Michał Rusinek: Najważniejsze w powrotach z podróży są dla mnie opowieści, ale nie lubię czytać przewodników. Nic mnie tak nie nudzi

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Matusik
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Michał Rusinek: Najważniejsze w powrotach z podróży są dla mnie opowieści, ale nie lubię czytać przewodników. Nic mnie tak nie nudzi

Jolanta Tęcza-Ćwierz

- Z podróży ludzie przywożą zazwyczaj zdjęcia, pamiątki i wspomnienia. Ja mam taką cechę, że zapamiętuję nie fakty, nie obrazy, ale anegdoty i zabawne sytuacje - mówi Michał Rusinek, literaturoznawca, pisarz i tłumacz, autor książki „Nadbagaż, czyli opowieści podróżne”.

Ma pan w sobie duszę włóczykija?
Nie znam się na teologii, więc i na duszy. Mogę za to powiedzieć coś o zmysłach: nie mam zmysłu orientacji. Gdybym miał ogród, byłbym w stanie się w nim zgubić. Bywa to przyczyną zarówno moich udręk, jak i radości. Udręk - kiedy muszę gdzieś być na czas, a jestem w zupełnie innej części miasta, ponieważ poszedłem nie tą ulicą co trzeba, a radości dlatego, że kiedy błądzę, to przydarzają mi się sytuacje zupełnie nieprzewidziane. To bywa miłe, ale może tak się tylko pocieszam.

Niemniej wiele z historii, które zamieściłem w książce, wzięło się stąd, że się zgubiłem. Zwłaszcza że nie lubię czytać przewodników. Nic mnie tak nie nudzi jak przewodnikowe ciekawostki.

Poza tym czytane przed wyjazdem przewodniki są w zasadzie katalogiem spojlerów: pokazują coś, co się dopiero zobaczy. Psują całą zabawę podróżowania. Przewodników używamy zwykle do tego, żeby odhaczać poszczególne atrakcje turystyczne. Takie odhaczanie czy też zaliczanie jest dla mnie trochę bez sensu. Lubię za to nieoczywiste książki o podróżach, pisane na przykład przez pisarzy, a nie przez autorów przewodników czy ludzi zajmujących się turystyką. Lubię trafiać gdzieś przypadkowo. A jeśli mam mało czasu, lubię zdawać się na gospodarzy. Niedawno na przykład byłem w San Francisco, miałem dwa dni na zwiedzanie miasta i okolic. Organizatorzy przesłali mi listę atrakcji, które warto zobaczyć, na przykład siedzibę Instagrama. Kuszące, ale wybrałem naturę i sekwoje.

Nie odhacza pan atrakcji turystycznych, ale może prowadzi statystyki odwiedzanych krajów?
Też nie. Zwiedziłem chyba wszystkie kraje europejskie, wschodnie i zachodnie wybrzeże USA, jak również kawałek Chin (a także Hongkong i Makao), Japonię i Wietnam. Bardzo mnie kusi Ameryka Południowa, byłem tylko w Brazylii.

Kiedy zostaje się podróżnikiem? Czy decyduje o tym liczba odwiedzonych krajów albo przebytych kilometrów?
Nie czuję się podróżnikiem. Podróżnik kojarzy mi się nieomal z zajęciem zawodowym, a w każdym razie z pasją, a w moim przypadku nie chodzi ani o jedno, ani o drugie. Jako dziecko jeździłem wyłącznie na wakacje z rodzicami. Nie mieliśmy samochodu, więc podróżowaliśmy komunikacją publiczną.

Samochód był dla mnie obiektem pożądania, metonimią wolności. Jak tylko skończyłem osiemnaście lat, zrobiłem prawo jazdy, a jakiś czas później pożyczyłem pieniądze na pierwsze własne auto - cinquecento. Wtedy poczułem się wolny.

A w każdym razie niezależny od rozkładów jazdy.

Chociaż nie czuje się pan podróżnikiem, z podróży przywozi pan całkiem sporo, gdyż pański bagaż zwykle przekracza limit wagi.
W czasach PRL-u z Zachodu przywoziło się różne rzeczy, które w Polsce były niedostępne, a bardzo przydatne. Dzisiaj nieomal wszystko jest dostępne w Polsce, więc przywozimy z wycieczek pamiątki, przedmioty niepotrzebne, które kończą na półkach jako tak zwane durnostojki. Wydaje mi się to pozbawione sensu, szczególnie że obserwuję u siebie rosnącą niechęć do nadmiaru przedmiotów wokoło. Najchętniej bym większość wyrzucił.

Ponieważ jednak mam taką cechę, że zapamiętuję nie fakty, nie obrazy, ale anegdoty i zabawne sytuacje, więc przywożę je zamiast przedmiotów. I to one stanowią swego rodzaju nadbagaż.

Na szczęście żadna linia lotnicza nie każe sobie za niego płacić, bo gdyby celnicy zważyli te moje anegdoty, pewnie skończyłoby się sporą dopłatą. Moja książka jest taką właśnie walizką, pełną nieprzewodnikowych opowieści i anegdot zainspirowanych podróżowaniem. To są oczywiście bardzo subiektywne opowiastki, ale mam nadzieję, że ludzie, którzy je przeczytają, przypomną sobie własne i zapakują nimi swoje walizki.

Wisława Szymborska mówiła, że w podróżach najbardziej lubi powroty do domu. A pan?
Lubię „Reisefieber”, czyli „gorączkę przed podróżą”, łączącą niepokój i ekscytację. Jestem ciekaw nowych miejsc i ludzi, a że jestem żarłokiem, to bardzo ciekawi mnie kuchnia miejsc, do których się wybieram.

Przed wyjazdami rodzinnymi moja żona sprawdza, co i gdzie warto zobaczyć, a ja oglądam mapę restauracji i sprawdzam, gdzie i co dają dobrego.

Oczywiście, podobnie jak pani Wisława, lubię wracać. Nie byłbym chyba w stanie zatrzymać się gdzieś na zawsze. Chociaż są takie miejsca na świecie, gdzie mógłbym zamieszkać, zrobiłem nawet ich listę, ale póki co tam się nie wybieram.

Jakie miejsce jest na szczycie tej listy?
Nowy Jork. Może brzmi to pretensjonalnie, ale nic nie poradzę. Na kolejnych miejscach jest Tokio, Amsterdam i Londyn.

Pana pierwsza zagraniczna podróż odbyła się do Finlandii. Jaka była druga?
Dokładnie nie pamiętam. Albo NRD, albo Czechosłowacja - czyli dwa kraje nieistniejące. Pamiętam natomiast pewną podróż do Paryża z początku lat dziewięćdziesiątych XX w. Powstawały wtedy biura podróży - spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, które miały swoje autokary. Wybrałem się w podróż takim, w którym nie działały praktycznie żadne udogodnienia typu toaleta czy klimatyzacja. Za to pani pilotka (żona kierowcy) postawiła sobie za cel zabawianie pasażerów. Na początek poczęstowała nas ciepłą brzoskwiniową wódką. Kiedy alkohol już się trochę w nas zadomowił, postanowiła włączyć nam film ze ślubu i wesela kogoś ze swojej rodziny. I od czasu do czasu objaśniała nam przez mikrofon koligacje rodzinne. Po kilku godzinach miałem wrażenie, że Paryż leży znacznie dalej, niż by wynikało z mapy.

W jednym z felietonów pyta pan, czy istnieje coś takiego jak duch języka, który przejawia się w tym, co nieprzetłumaczalne. Chciałabym wiedzieć, czy istnieje coś takiego jak duch podróży?
Duch języka to dość mgliste określenie, jak wszystkie dotyczącego tego, co duchowe. Nieprzetłumaczalne bywają wyrazy endemiczne, występujące tylko w danym języku, na przykład nazwy roślin czy zwierząt, które można znaleźć tylko w ściśle określonych regionach. Skoro są nieprzetłumaczalne, to poniekąd nie da się ich wyrwać z języka, muszą w nim pozostać. A duch podróży? Podróżowanie można bardzo różnie definiować. Nie muszą to być wyprawy międzykontynentalne, podróżą jest też wyjazd za miasto.

Podróż łączy się nie tylko ze zmianą miejsca, ale i zmianą rytuałów. Myślę więc, że duch podróży to duch zmiany.

Choćby chwilowej.

Czego pan poszukuje, podróżując? Czy przeżył pan jakąś wyjątkową z różnych względów podróż?
Nieomal każda podróż może nieść ze sobą coś takiego, co w nas zostanie, jakoś nas odmieni. Trudno jest mi wybrać jedną, wyjątkową podróż. Na pewno ważna i przejmująca była podróż do Izraela z Wisławą Szymborską, dla której było to bardzo mocne doświadczenie. Istotna była dla mnie również ta pierwsza podróż - do Finlandii.

Pamiętam, że jako dziecko PRL-u wpadłem w czarną rozpacz w fińskim supermarkecie, kiedy zobaczyłem ciągnącą się po horyzont półkę czekoladek. W Polsce były do wyboru trzy czekoladki na krzyż.

Pamiętam, że byłem tym wstrząśnięty, ale dziś mam wrażenie, że ten wyjazd na Zachód był dla mnie jakąś szczepionką chroniącą mnie przed nadmiernym zachłyśnięciem się kapitalizmem, kiedy ten dotarł wreszcie do Polski. Kiedy wyjeżdżałem potem, w latach dziewięćdziesiątych, na Zachód, robiłem mnóstwo zdjęć. Niedawno je przeglądałem z rosnącym zdumieniem: przecież na nich nie ma nic ciekawego! Dopiero po chwili dotarło do mnie, że fotografowałem kolory zachodniego świata. PRL był szarobury, natomiast Zachód - kolorowy. Chciałem zabrać stamtąd trochę tego koloru, stąd zdjęcia owoców na straganie albo barwnej sklepowej witryny.

Podczas podróży obserwuje pan zapewne zachowania rodaków w różnych częściach świata. Czy Polak-turysta ewoluuje w dobrym kierunku?
Tak, co mnie bardzo cieszy. Zauważyłem też, że pojawiają się ciekawe oferty wycieczek, na przykład śladami jakiegoś malarza albo pisarza, architektury czy historii, w których nie chodzi tylko o zaliczanie i bycie w modnych miejscach. Niemniej początki naszego podróżowania były trudne. Z jednej strony Polak cieszył się, że jest za granicą, a z drugiej strony zagranica go rozczarowywała. Pamiętam pewną podróż do Grecji.

Jechaliśmy pociągiem i z okien było już widać Olimp. Pasażerowie patrzyli na tę górę i nagle ktoś powiedział: „Eee, nasze Gorce ładniejsze”.

Może tak jest, że wszystko porównujemy do swojego, ponieważ lubimy to, co oswojone. I to naturalne, że jeżeli coś zmitologizowaliśmy, wówczas rzeczywistość zawsze nas rozczaruje. Tak często bywało z Zachodem, z innością, którą znaliśmy jedynie z książek, filmów czy z podręczników do historii. Pamiętam też pewną wycieczkę kolejową do Turcji. Kraj ten był wtedy dość tani i stać nas było, żeby chodzić do barów i kosztować różnych potraw, co sam namiętnie robiłem. Niektórzy nasi rodacy przywieźli jednak ze sobą konserwy, a nawet ryż. Przewożenie ryżu z Polski do Turcji było dosyć brawurowym posunięciem, ponieważ tam ryż był tańszy niż u nas. Pewne małżeństwo gotowało sobie swój ryż rano w pokoju hotelowym (na kuchence przywiezionej z Polski) i zostawiało na cały dzień zawinięty w kocyk. Właściciele hotelu, których pokojówki poinformowały o znalezisku pod kocem, byli mocno zdumieni. Ale przyzwyczajenia oraz lęki przed „obcym” jedzeniem były w nas wtedy jeszcze bardzo silne.

Trochę mnie zaskoczyło to, co powiedział pan o rozczarowaniach. Oczekiwałabym raczej zachwytów.
Oczywiście, byli też tacy, którzy stali z rozdziawionymi buziami, patrząc na to, co jest w innych krajach, i myślę, że oni dużo więcej skorzystali. Jednak była spora grupa tych mniej zachwyconych. Pamiętam na przykład takich, którzy przez cały pobyt liczyli pieniądze. I nie chodziło o to, że ich nie mieli, ale o to, że to był główny temat ich rozmów: porównywanie, ile co kosztuje, że to jest droższe, a to tańsze niż w Polsce. Myślę, że to psuło im cały pobyt. Niemniej bywało odwrotnie: moi przyjaciele wybrali się do Włoch i pierwszego dnia stwierdzili, że tam jest szalenie tanio. Jakiś czas później okazało się, że... pomylili się w przeliczeniach o jedno zero. Co zresztą i mnie się przydarzyło. Pojechałem kiedyś z kolegą do Sztokholmu na jakieś wydarzenie kulturalne. Wiedzieliśmy, że nie będziemy kupować alkoholu, ponieważ w Szwecji jest on potwornie drogi. Jednak kiedy poszliśmy pierwszego dnia na kolację do hotelowej restauracji, okazało się, że podają w niej wódkę i to w bardzo przyzwoitej cenie. Zamówiliśmy sobie po setce, a później się okazało, że musieliśmy zapłacić niebotyczny rachunek, ponieważ cena, owszem, była niska, ale za jeden gram trunku. Dostaliśmy bolesną nauczkę.

Dobrze jest czytać menu.
W ogóle dobrze jest czytać ze zrozumieniem. Choć nie zawsze jest to możliwe, na przykład kiedy się trafia do kraju, w którym jest inny alfabet. Mój znajomy, będąc w Japonii, zorientował się, że zabraknie mu gotówki. Zauważył jednak przy ulicy coś, co wyglądało jak bankomat, tyle że opisane było wyłącznie po japońsku. Włożył kartę, wstukał na klawiaturze dwa tysiące, bo tyle jenów potrzebował, i podał PIN. Wówczas rzekomy bankomat, który nie był wcale bankomatem, wypluł z siebie dwa tysiące... prezerwatyw w kolorowych sreberkach.

Wspomniał pan o nieprzetłumaczalnych wyrazach. Okazuje się, że one też podróżują…
Owszem, podróżują i często zadomawiają się w nowych językach na prawach zapożyczeń.

Niewiele jest słów, które z języka polskiego przeszły do innych języków. Najczęściej było tak, że myśmy byli tylko stacją przesiadkową, jak w przypadku „ogórka”, który z języka polskiego został zapożyczony do niemieckiego, ale przywędrował do nas z Grecji („auguros” znaczy „zielony, niedojrzały”).

Podobno polskiej proweniencji jest angielskie słowo „spruce” - oznaczające świerk. Ponoć w XVII wieku Anglicy sprowadzali drewno głównie z Polski. Na transportach drewna świerkowego znajdował się napis: „Z Prus”, który, zangielszczony, stał się nazwą gatunku drzewa. Migracje słów pokazują, z której strony przyszła do nas ta czy inna forma kultury lub cywilizacji. Wyrazy związane z rzemiosłem są głównie pochodzenia niemieckiego. Z Francji dotarła moda, a z Włoch - potrawy i przyprawy. Notabene polski jasiek, czyli mała poduszka, to nie zdrobnienie polskiego imienia, ale spolszczenie tureckiej nazwy poduszki: „yastik”.

W jednym z felietonów pisze pan: Różne kraje i miasta mają dla mnie różne zapachy. Jak pachną albo czym pachną te ulubione lub mniej lubiane miejsca, które pan odwiedził?
Kiedy pierwszy raz byłem za granicą, uświadomiłem sobie, że Finlandia pachnie pewexem.

Pewexy były wówczas takimi enklawami, namiastkami Zachodu, które pachniały zupełnie inaczej niż lizol w polskich sklepach PSS Społem.

To pierwsze, co mi się rzuciło w nos. Przeciwieństwo tego doświadczenia węchowego przeżyłem nie tak dawno, kiedy pojechałem z rodziną na wakacje na Kubę. Wysiedliśmy na lotnisku i nagle poczułem zapach mojego dzieciństwa w PRL-u. Był to zapach kiepskiej jakości benzyny - etyliny 86, tzw. zielonej. Zapach ten kojarzył mi się z bólem głowy i chorobą lokomocyjną. Lubię zapachy miast nadmorskich lub położonych nad rzekami. Przez długi czas rzeki były ściekami, więc miasta odwracały się od rzek. Przed laty, będąc w Paryżu, dziwiłem się, że wieczorami ludzie wychodzą nad Sekwanę, piją wino i jedzą sery. Tymczasem dzisiaj Kraków, Warszawa czy Wrocław odwracają się w kierunku rzeki, co bardzo mnie cieszy. A wracając do pani pytania, najmocniejsze doświadczenia zapachowe miałem w Indiach. Jest o tym felieton w książce, więc nie będę zdradzał szczegółów.

Na jednym z blogów podróżniczych natrafiłam na zdanie: cel podróży nigdy nie jest dla mnie miejscem, ale nowym spojrzeniem na świat. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem?
Oczywiście, że tak.

Między innymi po to wyjeżdżamy, żeby pobyć gdzieś indziej. To nam pozwala spojrzeć z zewnątrz na miejsce, w którym mieszkamy na co dzień, a także na samych siebie. Dzięki temu możemy się czegoś o sobie dowiedzieć. Czasami dowiadujemy się różnych niemiłych stereotypów na temat naszej nacji.

Jeżeli znajdujemy się w sytuacji zagubionego w jakimś obcym kraju turysty i jakoś zostaniemy potraktowani, to znaczy albo wyśmiani, albo oszukani, albo zbyci, lub odwrotnie - ktoś się nami zaopiekuje, ktoś coś zaproponuje, poradzi albo gdzieś podwiezie, opisze, pokaże - to mamy pewien rodzaj lekcji, która nam potem pozwala spojrzeć jakoś na tych, którzy przyjeżdżają do Polski. Wiemy, jak się tu mogą czuć. I jeszcze jedna rzecz. Jesteśmy dosyć homogenicznym społeczeństwem. Bardzo łatwo jest zauważyć, że ktoś jest inny, z zewnątrz, ktoś jest nie „nasz”. Podróże do wielokulturowych miejsc pokazują, jak interesujące są takie społeczeństwa, ale i z jakimi wyzwaniami się mierzą. Myślę, że wielu naszych rodaków, którzy są przeciwni otwieraniu się na imigrację, to ludzie, którzy nie podróżowali, którzy nie mają takiego doświadczenia i dlatego reagują lękiem.

Gdyby miał się pan wybrać w jakąś zagraniczną podróż, gdzie zatrzymałby się pan najdłużej i dlaczego?
Marzy mi się taka podróż, na którą ciągle nie mam czasu - przejazd samochodem przez całą Amerykę, na przykład z Nowego Jorku do Kalifornii.

Dla mnie miasta czy miejsca dzielą się na takie, które mnie męczą i zabierają mi energię - tych nie lubię, rzecz jasna - oraz na takie, które mają taki rytm, że działają na mnie jak napój energetyczny.

Wspomniany już Nowy Jork jest miastem, które mi daje energię. Zawsze wracam stamtąd zregenerowany. Tak więc z ciekawości chciałbym zobaczyć amerykański interior, zmęczyć się nim, a potem zregenerować się w Nowym Jorku.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.