Michalina Olszańska: Jako dziecko byłam tak wychowywana, żeby być bardziej Kulejem niż jego żoną

Czytaj dalej
Fot. Grzegorz Press
Paweł Gzyl

Michalina Olszańska: Jako dziecko byłam tak wychowywana, żeby być bardziej Kulejem niż jego żoną

Paweł Gzyl

Jest córką barwnych rodziców – Agnieszki Fatygi i Wojciecha Olszańskiego. Mimo, że rodzice kształcili ją na skrzypaczkę, została tak jak oni aktorką. Za tydzień będziemy ją mogli oglądać w roli żony słynnego boksera w filmie „Kulej”. Nam Michalina Olszańska opowiada dlaczego woli grać w kinie artystycznym niż w dużych superprodukcjach.

- Jerzy Kulej to nie jest postać powszechnie znana dla twojej generacji. Kiedy dowiedziałaś się kto to taki?
- Nie jestem pewna, że to taka nieznana postać. Trenowałam boks, ale było to na zasadzie aktywności fizycznej, a nie pasji do wiedzy o tym sporcie. Mimo to wiedziałam od zawsze kim jest Kulej. W końcu to osoba publiczna.

- Jak trafiłaś do filmu o Kuleju?
- To była tradycyjna droga castingowa. Wszystko odbyło się po bożemu. Od razu zaciekawiła mnie relacja Kuleja z żoną Heleną. Było widać, że to nie jest typowa drugoplanowa rola kobieca, tylko że między parą głównych bohaterów dzieje się coś ciekawego i jest ogromny materiał do stworzenia duetu aktorskiego. Kiedy okazało się, że Kuleja gra Tomek Włosok, tym chętniej podjęłam się tego zadania.

- Scenarzysta filmu Rafał Lipski powiedział, że stworzenie postaci kobiecej było trudniejsze. Dlaczego?
- Helena przechodzi w tej opowieści ogromną zmianę. To zawsze jest literacko skomplikowane do przeprowadzenia.

- Scenariusz powstał na podstawie rozmów Rafała Lipskiego z Heleną Kulej. Ty się z nią nie spotkałaś. Nie brakowało ci tego?
- Z jednej strony korciło mnie to, a z drugiej – przerażało. Zdarzało mi się grać postaci, które istniały naprawdę, ale nigdy takiej, która jeszcze żyje. A to ogromna presja. Kiedy gra się jakąś postać z przeszłości, opieramy się na jej wizerunku, który powszechnie funkcjonuje w świadomości zbiorowej, a nie na prawdziwym człowieku. A tutaj była ogromna odpowiedzialność. Dlatego z jednej strony jest mi przykro, że nie doszło do takiego spotkania, a z drugiej – ta praca była dzięki temu czystsza. Stworzyliśmy z reżyserem postać Heleny taką, jaką mieliśmy w swej wyobraźni. Nie byłam dzięki temu obciążona poczuciem, że muszę sprostać oczekiwaniom pani Heleny i moja praca była mniej skomplikowana. Miałam większą swobodę.

- Dzisiaj żony sportowców są takimi samymi gwiazdami jak oni sami. Tymczasem o Helenie Kulej nie wiemy zbyt wiele. Nie udzielała żadnych wywiadów i żyła w cieniu męża. Jak sobie z tym poradziłaś?
- Najważniejszy był oczywiście scenariusz i rozmowy z Xaverym. Nie byłoby też tej mojej roli bez Tomka. Są bowiem role solo i są role w duecie, jak w jeździe figurowej na lodzie. Wtedy współpraca aktorów ma ogromny wpływ na to, jak te postacie wyglądają. Tutaj przede wszystkim chcieliśmy pokazać dziewczynę, która z jednej strony walczy o swą emancypację, a z drugiej - koniec końców odnajduje swą siłę na pozycji z dala od błysków fleszy. Okazuje się jednak, że stojąc na zapleczu sukcesu swego męża, ona też ma swoją moc i jest tak samo ważna jak ten, który wychodzi na ring i zbiera medale. Tak naprawdę bez Heleny tych wszystkich sukcesów Kuleja by nie było. Możemy to jednoznacznie powiedzieć.

- Początkowo Helena jest w cieniu męża. Dlaczego w pewnym momencie przestaje jej to wystarczać?
- Na początku Helena jest zahukaną i utyraną dziewczyną, więc nie widzi w ogóle swego wkładu w sukcesy męża. To młoda matka z dwulatkiem u boku – jednym zdaniem ciężka sprawa. Pojawia się więc w niej bunt, że chciałaby też mieć coś całkowicie swojego. Z czasem zamienia się jednak w menedżerkę swojego męża. Wtedy nabiera poczucia własnej wartości. Bo kiedy mówimy „menedżerka” to wydaje nam się to bardziej budzące respekt niż „gospodyni domowa”. Helena trzymała na swych barkach całe zaplecze triumfów sportowych Kuleja. I koniec końców odkrywa swą pozycję. Według mnie to ważne, aby mówić o takim rodzaju kobiecej siły, gdyż w kinie jest to bardzo rzadko pokazywane.

- Kulej jest świetnym bokserem, ale też przysłowiowym „królem życia”. Ma nieodparty urok, któremu ulega nie tylko Helena, ale i inne kobiety. Był jednak też zazdrośnikiem, furiatem i brutalem. Trudno było jego żonie żyć z kimś takim?
- Na pewno. Wydaje mi się jednak, że te wszystkie cechy nie wykluczają się wzajemnie, tylko idą w parze. Patrzymy w tym filmie na małżeństwo, ale też na team, który pracuje na sportowy sukces. Z jednej strony przeżywają uniwersalne turbulencje: zazdrość, zdrady, rozstania. Ale z drugiej walczą o coś większego niż oni sami. Bardzo ciekawe jest obserwować, jak te dwie sfery się ścierają. Na koniec filmu nie wiemy, czy Kulejowie to jeszcze małżeństwo czy już tylko współpracownicy, którzy oddali się wspólnemu celowi.

- Dzisiaj o Kulejach powiedziałoby się pewnie, że są „power couple”, jak mówi się o małżeństwach niektórych sportowców.
- Trochę tak. Ale do tanga trzeba dwojga. Od czasów sukcesów Kuleja minęło ponad pół wieku, a żony sportowców, choć są na świeczniku, rzadko kiedy mają coś swojego i są w pełni niezależne. W świecie aktorskim jest inaczej: power couple to para tak samo spełnionych zawodowo małżonków. Jak kiedyś Brad Pitt i Angelina Jolie.

- Helena mogła zostawić Kuleja, kiedy wywoływał największe burdy, jednak tego nie zrobiła. To była jej słabość czy siła?
- Na pewno siła. Koniec końców to małżeństwo oczywiście nie przetrwało. Na pewno jednak oboje przebrnęli razem przez okres intensywnych sukcesów Kuleja. Doprowadzili w ten sposób do końca pewien „projekt” – i dopiero ich drogi się rozeszły. Kiedy żona zostaje z mężem w przemocowym małżeństwie, zawsze powstaje pytanie czy to siła czy słabość. Związek Kulejów nie był jednak jakoś wyjątkowo patologiczny. To była po prostu para ludzi, którzy się zeszli ze sobą bardzo wcześnie i zostali razem, a dopiero z czasem różnice między nimi zaczęły się pogłębiać. Próbowali się w tym wszystkim odnaleźć, a że oboje mieli mocne charaktery, to iskrzyło.

- Helena Kulej to nieco inna postać niż te, które do tej pory grałaś: jest bardziej miękka, subtelna i kobieca. To było dla ciebie nowe wyzwanie?
- Tak. To była jedna z ważniejszych rzeczy, które wciągnęły mnie w ten projekt. Miałam co prawda już w serialu „Dewajtis” postać, która już bardziej była „śmietankowa”. Jako dziecko byłam tak wychowywana, żeby być bardziej Kulejem niż jego żoną. Dlatego wcielenie się w Helenę i odkrycie w sobie innego rodzaju siły kobiecej, było dla mnie bardzo interesujące i cieszę się, że miałam szansę pójść w tę nieoczywistą dla mnie stronę.

- Od kilku lat jesteś mamą. To pomogło ci zrozumieć Helenę?
- Z pewnością. Nie sądzę, że przedtem byłabym w stanie zagrać taką kobietę. Dla aktora wszystkie życiowe doświadczenia są bardzo ważne. Dziecko na pewno mnie zmiękczyło w dobrym znaczeniu tego słowa. Macierzyństwo pomogło mi zrozumieć, że można się w życiu kierować czyimś dobrem i spełniać się dla kogoś. Oduczyło mnie po prostu egoizmu.

- Mówiłaś, że ucieszyłaś się, że Kuleja zagra Tomek Włosok. Dlaczego?
- Przy pracy nad filmem zawsze ważna jest ta przysłowiowa „chemia”, jaka jest między aktorami, ale też między nimi a reżyserem. Tutaj bardzo dobrze mi się pracowało z Xawerym, bo mamy podobne spojrzenie na świat i lekkiego świra. Z Tomkiem łączy nas od wielu lat duża sympatia. Znamy się prywatnie, ale nie mieliśmy nigdy okazji tak blisko pracować ze sobą. Lubimy się – i bardzo to tutaj pomogło. Nie ma nic gorszego niż robić film z ludźmi, z którymi się nie dogadujemy. To recepta na porażkę.

- Twoim drugim partnerem w „Kuleju” jest Tomasz Kot. To było coś innego?
- Z Tomkiem spotkałam się już na planie innego filmu. Miałam tam małą rólkę, więc to było bardzo chwilowe. Ja wychodzę z założenia, że reżyser powinien dobierać sobie ekipę pod siebie. Jeżeli tak się dzieje, to chemia jest między wszystkimi. I przy „Kuleju” też tak było. Stworzyliśmy zgrany team i świetnie się razem bawiliśmy. I mam nadzieję, że ten film będzie się tak samo przyjemnie oglądało, jak się go robiło.

- „Kulej” opowiada o młodych ludziach, którzy robią oszałamiającą jak na swój czas karierę. Myślisz, że współcześni młodzi ludzie odnajdą w tej historii swoje dylematy?
- Na pewno. Przecież te wszystkie problemy w związku są absolutnie uniwersalne. Podobnie wybór, przed którym stoi Kulej: dom czy kariera. To wszystko było, jest i będzie.

- Netflix zrobił wam psikusa, wprowadzając miesiąc przed premierą „Kuleja” swojego „Boksera”, który opowiada bardzo podobną historię. Nie martwi cię to?
- Może to nie będzie problem? Są takie tematy, które nagle pojawiają się w przestrzeni medialnej, robią się „hot” i wzajemnie się napędzają. Pamiętam za mojego dzieciństwa były podobne do siebie filmy „Mrówka Z” oraz „Dawno temu w trawie”. I byłam na obu. (śmiech) Kiedy sukces odnieśli „Bridgertonowie”, wszyscy nagle zapragnęli oglądać ekranizacje Jane Austin. Może więc ten „Bokser” się nam przysłuży? Każdy będzie chciał zobaczyć oba filmy, żeby sprawdzić, który jest lepszy.

- Podobnie jak Helena, ty też musiałaś stoczyć walkę o spełnienie swych marzeń. Rodzice kształcili cię na skrzypaczkę – a ty zostałaś aktorką. Jak to było?
- U mnie w domu była duża swoboda, jeśli chodzi o muzykę. Nikt mi nie kazał być skrzypaczką. Ale wiadomo było, że nie wolno mi być aktorką.

- Dlaczego?
- Rodzice-aktorzy bali się o mnie. Mama marzyła, abym była prawnikiem albo lekarzem, co było kompletnym absurdem, biorąc pod uwagę moją osobowość.

- Każdy rodzic marzy, aby jego dziecko było lekarzem lub prawnikiem, bo będzie miało bezpieczną przyszłość.
- Kompletnie tego nie rozumiem. Przecież lekarz ponosi odpowiedzialność za ludzkie życie – i to jest ogromnie obciążająca psychikę presja. Jeśli ktoś nie jest do tego stricte stworzony, to masakra.

- Twoja mama była cenioną aktorką i piosenkarką. Uczestniczyłaś w jej życiu artystycznym jako dziecko?
- Jasne. Jeździłam z mamą na koncerty i obserwowałam to, co robi zza kulis. W naszym domu często bywali różni aktorzy czy piosenkarze. Wzrastałam więc w artystycznej atmosferze. Żeby wyrwać mnie z tego i uczynić nie artystkę – to było chyba niemożliwe. Rodzice musieliby mi zrobić jakieś totalne pranie mózgu. A to się nie stało.

- Twój tata jest ciekawą i barwną postacią. Kiedyś powiedziałaś o nim: „Uczynił mnie silną i niezależną kobietą”. To znaczy, że miał większy wpływ na twoją osobowość niż mama?
- U nas w domu mama pracowała, a tata zajmował się domem. Jak na tamten czas był to niespotykany model. Mało tego: ostatnio obliczyłam, że w naszej rodzinie jestem już trzecim pokoleniem bardzo wyemancypowanych kobiet. Dlatego tak naprawdę o tym, że kobietom narzuca się społecznie wykreowane role, dowiedziałam się dopiero blisko pełnoletniości. (śmiech) To, o co walczy feminizm, już funkcjonowało w moim domu.

- Czyli nie musiałaś być feministką?
- No tak. Ja wzrastałam w takiej „bańce”, która zafunkcjonuje w pełni dopiero w rodzinach dzieci mojego pokolenia. Mam tu na myśli totalne poczucie równości i całkowitą ślepotę na płeć.

- Jak wychowana w takiej „bańce” odnalazłaś się w Akademii Teatralnej? Wszak w edukacji artystycznej nadal dominują silni
mężczyźni.

- Kiedyś mój kolega-aktor, będący stuprocentowym facetem, powiedział, że właściwie żaden aktor nie jest prawdziwym mężczyzn i żadna aktorka stuprocentową kobietą. (śmiech) Nie wiem co dokładnie miał na myśli, ale faktycznie aktorzy są androgeniczni z zasady. Z jednej strony mają siłę, która jest potrzebna w branży, a z drugiej – są wrażliwi i krusi. Ten podział na społecznie akceptowalne role mężczyzn i kobiet, wśród aktorów zawsze był płynny.

- Po akademii większość absolwentów walczy o etaty w teatrach. Ty natomiast od razu zwróciłaś się w stronę kina i telewizji. Dlaczego?
- Ja wolę kamerę niż scenę. Żywa publiczność w teatrze trochę mnie przeraża. Jestem bowiem raczej introwertycznym typem. Mam też duży problem z rutyną. W filmie coś się robi – i koniec: zmienia się środowisko, temat, wszystko. To bardzo mi pasuje. No i do tego nie uznaję wychodzenia z domu po 20. (śmiech)

- Głośno zrobiło się o tobie dzięki „Córkom dancingu”. To było niekonwencjonalne połączenie musicalu, horroru i komedii. Jak się w tym odnalazłaś?
- To do dzisiaj jeden z moich ulubionych filmów, w których grałam. Albo się go kocha, albo nienawidzi. Ja go kocham. Bardzo bym chciała, żeby powstawało w Polsce więcej takich „dziwactw”. To jednak raczej niemożliwe, bo nie ma na to „targetu”. Nie jesteśmy krajem jakoś wyjątkowo kochającym musicale. Trudno. Przynajmniej udało się zrobić jeden taki dziwaczny film.

- Jak to było wcielić się w mityczne uosobienie kobiecej mocy – syrenę?
- To był samograj. Świetnie bawiłyśmy się z Martą Mazurek na planie, do tego byłyśmy znakomicie przeprowadzone przez te role przez Agnieszkę Smoczyńską. Dlatego to była raczej szalona zabawa niż praca.

- Chyba przeciwieństwem tego był film „Ja, Olga Hepnarowa”, w którym zagrałaś autentyczną postać czeskiej seryjnej morderczyni.
- Nie było to aż tak skrajnie inne, bo przecież zarówno Olga Hepnarova, jak i syrena Złota są jakby nie było morderczyniami. (śmiech) Ale tak na poważnie: na pewno był to inny rodzaj pracy i odpowiedzialności. Ten film dał mi bardzo dużo jako aktorce. Bo uważam, że kiedy gramy jakąś postać, nie musimy jej usprawiedliwiać, ale powinniśmy próbować ją zrozumieć. Kiedy zrozumie się taką osobę, zmienia się perspektywa na ludzi i świat o 180 stopni. I tak było ze mną i Olgą Hepnarovą.

- Żeby ją zagrać, musiałaś chyba sięgnąć do „jądra ciemności” w sobie. Co tam zobaczyłaś?
- Mnie się wydaje, że w Oldze było więcej bólu i cierpienia niż zła samego w sobie. Miałam potem okazję grać różne czarne charaktery i wbrew pozorom, choć Olga zrobiła coś niewybaczalnego i strasznego, to napędzało ją przede wszystkim poczucie krzywdy. Dlatego w tym sposobie, w jakim chciałam ją przedstawić, nie szukałam jakiejś psychopatycznej radości z tego, co zrobiła. To była jej zemsta na społeczeństwie – i tym kierowaliśmy się, pracując nad tym filmem.

- „Córki dancingu” i „Ja, Olga Hepnarova” to typowe kino artystyczne. Przeciwieństwem tego był chyba twój występ w rosyjskiej „Matyldzie”. Na potrzeby tej roli zamieszkałaś na rok w Sankt Petersburgu. Jak wspominasz pracę przy tej wystawnej superprodukcji?
- Miałam ogromne szczęście, że zakosztowałam kina tego typu już na początku kariery. Bo uleczyło mnie to zupełnie z marzeń o Hollywood. Może to brzmi mało wiarygodnie, ale praca przy takich superprodukcjach jest zupełnie inna: odarta z tego, co najbardziej lubię w kinie, czyli z pracy w małej społeczności, która wszystko tworzy razem. Kino komercyjne to ogromna korporacja, w której nie ma miejsca, żeby wtryniać nos w nie swoje sprawy. Nie ma tam wspólnego siadania, dyskutowania i tworzenia dzieła. Tam każdy robi swoje, mówi do widzenia i idzie do domu. Oczywiście, nie będę tu udawała, że jak się trafi jakiś Marvel, to uniosę się honorem i mu odmówię. (śmiech) Potraktuję to jednak tylko jako przygodę i nie poświęcę nic w swoim życiu, żeby za tym gonić.

- Tak było w przypadku netfliksowego „Wiedźmina”, w którym niedawno zagrałaś?
- To nieporównywalne z „Matyldą”. Tam grałam główną rolę kobiecą i byłam trzymaną pod kluczem gwiazdą, a w „Wiedźminie” miałam dużo mniejszy udział. Na pewno jednak pewne kwestie były podobne – przede wszystkim ten ogrom i pośpiech przedsięwzięcia. To był więc porównywalny styl pracy. Zresztą nie mówię tego pejoratywnie, bo takich produkcji inaczej się robić nie da. To takie pieniądze i taka ilość ludzi, że to musi być wyparne z szaleństwa, bo po prostu by nie wyszło. No chyba, że Ryan Reynolds robi „Deadpoola”, to wtedy może wrócić do studenckich wygłupów. (śmiech) Dla mnie jednak mniejsze kino od tych rosyjskich czy amerykańskich produkcji daje większe poczucie „funu” i artystycznej satysfakcji, a mniej stresu.

- Wszystkie te filmy, o których mówimy to kino kostiumowe. Podobnie serial „Dewajtis”, w którym zagrałaś główną rolę. Lubisz przenosić się w czasie w minione epoki?
- Uwielbiam kostiumowe filmy. Bardzo dobrze się w nich czuję. Już sam kostium robi za aktora połowę dobrej roboty. (śmiech) Od razu przenosi w czasie. Kiedy się wchodzi w te wymyślne buty i suknie – to działa jak wehikuł czasu.

- Kiedy się dowiedziałem, że zagrasz główną rolę w „Dewajtis”, byłem lekko zdziwiony. Przecież powieści Marii Rodziewiczówny nazywano kiedyś romansidłem dla kucharek. Czym cię ujęła ta opowieść?
- Kiedyś książki Rodziewiczówny miały opinię romansideł dla kucharek, a teraz to już jest klasyka polskiej literatury. (śmiech) Tak to się zmienia. Na dzisiejsze czasy to całkiem rzetelna rzecz. Mnie ujęła ta sielska i spokojna atmosfera. Niby tam dzieją się jakieś nieprzyjemne rzeczy, ale wszystko jest lekkie i przyjemne. Ja całą swoją filmową młodość przeżyłam w mocnych dramatach psychologicznych i babrałam się w emocjonalnym błocie. Dlatego miło jest odskoczyć od czegoś takiego raz na jakiś czas i zagrać w czymś, co widzom przynosi nie jakieś katharsis, tylko zwykłą przyjemność.

- No i co tydzień oglądały cię dwa miliony telewidzów. Stałaś się dzięki temu rozpoznawalna na ulicy?
- Tak. Zdarza się coś takiego, czego wcześniej nie przeżywałam, bo pracowałam za granicą i w niszowych produkcjach. Tutaj więcej tego przyszło. Ale ja się trzymam raczej z boku od salonowego świata.

- Dlaczego?
- Ja się do tego nie nadaję. Nienawidzę stać na ściance. (śmiech) Stresuje mnie to strasznie. Bycie aktorką i bycie celebrytką to są dwa zupełnie różne zawody. I każdy potrzebny na swój sposób. Są ludzie, którzy bardzo lubią pozować w świetle fleszy i oni się do tego nadają. Ja nie.

- Mimo młodego wieku masz już duże doświadczenie i filmografię. Czujesz się spełniona?
- Bardzo ważne jest dla mnie połączenie pracy i życia rodzinnego. Dlatego chcę mieć komfort, że mogę grać tyle, ile chcę i być z dziećmi tyle, ile potrzebuję. Chciałabym też móc grać tylko w tym, co mnie urzeka. To dla mnie w tej chwili definicja sukcesu. Mieć w tym wszystkim wolność.

- Już jako nastolatka pisałaś książki. Masz dzisiaj nadal na to czas?
- Ostatnią książkę wydałam 3 lata temu, a w przyszłym roku ukaże się kolejna. Ta pierwsza to taki dziwny twór, trochę groteska, trochę parodia. Ta druga jest jak najbardziej realistyczna i dzieje się w środowisku aktorskim. Pisałam w niej o dla mnie najbardziej oczywistych sprawach – i teraz jestem ciekawa jak odbiorą ją czytelnicy spoza branży.

- Niebawem ponownie zostaniesz mamą. Planujesz dłuższy urlop macierzyński?
- Skończyliśmy „Kuleja” i dwa miesiące później zaszłam w ciążę. Powitanie nowego członka rodziny będzie więc prawie w tym samym czasie co premiera tego filmu. Siłą rzeczy będę więc musiała na jakiś czas zrezygnować z grania, ale nie będę chciała tego jakoś przeciągać. Mój urlop po urodzeniu pierwszego dziecka został przedłużony przez COVID – i to było za długo. Teraz najchętniej wróciłabym do pracy po kilku miesiącach. Choćby w mniejszej roli świrniętej przyjaciółki głównej bohaterki w jakiejś zabawnej komedii romantycznej. (śmiech) Bez obciążenia długą i żmudną pracą. Tylko dla przyjemności.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.