pierwsze. A sięgnięcie po pióro, pamiętając o tych, którzy dla mnie pisali, było prawie „samobójstwem”. Czy się udało? To oceni publiczność i krytycy. Pierwszy singiel „Nie pozwalam na tę miłość” bardzo przypadł do gustu na przykład internautom.
- Kiedyś powiedział pan: „Jeśli tekst nie jest o czymś, to źle mi się go śpiewa”. Kierował się pan tą zasadą, pisząc własne teksty?
- Mam nadzieję. Dodam, że jeden z tekstów na płytę napisał też Artur Andrus, a za drugi posłużył wiersz Wojciecha Młynarskiego z 1980 roku, który poleciła mi Agata Młynarska. Przy takich tekstach, poczułem się wręcz jak na artystycznych wyścigach. W efekcie wyszły poetyckie piosenki, przeplecione dramatyczną historią, jak w „Nie pozwalam na tę miłość”. O ile jednak tekst do „Nie pozwalam na tę miłość” jest dosyć jednoznaczny, tak przy „Czas i sen”, kilka osób napisało mi, że musiało kilkakrotnie przesłuchać piosenkę, by wgryźć się w słowa i znaleźć dla siebie sens.
- Czy te piosenki, które pan napisał, są bardziej osobiste?
- Na pewno. Jestem z natury wesołym człowiekiem: opowiadam kawały i lubię życie. Urodziłem się jednak pod znakiem Bliźniąt, jest nas więc dwóch. Kiedy ogarnia mnie pesymizm, to od razu przywołuję sobie jakieś miłe chwile z przeszłości. Z kolei gdy się za bardzo cieszę – od razu mówię sobie: „Uważaj!”. I ma to odbicie w tych tekstach, które napisałem.
- Kiedy słucha się płyty, od razu zwraca uwagę to, że dziś interpretuje pan piosenki spokojniej niż kiedyś. To kwestia wieku?
- Tak. Dzisiaj jest we mnie więcej spokoju. To normalna kolej życia. Kiedy odchodzą rodzice i przyjaciele, czy kiedy tyle złego dzieje się na świecie i w kraju, jak teraz, człowiek czasami nie ma już siły, być beztroskim młodzieniaszkiem. Kiedy byłem młody, uważałem, że świat należy do mnie. Ale to dobrze – bo właśnie na tym polega młodość.
- Płyta jest też bardzo różnorodna: są na niej nastrojowe i romantyczne piosenki, ale też dowcipne i pełne humoru. Dla kogoś, kto postrzega pana jako specjalistę od melodramatycznych tonów, to może być spora niespodzianka.
- Jest grupa ludzi, która zapamiętała mnie z lat 80., kiedy w Sopocie śpiewałem „Błędnego rycerza” czy „Ogrzej mnie” – dramatyczny, z dużym vibrato w głosie i wpatrzony w jeden punkt. Taki postawiony za młodu pomnik. (śmiech) Tymczasem nic bardziej mylnego. Od wielu lat wplatam w koncerty lżejsze melodie, utwory bardziej żartobliwe. Nie tylko małe śpiewane monodramy, ale również piosenki stricte estradowe. Oczywiście na jakimś poziomie. I to się przeniosło na moją widownię. Organizatorzy nie mają problemów, aby sprzedać bilety na moje koncerty. A odbywają się one często w dużych salach – teatrach, filharmoniach czy operach. Uspokoiłem też swój głos. Dzisiaj używam vibrata bardzo świadomie. Chodziłem przez jakiś czas na lekcje do prof. Barskiej w Warszawie – i ona mi trochę ten głos uspokoiła. I teraz to vibrato jest wtedy, kiedy ja chcę, a nie wtedy, kiedy ono chce. (Uśmiech)
- Zaprosił pan do duetów na płycie dwie znakomite koleżanki po fachu – Irenę Santor i Kayah. Skąd ten wybór?
- Bo takie były piosenki. Irena Santor nie śpiewa już od dwóch lat i mówi, że ten czas jest już za nią. Zapytałem jednak – i od początku było jasne, że wykonamy wspomniany wiersz Młynarskiego, bo ona przecież śpiewała wiele jego tekstów. I okazało się, że to klasa sama w sobie. Kiedy tylko usłyszała o Młynarskim, kierowca przywiózł ją do Teatru Ateneum. Była bardzo uradowana i spędziła z nami 2-3 próby. Potem przyszła do studia doskonale przygotowana i zaśpiewała jak słowik w 40 minut. Pomyślałem sobie wtedy: „Drodzy koleżanki i koledzy: wy nagrywacie czasami jedną piosenkę po cztery godziny czy cztery dni i to potem słychać, bo wychodzi z tego często interpretacja studyjna. A tu – proszę: wystarczyło niewiele więcej niż pół godziny!”.
- A Kayah?
- Miałem dla niej propozycje dwóch piosenek: tytułowej oraz „Nie pozwalam na tę miłość”. I wybrała od razu. Powiedziała przy tym: „Ojej, dziękuję ci. To jest o mnie”. Zaśpiewaliśmy więc razem, a potem zrobiliśmy do tego bardzo nastrojowy teledysk.
- Nowa płyta ukazuje się w przeddzień ważnego jubileuszu – pięćdziesięciolecia pana kariery.
- Gdybym był kobietą, to bym go w ogóle nie obchodził. No ale takie są fakty: zaśpiewałem w 1973 roku na festiwalu w Zielonej Górze, a potem chwycił mnie Sopot, gdzie trzy miesiące później, poza konkursem, otwierałem międzynarodowy dzień płytowy, w którym Maryla Rodowicz dostała Grand Prix za „Małgośkę”. W pierwszym rzędzie Opery Leśnej siedziała Irena Dziedzic, a zapowiadał mnie Lucjan Kydryński. Co tu dużo mówić - to było dla mnie ogromne przeżycie. Można było oszaleć, miałem przecież wtedy zaledwie 16 lat. Dostałem swoje pierwsze honorarium i powiedziałem sobie, że jeżeli tak to ma wyglądać, to będzie mój zawód. Rok później zagrałem w debiutanckim filmie Agnieszki Holland. I też dostałem honorarium. Od tego czasu liczę swoje lata na scenie.
- Na co poszły te pierwsze honoraria?
- Na głupoty. Na przysłowiową watę z cukrem. Nawet nie pamiętam jak szybko wydałem te kilkaset złotych. Bo to były tej wysokości honoraria. Kiedy wygrałem festiwal w Zielonej Górze, dostałem w nagrodę kamerę filmową – pamiętną „ósemkę”. Cud na patyku. Pooglądałem ją z lewa i z prawa, a ponieważ od zawsze miałem dwie lewe ręce do techniki, od razu ją sprzedałem. I kupiłem sobie za to jakieś buty czy koszulę. Powinien tę kamerę wtedy dostać ktoś inny. (śmiech)
- Jak ten młody Michał Bajor odnajdywał się wśród dorosłych gwiazd estrady?
- Dobrze. Dlatego, że oni traktowali mnie trochę jak dziecko. Nie zagrażałem im przecież artystycznie. Trudno to porównać z tym, co dzisiaj się dzieje. Kiedy bardzo zdolna Monika Brodka, mając niespełna szesnaście lat, mogła zaistnieć dzięki „Idolowi”, zaczął się zupełnie inny czas niż w 1973 roku, kiedy ja zaczynałem śpiewać. Ona była właściwie już świadomą artystką, a ja wtedy – dzieckiem. Ktoś debiutujący w wieku 16 lat, był ewenementem w tamtym czasie. No może podobnie było w przypadku Haliny Frąckowiak, która pojawiła się na Famie, będąc jeszcze nastolatką – ale to był młodzieżowy festiwal. Kiedy debiutowali Magda Umer, Marek Grechuta, Ewa Demarczyk, wszyscy byli na studiach lub już po studiach. Dlatego mój przypadek był wyjątkowy. I miałem szczęście, bo nikt z dorosłych twórców nie próbował mnie przeciągnąć na stronę swego interpretowania, nikt nie nakłaniał mnie do zmiany repertuaru. Oni mnie obserwowali i sekundowali.
- Czuł pan, że estrada to pana miejsce?
- Kiedy w 1974 roku śpiewałem w Opolu, wydawało mi się, że dostanę wszystkie laury tego festiwalu. Taki to wiek przecież. A tutaj – nic. Nie było na to szansy, bo Elżbieta Wojnowska zaśpiewała „Zaproście mnie do stołu” i było pozamiatane. Ale Wojciech Młynarski podszedł do mnie za kulisami i powiedział: „No, nie dostałeś wprawdzie od nas żadnej nagrody, ale będę cię obserwował, bo jesteś inny”. Kilka lat później zamieniło się to w Teatrze Ateneum w wielką koleżeńską zażyłość zawodową między nami, która trwała do końca jego życia.
- Co pana najbardziej pociąga w zawodzie piosenkarza: koncerty, nagrania, płyty?
- Oklaski. (śmiech) Słynny brytyjski aktor Laurence Olivier zawsze mówił: „Piszą, że posłannictwo, że prawda ekranu, że zostawiam ślad w historii kina i teatru. A ja najbardziej kocham ten zawód, kiedy publiczność bije brawo. Bo bije dla mnie i nikogo więcej”. Może to i egoistyczne, ale ten zawód jest pełen ego. Jeżeli artysta nie ma ego, niech idzie do innej pracy. Nie umniejszając innym zawodom oczywiście.
- Na artystów czeka jednak wiele zasadzek w show-biznesie.
- Dzisiaj – bardzo. W tamtych czasach było ich mniej. Kariery robiło się mimo wszystko spokojniej. Nie było przecież tych wszystkich talent-show, nie było przecież komórek i internetu. Radio i telewizja miały tylko dwa programy, ale autentycznie ogólnopolskie. De facto nie było siły, żeby ktoś w ówczesnej Polsce nie wiedział, kto to jest Santor czy Młynarski. Dzisiaj są setki artystów, a co roku kolejny program typu „The Voice Of Poland” wprowadza na rynek kilkunastu nowych. I oni mają naprawdę bardzo trudno przy tak ogromnej konkurencji. Trzymam jednak za nich kciuki i obserwuję ich, bo lubię oglądać w telewizji, jak się rozwijają. Zawsze się jednak zastanawiam, ilu z nich zostanie na scenie tak długo, jak nie przymierzając Rodowicz czy Santor.
- Nigdy nie miał pan takiego momentu w karierze, że przysłowiowa woda sodowa uderzyła panu do głowy?
- Miałem. To było po Sopocie w 1986 roku. I był alkohol, i papierosy, i bardzo zabawowe życie. Pamiętam w pół roku po tamtym sukcesie, będąc pewnym, że jest super, spotkałem na ulicy jakiegoś krytyka i on mówi: „Tak się pan zaokrąglił. Albo pan za dużo je, albo za dużo pije”. (śmiech) Strzeliłem więc rumieńca i od razu pomyślałem, że to nie jest kierunek, jeśli chcę być na fali jeszcze przez wiele lat.
- W latach 90. wypracował pan własny styl, który potem nazwał pan „popem literackim”. Co to oznacza?
- To wtedy moje trudne piosenki powoli zaczęły przeplatać się z utworami, które można zanucić. Niektóre oczywiście. Bo w pierwszym okresie mojego śpiewania, prawie nikt nie mógł zaśpiewać moich piosenek. Do dzisiaj wiele uchodzi za trudne. Ale z pewnością co najmniej jedna trzecia z nich jest już do powtórzenia.
- Mimo tego radio nie jest panu przychylne.
- A komu jest? Czy słyszy pan na przykład Annę Marię Jopek w radio? Jest cała masa takich nazwisk z Krakowa czy z Warszawy. Jeśli ci artyści nie śpiewają typowo „radiowych” piosenek i nie mają po piętnaście lat, nikt ich nie puszcza. Radiowcy mają swoje badania i „targety”, ale ja wiem, że kiedy któraś z czołowych rozgłośni komercyjnych puści moją piosenkę, bo akurat jest rocznica śmierci Brela lub urodzin Piaf, to dostają mnóstwo telefonów od młodych ludzi. Wiem to od redaktorów. „Ojej, jakie to fajne. A kto to?” – pytają.
- Młodzi ludzie chcą słuchać Michała Bajora?
- Oczywiście. Na moje koncerty przychodzi mnóstwo humanistycznej młodzieży. Zresztą ja mam zawsze trzy pokolenia na sali. Ale od pewnego czasu mogę spokojniej chodzić po ulicach nie rozpoznawany, bo to obecne młode pokolenie generalnie nie ma pojęcia, kim ja jestem. No chyba, że nauczycielka polskiego zabrała ich na „Quo Vadis”. (śmiech)
- Czyli można nie mieć przebojów w radiu, a na koncertach wypełniać pełne sale?
- Proszę pamiętać, że poza rozgłośniami komercyjnymi jest wiele lokalnych A te bardziej sprzyjają różnorodności repertuarowej. Ja przez lata zaprzyjaźniłem się z ogromną liczbą słuchaczy. I oni przyprowadzają na moje występy swoich znajomych czy dzieci. Ja muszę być posłuchany i zobaczony na żywo. Ani szklany ekran, ani płyta kompaktowa, nie przenoszą tak emocji z moich piosenek. Są artyści, na których koncert się pójdzie i posłucha potem z płyty – i to jest niebo a ziemia. Ja do nich należę. Moja publiczność przychodzi na moje koncerty przez dziesięciolecia. Myśmy się wspólnie wychowywali i dorastali.
- Na pana występach jest zdecydowanie więcej pań niż panów.
- Poza muzyką rockową, odbiorcami piosenki popularnej w zdecydowanej większości są kobiety. Tak to już i nie tylko u nas. Panie mają większą wyobraźnię i większe potrzeby związane z kulturą. Ale często zabierają ze sobą swoich panów. I potem zdarza się, że przy autografach ci panowie mówią: „Panie Michale, nie przepadałem za pana piosenkami, ale jestem wdzięczny, że żona mnie wyciągnęła. Na następny pana koncert też chętnie przyjdę”. Mój repertuar jednak jest wybitnie skierowany do płci pięknej. Trudno, żeby w czasie mundialu jakiś facet leciał na mój koncert, a tym samym zaprzepaścił mecz. Ja to świetnie rozumiem.
- Śpiewał pan piosenki niemal wszystkich najznakomitszych polskich autorów: Młynarskiego i Kofty, Korcza i Stokłosy. Który z nich najlepiej rozumiał Michała Bajora?
- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Tak samo jak na pytanie o ulubioną piosenkę czy płytę. Jestem w takim momencie życia, że nie umiem już tak klasyfikować swojej pracy. Na moich 25 płytach jest taka ilość piosenek, że to niemożliwe. Oczywiście nazwiska, które pan wymienił, są mega ważne. Ale jest też Piotrek Rubik czy Wojtek Borkowski. Cała masa kompozytorów i autorów, którzy szli i idą ze mną przez całe moje życie. Ja w ogóle lubię autorytety, lubię podpowiedzi, mimo że jestem krnąbrny i potrafię tupnąć nogą. Zawsze chcę postawić na swoim, ale często po przemyśleniu sprawy, mówię: „No dobra, zróbmy tak, jak wy mówicie”.
- A jakie były najważniejsze etapy pana kariery?
- Na pewno czas Zielonej Góry i Sopotu, kiedy „błysnąłem” jako nastolatek. Pokazałem się wtedy wszystkim. Potem film Agnieszki Holland i egzaminy do szkoły teatralnej, podczas których właśnie pamiętano mnie z tych młodzieńczych dokonań. Zaraz później Brel i sztuka „Equus” Petera Shaffera w Teatrze Ateneum. Miałem wtedy kilkanaście recenzji z całej Polski i ani jedna nie była zła. Kolejna cezura to Sopot w 1986 roku, a także festiwale piosenki aktorskiej i kolejne filmy u największych, od Bajona, przez Falka, po Kawalerowicza. Może jednak za często wtedy występowałem, bo potem przestano mnie brać do kina. Sam zresztą powiedziałem wówczas, że film mnie zmęczył. Może więc uznano: „No to teraz czekaj”. A w międzyczasie płyty, płyty, płyty i koncerty, koncerty, koncerty.
- Powiedział pan, że lubi tupnąć nogą. Czyli bywa pan trudny we współpracy?
- Kiedyś tak. Tak jak powiedzieliśmy wcześniej: dzisiaj jestem spokojniejszy w piosenkach i w życiu. Dawniej bywałem zbyt stanowczy dla niektórych osób, które ze mną współpracowały, bo wydawało mi się, że mogę sobie na to pozwolić. Zrozumiałem jednak, że nie jestem Frankiem Sinatrą i nie żyję w Ameryce. Tam jest inaczej. U nas jest bardziej familiarnie.
- Kiedyś powiedział pan: „Ilość ludzi, którzy mnie kochają i którzy mnie nie znoszą, jest równoważna”.
- Zdarza mi się, że moi słuchacze mówią: „Wie pan, moja sąsiadka, kiedy słyszy „Bajor”, to mówi: „Nie znoszę go!”. Bardzo mnie dziwi, gdy ludzie tak mówią o artystach. Bo nie znosić czy nienawidzić to można wroga czy kogoś, kto nas skrzywdził. Ale zdarza mi się, że niektórzy mówią: „Ja nie przepadam za panem, ale moja sąsiadka to łamie nogi, żeby być na pana koncercie czy kupić pana płytę”.
- Czuje się pan spełniony artystycznie?
- Byłbym chyba dziecinny, gdybym powiedział, że nie. Oczywiście, że czuję się spełniony. Mam 65 lat, więc nie będę udawał, że przede mną najważniejsze życiowe odkrycia, rewolucje i eksperymenty. Bo po co? To constans – i bardzo przyjemny. Mogę więc sobie tylko życzyć, żeby było zdrowie i ta sama publiczność co teraz. Wierna i coraz liczniejsza. No i żebym mógł nagrać jeszcze ze 2-3 płyty. Chociaż 25 albumów to całkiem niezły dorobek, jak na „niszowego” artystę.
- Ma pan jeszcze jakieś marzenia artystyczne?
- Może jakiś film. Chociaż to trudny kąsek. Kiedy się kręci, trzeba być gotowym od bladego świtu, a ja lubię pospać do południa, bo siedzę i czytam do drugiej w nocy. Ale jakby była jakaś fajna rola we współczesnym filmie i już nie w sukienkach Nerona – to czemu nie?
- A chodzi pan na castingi?
- Nie ma takiej możliwości. Wszyscy wiedzą jak wyglądam, a ogromną ilością ról pokazałem już co potrafię. Jeśli ktoś by więc miał pomysł na mnie, to na pewno by mnie zaangażował. Ja po prostu wyleciałem z orbity. Są przecież coraz młodsi filmowcy i oni nie mają czasu chodzić na moje koncerty czy oglądać stare filmy. Ale nie odszedłem z kina z jakimś strasznym żalem. W międzyczasie miałem propozycje różnych ról, ale ze względów czasowych nie doszły one do skutku. Albo po prostu nie przypadły mi do gustu. Skupiam się więc na śpiewaniu.