Mój pseudonim: Kryzys. Moja droga: od kibola do terapeuty
Przez lata karmiłem w sobie gniew i agresję, a moją jedyną nadzieją było samobójstwo. Ale doświadczyłem Miłości, która nadała mojemu życiu sens - mówi Bogdan Krzak, pseudonim „Kryzys”.
Ksywkę „kryzys” zyskałem w wieku 13 lat. Słowo to oznaczało biedę, w której się wychowywałem. Często nie było co włożyć do garnka. Kolega nazwał mnie tak, gdy zobaczył, że chodzę w dziurawych trampkach. Chciałem go za to pobić. Dostałem kiedyś jesienią cienkie tenisówki. Były o numer za małe, ale nowe. I chodziłem w nich w zimie, bo bałem się, że stopy mi urosną i później ich nie wcisnę. Z powodu braku pieniędzy odczuwałem duży wstyd. A to wyzwalało we mnie agresję. Ale po kolei...
Byłem wilkiem w potrzasku
Kiedyś usłyszałem, że nie ma takiego gówna, którego Bóg nie wykorzystałby do nawozu dla nowego życia. Ale jako mały chłopak często miałem poczucie, że gorzej już być nie może.
Rodzice rozwiedli się, kiedy miałem trzy lata. Brat zamieszkał z ojcem, ja z mamą i ojczymem. Dzieciństwo to czas głodu i strachu. Pamiętam pusty żołądek i siniaki. Ojca nie pamiętam, nie mieliśmy kontaktu, ale mama opowiadała o nim same złe rzeczy. Że był agresywny, że pił, że bił mnie i brata.
Mama weszła w nowy związek, w którym także było uzależnienie od alkoholu. Ojczym pił, a ja się bałem. O siebie i kolejne dzieci, moje przyrodnie rodzeństwo, które pojawiało się na świecie. Musiałem się nim zajmować. Sam siebie nazywałem „psem piaskownicy”. Bawiłem się z trójką młodszego rodzeństwa, a kątem oka widziałem kolegów, którzy grali w piłkę. Wkurzało mnie to.
Czułem się samotny. Miałem poczucie, że nikogo nie obchodzi, co się ze mną dzieje. I mało kto wiedział, z czym się borykałem. Nie dopuszczałem do siebie dorosłych. Zawsze mówiłem, że sobie radzę, że nie potrzebuję rozmów, pomocy. Ale w głębi serca czekałem, aż ktoś będzie chciał do mnie dotrzeć. Miałem dwóch nauczycieli: polonistkę i pana od wf-u, którzy nie dali się nabrać na moje bunty i wykorzystywali każdą chwilę, żeby ze mną trochę być. Do dzisiaj ich pamiętam i cenię.
Jednak to było za mało. Nie chciało mi się żyć. Coraz częściej myślałem o tym, by popełnić samobójstwo, by zniknąć. Nie wiedziałem, jak ukryć biedę, jak skutecznie się zamaskować.
Zżerał mnie wstyd. Buntowałem się przeciwko dorosłym. Zacząłem palić, pić, urywać się na imprezy. I tak właśnie trafiłem do środowiska kiboli. Z samotności.
Odgryzłem łapę o brzasku
Chłopaki ze stadionu byli mocni... w okazywaniu agresji. Jednak dzięki nim nie czułem się wreszcie samotny.
I nawet jeśli czasem nie zgadzałem się z tym, co robiliśmy, ważniejsze było dla mnie poczucie przynależności. To pociągało mnie najbardziej. Nie byłem sam, mogłem iść na ulicę, na stadion, na ustawki.
Wreszcie czułem, że mam jakąś przynależność, że do czegoś jestem przypisany. To było bardzo istotne w kontekście buntu przeciwko systemowi dorosłych. Znalazłem ludzi, którzy mieli podobnie i dzięki nim było mi łatwiej. Fascynowali mnie, bo trzymali się razem. Jak muszkieterowie: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Tak mi się przynajmniej zdawało. Rozpaczliwie szukałem przynależności. Wspólnoty. Grupy.
Zacząłem jeździć na mecze. I zaczęły się kibolskie akcje. Piłem i mogłem kozaczyć. Chodziłem po mieście i niczego się nie bałem. Mogłem liczyć na ekipę ze stadionu, z którą łączyła mnie bieda i trudności w rodzinach wynikające z alkoholu i agresji.
Kibicowałem BKS-sowi (czerwono-żółto-zieloni). Kochałem klub ze względu na piłkę nożną, ale przede wszystkim ze względu na środowisko, kumpli, z którymi dobrze się czułem. Miałem wrażenie, że jestem mocniejszy, ważny.
Umawialiśmy się na ustawki, czyli bójki z kibicami drużyny przeciwnej i wiedziałem, że jestem im potrzebny. A dla mnie było ważne, że kumple mogą na mnie liczyć. Nawet jak byłem w wojsku, miałem przynależność kibicowską, wszyscy wiedzieli, z jakiego jestem miasta, jakiemu klubowi kibicuję i komu pieśni śpiewam.
Padłem na kolana
Gdy miałem 24 lata, przyszedł do mnie brat i zaprosił na spotkanie modlitewne do kościoła. Mówił o Bogu, że poznał Go we wspólnocie. Próbowałem mu wytłumaczyć, że patrząc na naszą rodzinę, to jest po prostu niemożliwe, żeby Bóg był.
Przez lata uważałem, że nie wierzę w Boga, nie chciałem mieć z Nim nic wspólnego. Bardziej mi zależało na tym, żeby dał mi spokój, ponieważ Bóg Ojciec kojarzył mi się z ojcem, z którym nie miałem kontaktu. Dlatego, kiedy brat zaprosił na spotkanie do kościoła, byłem przekonany, że wpadł w szpony sekty i trzeba go ratować. Postanowiłem pójść na spotkanie tej wspólnoty, nazywała się „Miasto na Górze”.
Usiadłem z tyłu i odpoczywałem. Zacząłem słuchać. Poczułem się bezpieczniej. Nikt mnie tam nie wytykał, nie kazał wołać „Alleluja!”. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. I zobaczyłem, że ci ludzie także mojego brata do niczego nie zmuszają. Postanowiłem przyjść tam następnym razem już bez zaproszenia, żeby zobaczyć, czy będą tacy sami, czy to nie ściema. A oni cieszyli się i powtarzali: „Dobrze, że jesteś”. Nie wstawałem, nie robiłem tego, co wszyscy, po prostu obserwowałem. Polubiłem te spotkania. Tak się zaczęła moja historia z wiarą, Panem Bogiem, Kościołem.
Dziś ktoś mnie czasem prosi, żebym opowiedział mu o Bogu. Zwykle mówię, że odkąd oddałem Mu swoje życie, nie czuję się samotny.
Wyłem do księżyca
Przez wiele lat miałem w sobie wilka lęku. Karmiłem go agresją, alkoholem, samookaleczeniami. Ból fizyczny zagłusza ból emocjonalny. Rozumiem to i staram się o tym pamiętać dzisiaj, pracując z tak zwaną trudną młodzieżą. Dzieciaki zrobią wiele, by zwrócić na siebie uwagę najbliższych.
Przez wiele lat nosiłem w sobie ranę związaną z nieobecnością ojca. Nie miałem z nim kontaktu. Jest taka piosenka Luxtorpedy, padają tam słowa: „I nigdy nie jest za późno / Stanąć znów tak blisko / Pokochać swoje nazwisko / Wybaczam ci wszystko”. Pojechałem do ojca, żeby mu powiedzieć: wyczam ci.
Najwięcej krzywdy doznałem od ojczyma. Kiedy się dowiedziałem, że zmarł, nawet nie chciałem jechać na pogrzeb. Ale pojechałem. Powiedziałem mu, stojąc nad grobem, że wszystko w porządku, że mu wybaczam. Dotarło do mnie, że jeżeli Bóg mi wybaczył, to nie chcę być osobą, która trzyma kogoś za gardło i mówi: żyj z tym.
Najtrudniej było z mamą. Nawróciłem się w wieku 24 lat, a pierwszy raz na temat dzieciństwa rozmawiałem z nią, jak miałem 37.
13 lat zabierałem się do tej rozmowy. Ta rozmowa miała dwie części. Najpierw chciałem jej opowiedzieć o dzieciństwie, moich uczuciach, przeżywaniu różnych sytuacji.
Po dwóch dniach spotkaliśmy się ponownie. Umówiliśmy się, że dam jej przestrzeń, żeby teraz ona mówiła. To był proces, który sprawił, że wybaczyliśmy sobie. Powiedzieliśmy przepraszam, wybaczam. Potem już nigdy nie wracałem do tego, co było. Już nie miałem tych emocji, które latami w sobie nosiłem. Nasze relację się oczyściły.
Teraz jestem wolny
Pracowałem przez lata w korporacji. Coraz częściej miałem poczucie, że to nie jest moje miejsce, że się do tego nie nadaję.
Byłem też wolontariuszem w Ośrodku Wychowania i Terapii Młodzieży „Nadzieja”. Zrobiłem szkolenie i zostałem instruktorem terapii uzależnień i wychowawcą. Pomagam młodym, którzy z jakichś powodów sięgnęli po narkotyki czy inne substancje psychoaktywne.
Wiem, jak trudno jest przeżywać życie samotnie i jestem od tego, żeby trochę w tej samotności potowarzyszyć. Na ile umiem, na ile ktoś mnie dopuści, na ile mnie zaakceptuje.
Praca z młodzieżą mnie napędza.
Pamiętam rozmowę z pewnym młodym chłopakiem, zapytał: „Panie Bogdanie, jak ja mam to zrobić? Bóg mówi, żeby wybaczać. Że to mój obowiązek, a ja nie umiem. Chcę chodzić do kościoła, ale nie potrafię mu wybaczyć. Chciałbym go zabić”. Myślał o swoim ojcu.
Powiedziałem mu, że uczucie złości, nienawiści, a nawet chęć zabicia to jedno, a decyzja to drugie.
Tak samo jest z wybaczeniem, które też jest decyzją. Na uczucia nie mam wpływu, nie mogę ich zmienić, ale Bóg tak. Nie mam też wpływu na to, co się stało w mojej przeszłości i muszę nauczyć się z tym żyć. Mogę też prosić Boga o odwagę, bym zmieniał to, co zmienić mogę.
Moja ksywka „Kryzys” wzięła się z biedy.
Po latach dowiedziałem się, że w języku chińskim słowo „kryzys” zapisywane jest jako dwa znaki. Pierwszy oznacza niebezpieczeństwo lub zagrożenie, drugi: początek nowej drogi lub szansę. Można je też odczytywać jako porażkę i nadzieję.
Pomyślałem, że to drugie znaczenie jest mi bliższe, ponieważ mówi o sytuacji, kiedy człowiek przeżywa kryzys i ma przed sobą wybór dwóch dróg życia.
Decyduje wtedy, po co wyciąga rękę: po porażkę czy nadzieję, przekleństwo czy błogosławieństwo, śmierć czy życie.
Śródtytuły pochodzą z piosenki „Wilki dwa” zespołu Luxtorpeda