Misja: ocalić życie. Zapiski z dziennika Jerzego Jaskuły, ratownika z Krakowa
Dostajemy wezwanie. Wskakujemy do karetki, zapinamy pasy, mijamy bramę podstacji. Nie ma czasu do stracenia - mówi Jerzy Jaskuła, ratownik medyczny. W tym zawodzie liczy się każda sekunda, bo decyduje ona o ludzkim życiu.
Zdarza mu się wezwanie do asystowania przy odbieraniu dzieci pijanym rodzicom. Innym razem agresywny pacjent odmawia udzielenia sobie pomocy. Częste zgłoszenie: wypadek samochodowy, ciężki uraz. Parę nieuzasadnionych wezwań. Czasem miły gest, kawałek domowego ciasta na zakończenie interwencji.
Dyżur ratownika medycznego trwa od 12 do 24 godzin. W tym czasie wyjeżdża na kilka, kilkanaście interwencji. Za każdym razem to inna historia człowieka, który potrzebuje szybkiej pomocy. I bez względu na miejsce, ta sama misja: ocalić życie.
Zatrzymać zegar
Na ekranie w pokoju ratowników medycznych, czuwających w podstacji Pogotowia Ratunkowego w Krakowie, pojawia się wezwanie: „nie oddycha, wnuk uciska klatkę piersiową”.
Słychać okrzyk: Szybko! Do karetki!
Zegar zaczyna odliczać. Kurtka, kluczyki, radiotelefon. Nie mija 60 sekund, gdy Jerzy Jaskuła słyszy, że kolega uruchamia silnik i włącza sygnały. Wskakują do karetki, zapinają pasy. Nie ma czasu do stracenia. To co wiedzą: chory jest mężczyzną w podeszłym wieku, który przestał oddychać. I jeszcze jedno też wiedzą: pomimo imponujących umiejętności kierowcy, który prowadzi ambulans z szybkością na granicy bezpieczeństwa, będą tam dopiero za kilka minut.
Zespół pomaga w nawigacji i unikaniu zagrożeń na drodze.
- Jadąc omawiamy zadania, dzielimy się obowiązkami. W tym czasie dyspozytor medyczny instruuje rodzinę pacjenta - krok po kroku - jak udzielić pomocy, jak uciskać oburącz na środku klatki piersiowej szybko i mocno. Potem widzimy, że ktoś macha nam stojąc przy drodze, by ułatwić znalezienie miejsca i otwiera bramę na posesję - opowiada Jerzy Jaskuła.
Są na miejscu.
Ocena stanu: potwierdzenie nagłego zatrzymania krążenia. Następnie: przejęcie uciśnięć, elektrody samoprzylepne, ocena rytmu, wyładowanie z defibrylatora. Całość jest wyćwiczona, każdy zna swoje zadania, zarządzanie czasem wychodzi z dokładnością do kilku sekund. Ratownicy szkolą się kilka lat, by być w tym perfekcyjni.
- Od rodziny próbujemy dowiedzieć się, co się stało oraz jaka jest przeszłość chorobowa naszego pacjenta. Mija kilkanaście minut, kiedy podejmujemy decyzję o kontynuacji resuscytacji podczas przewożenia pacjenta do szpitala. Powiadamiany o tym Szpitalny Oddział Ratunkowy - tłumaczy ratownik.
Serce zaczyna bić. U mężczyzny wraca krążenie. Okazuje się, że przyczyną zatrzymania był zawał. Zespół ratownictwa medycznego dociera do szpitala. Teraz chorego przejmuje personel medyczny SOR, pracownia kardiologii inwazyjnej i oddział intensywnej terapii. Oni wracają do bazy.
Kiedy przychodzi bezsilność
Parę lat temu. Małe serbskie miasteczko. Wyjazd do pacjentki, która straciła przytomność. Na miejscu ratownicy widzą dwudziestoletnią dziewczynę. Nie oddycha, nie ma tętna.
Zaczynają resuscytację.
- Jestem tam dodatkowym członkiem zespołu w ramach wspólnego dyżuru w serbskiej stacji pogotowia ratunkowego. Tylko lekarka mówi po angielsku, z resztą zespołu porozumiewamy się na migi - wspomina Jaskuła.
Resuscytacja przedłuża się bez znacznych efektów. Rokowania nie są dobre.
Pacjentka to kobieta, która zaledwie kilka dni temu została mamą. Ratownicy zmieniają się w wykonywaniu różnych procedur ratunkowych, rozważają różne przyczyny zatrzymania krążenia. Czas wtedy płynie inaczej.
- W pewnym momencie pojawia się świadomość, że jesteśmy w małym ciasnym domu na przedmieściach serbskiego miasta. Wokół nas gromadzi się cała liczna rodzina, bliscy, prawdopodobnie sąsiedzi, ważne osoby z lokalnej społeczności. W pomieszczeniu robi się ciasno, ale pomimo próśb nikt nie opuszcza pokoju. Za naszymi plecami grupa zatroskanych bliskich dziewczyny głośno się modli.
Nie rozumiem ani słowa, ale doskonale wiem, co się dzieje. Wiem też, co dzieje się z naszą pacjentką - dodaje ratownik.
Dziewczyna umiera.
Ratownicy opuszczają dom, przed którym stoi już cała miejscowa społeczność, czekając na werdykt. A oni muszą pogodzić się z tym, że tym razem się nie udało…
- Przychodzi bezradność, złość. To uczucia, z którymi ratownicy medyczni uczą się radzić latami - przyznaje Jerzy Jaskuła.
W polu kukurydzy
Bośnia i Hercegowina. Jerzy Jaskuła jako jeden z kilku ratowników prowadzi szkolenia dla pracowników lokalnego pogotowia.
Wieczorem po całym dniu kursów, jadą samochodem z całym zespołem instruktorskim. Są świadkami wypadku. Wyprzedzające ich auto wypada z dużą prędkością z drogi, dachuje i w pędzie obraca się kilkukrotnie. W środku czterech młodych chłopaków.
Udzielają pomocy. W tym czasie na miejsce przyjeżdża zespół ratownictwa medycznego, a w nim ich kursanci. Dalej działają już razem. Udzielają pomocy w polu kukurydzy, które - jak się później okazało - w trakcie konfliktu na terenach byłej Jugosławii było zaminowane.
Na końcu świata
Papua Nowa Gwinea. Wolontariusze, w tym ratownicy medyczni z Krakowa, pomagają tam w ramach projektu Polskiej Misji Medycznej. W jednej z wiosek rozchodzi się wieść, że przyjeżdża czterech polskich wolontariuszy.
Kiedy następnego dnia pojawiają się w umówionym miejscu, widzą przed sobą 300 osób siedzących na trawie i czekających tam od bladego świtu. Podobno niektórzy szli przez busz i góry kilka godzin, żeby nie przegapić takiego wydarzenia. A oni mieli zaledwie dzień na udzielenie pomocy.
- Wyzwaniem organizacyjnym było oddzielenie tych, którzy potrzebują pomocy medycznej od tych, którzy przyszli z ciekawości, zobaczyć, co się dzieje. Wykonywaliśmy najprostsze zabiegi chirurgiczne. Zaprzyjaźniony chirurg usuwał zmiany, które nie tylko mogły stanowić niebezpieczeństwo dla zdrowia, ale i utrudniać codziennie funkcjonowanie - opowiada Jerzy Jaskuła.
Papuasi wierzą, że wszelkie zmiany na ciele są siedliskiem zła. I jeśli na ciele pojawia się cysta, to nie przypadek. Dlatego takie osoby były w społecznościach piętnowane, sądzono, że musiały czymś zawinić.
- Kiedy nastoletniemu chłopakowi wycinaliśmy taką zmianę, było to czymś na pograniczu oczyszczenia duchowego - mówi nasz rozmówca. - Kazał nam spakować wyciętego guza, wracał z nim do wioski i pokazywał to wszystkim, żeby zobaczyli, że teraz jest już zdrowy, że całe to zło, które w nim było, teraz już może wyrzucić na śmietnik.