Mój zawód to poszukiwanie barw z orkiestrą. Najpiękniejszy z zawodów
Z Marzeną Diakun, dyrygentką, która w piątek, 26 maja, poprowadzi koncert w Filharmonii Łódzkiej rozmawia Dariusz Pawłowski.
Kobieta-dyrygent wciąż wzbudza sensację, czy płeć przestała być decydująca?
Nie zwracam już na to uwagi. Gdy przychodzę do jakiegokolwiek zespołu, to po prostu zaczynam pracę. Są jeszcze rzeczywiście orkiestry, gdzie słyszę, że po raz pierwszy grają z kobietą - poza Polską wspomina się o tym bardzo delikatnie... Może też chodzi o to, że młodemu dyrygentowi trudniej uzyskać naturalny szacunek i zaufanie. Musi na to zapracować.
Muzycy pewnie liczą na większą łagodność...
Może rzeczywiście mają nadzieję na większą wyrozumiałość, ale z mojej strony, niestety, jej nie uświadczają (śmiech).
Czy dyrygentura od początku była dla Pani oczywistością?
Nie. Długo się nad nią zastanawiałam, mimo że była marzeniem mojego życia i ten zawód zawsze mnie fascynował. Natomiast miałam też świadomość, że życie muzyka, czy w ogóle artysty, tym bardziej w Polsce, czyli kraju, w którym się nas nie docenia, nie jest łatwe. Dlatego trwały dyskusje z rodziną, z moim starszym bratem, który też jest artystą - gra na skrzypcach, i brałam pod uwagę jeszcze jedno wyjście, czyli kariera biotechnologa, biologa.
Artyści są niedoceniani - ale nie chodzi tylko o pieniądze, prawda?
Nie, chodzi zdecydowanie o coś innego. Mam wrażenie, że w Polsce pojęcie „artysta”, jest bardzo bagatelizowane. Przeciętny mieszkaniec naszego kraju, jak sądzę, uważa, że artysta to jest ktoś, kto ma pasję, hobby, nie utożsamiając tego z ciężką pracą, wykraczającą poza standardową liczbę godzin, odpowiedzialnością. Nie bierze się pod uwagę, że to my dźwigamy „kaganek oświaty” i dzięki nam naród, społeczeństwo są w stanie przetrwać. To, co nam zapewniają rynek, biznes, to zaspokojenie pierwszych potrzeb. Artyści dbają o potrzeby duchowe. A bez nich przestalibyśmy być ludźmi. Jeżeli więc nie będziemy artystów wspierać, jako społeczeństwo zaczniemy umierać.
Czego nam zatem brakuje? Jesteśmy przecież w Europie, możemy pojechać, gdzie zechcemy i podejrzeć, jak tam się traktuje kulturę...
To niestety tak nie działa. Można wiele podglądać, ale nic nie zobaczyć. Brakuje nam świadomości, że kultura jest potrzebna. Polska wiele przeszła podczas wojen, rewolucji i powstań, jesteśmy zatem w trudnym czasie i musimy tak naprawdę odbudować się jako naród i społeczeństwo, które pewne rzeczy, w tym kulturę, zacznie ponownie pielęgnować. Kraje Europy zachodniej mają nieprzerwaną tradycję wielu wieków i pokoleń, rozwoju, edukacji, dbania o kulturę. U nas to zostało przerwane, wytrzebione. Na odtworzenie tego potrzebne są pokolenia. Trzeba zacząć od edukacji i pracować nad nauczeniem od dziecka poczucia wyrafinowanej estetyki.
A czy sami artyści nie traktują podobnie swojej pracy? Bez świadomości, jakie mają obowiązki?
Nie uważam tak. Mamy wielu wybitnych artystów. Czasem może trochę się rozmieniamy, pracujemy na zbyt wielu etatach, by zapewnić sobie byt, brakuje też wzajemnego wsparcia, ale jakością dorównujemy artystom ze świata.
Którym moment w swej karierze uważa Pani za szczególnie istotny. Czy to był wyjazd za granicę?
Myślę, że tak. Pomimo nagród w Konkursie imienia Grzegorza Fitelberga i innych, to Paryż i współpraca z Filharmonikami Radia Francuskiego była dla mnie trampoliną. Przede wszystkim dlatego, że to bardzo dobra orkiestra, ale i ze względu na media. Czasem to było bardzo szybkie przełożenie. Koncerty transmitowano w radio w piątek, a już w poniedziałek moja agentka dostawała zaproszenie dla mnie do orkiestry. To była praca na bardzo wysokim poziomie, a to podpatrują inne orkiestry, które następnie zapraszają dyrygenta. A jak się już wskoczy na pewien poziom, to oczywiście trzeba włożyć dużo pracy w to, żeby na nim pozostać, ale ma się większe możliwości i większą sieć kontaktów.
Czy przez to zmieniła się też Pani codzienność, czy przybyło pracy, ćwiczeń, możliwości rozwoju?
Przybyło koncertów, więc przybyło też materiału do opanowania. Ale schemat działań pozostał ten sam, bo wcześniej gdy koncertów miałam mniej, to starałam się nadrabiać program, budować bazę repertuarową, która sprawia, że dziś mogę częściej występować, podejmować więcej wyzwań, na przykład przyjąć w ostatniej chwili nagłe zastępstwo, z programem, który opanowałam dużo wcześniej.
Pani należy do dyrygentów odważnych, ryzykujących, czy raczej bardzo rozważnie podejmujących decyzje? Często są dwie drogi: idę jak burza i albo wskoczę na wyższy poziom, albo się rozbiję lub powoli, systematycznie buduję swoją markę...
Nie do końca się z tym zgodzę. Wskoczyć na wyższy poziom jest bardzo trudno. Najczęściej pierwsze nagrody na konkursach dają taką możliwość. Ale dostanie się do czołówki to już bardzo złożony problem. Potrzebne są nie tylko umiejętności, laury, dobre zaprezentowanie się, ale też praca wielu ludzi za plecami artysty, którzy pchają i wspierają tę osobę. To jest też biznes, niestety. Konieczna jest więc sieć kontaktów i znalezienie kogoś, kto będzie chciał zainwestować w daną osobę, by mogła się ona pokazać z jak najlepszej strony. Rzeczywiście, mój przypadek jest taki, że ja kroczek po kroczku próbuję iść wyżej, do coraz lepszych orkiestr. Ale to zawsze duża niewiadoma. I na przykład współpraca z dobrą agencją jest niezwykle cenna.
Czyli jak w każdej branży, trzeba być dobrym, ale znaleźć się też w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu.
Tak, łut szczęścia, ale też wsparcie i pomoc są bardzo ważne.
A czy potrzeba bycia perfekcyjną, zawsze dobrze przygotowaną wiąże się z dużymi kosztami emocjonalnymi, czy też ma Pani na tyle twardą konstrukcję, że doskonale sobie z tym radzi.
To jest zawsze praca przed gremium około 80 osób orkiestry, a na koncercie jest jeszcze pełna widownia. I za każdym razem zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności. Może nie operuję i nie mam pod swoim skalpelem czyjegoś życia, ale wiem, jak ważne jest dobre wykonanie...
...to może zmienić czyjeś życie.
Mam tego wszystkiego świadomość i to się wiąże ze stresem. Ale ostatecznie przeważają mobilizacja, koncentracja na tym, co mam zrobić. Na pewno jednak to wszystko każdego artystę wiele kosztuje. Nie jesteśmy ludźmi z kamienia, wręcz przeciwnie, jesteśmy obdarzeni szczególną wrażliwością. Konieczne są więc potem odpoczynek, relaks, by ów balast z siebie zrzucić.
Ma Pani jakieś sposoby na koncentrację?
Nie praktykuję jogi, ani nie medytuję. To naturalny sposób skupienia, wyciszenia, który sobie wypracowałam. Przed koncertem powtarzam materiał koncertu w głowie, przygotowuję się mentalnie, fizycznie, bo przecież nasza praca to też duży wysiłek. Chciałabym kiedyś znaleźć metodę zmierzenia, ile kalorii tracę podczas każdego koncertu- myślę, że to jak przebiegnięcie przynajmniej pół maratonu. Odpoczynek po intensywnym koncertowaniu to przede wszystkim kontakt z naturą i cisza.
Budując swój repertuar i podejmując się kolejnych koncertów lubi Pani wracać do tych samych kompozytorów czy woli szukać czegoś nowego?
Oczywiście mogę coś proponować orkiestrom, ale częściej program koncertu jest mi narzucany. Ja bardzo lubię symfonikę końca XIX i początku XX wieku, i w tym będę się chciała specjalizować. Jeszcze nie dotykałam zbyt wielu dzieł Mahlera i Brucknera, ale są to osobowości i muzyka, które powoli będę chciała przyswajać. Wielokrotnie natomiast wykonywałam muzykę Straussa i chcę go jeszcze lepiej poznawać. Jestem osobą, która z wielkim szacunkiem podchodzi do tych wszystkich dzieł, muszę mieć czas na przygotowanie i odpowiednią orkiestrę, z którą bym chciała daną kompozycję wykonać, a nawet odpowiednią salę. Jestem jednak też otwarta na propozycje, przed tygodniem dyrygowałam w Paryżu koncertem z muzyką współczesną.
A czy dyrygenci, jak muzycy, po zajmowaniu się kompozytorami największymi i najtrudniejszymi, czasem, dla relaksu, chcieliby poprowadzić coś lżejszego, na przykład musical?
Ja niekoniecznie. Choć prowadziłam „Zemstę nietoperza”, to musical już chyba by mnie nie interesował. Ukierunkowuję się na symfonikę i pomimo, że wkrótce czekają mnie koncerty z Bachem i Mozartem, to chcę się trzymać XIX i XX wieku. Ale może się to zmieni.
Nie zawsze chyba sobie zdajemy sprawę, że praca dyrygenta, mimo że koncertuje on z orkiestrami w różnych miejscach świata, to zajęcie samotnika...
To prawda. To osoba, która przebywa dużo sama ze sobą i z utworem. To, co widzi i słyszy publiczność, to tylko pięć procent mojej pracy nad danym dziełem, bo ja muszę być przygotowana świetnie już na pierwszą próbę z orkiestrą. Bym mogła pracować z muzykami, analizę utworu muszę wykonać dużo wcześniej. Wiele zależy od dzieła, ale zdarza się tak, że to, co wydaje się trudniejsze, przychodzi łatwiej i odwrotnie - mózg ludzki potrafi zaskakiwać. Podczas paryskiego kontraktu pracowałam bardzo intensywnie, co tydzień musiałam przyswoić i wykonać nowy repertuar. Na opanowanie nowych dzieł miałam przeważnie trzy dni: sobota, niedziela, poniedziałek. Od wtorku zaczynaliśmy próby. Po kilku miesiącach zaczęłam bardzo szybko czytać i przyswajać, nawet pamięciowo, partyturę. Dlatego dziwię się wypowiedziom, o przeładowanym programie nauczania w szkołach. Gimnastykujmy mózg dzieci od najmłodszych lat, to jedyny sposób na to, że będzie dobrze pracował.
Kiedyś jeden z dyrygentów powiedział mi, że oprócz pracy nad utworem poświęca trochę czasu, by ćwiczyć gesty przed lustrem...
Ja może nie ćwiczę przed lustrem, ale rzeczywiście pracuję rękoma, całym ciałem i muszę w ten sposób wyrażać jak najwięcej. Dobrze więc jest czasem to skontrolować. Bo na przykład, może mi się wydawać, że się uśmiecham do orkiestry, a to będzie jakiś okropny grymas. Czasem też szuka się odpowiedniego gestu, na wyrażenie danego dźwięku, barwy; przede wszystkim oddziaływujemy na orkiestrę niewerbalnie. Bazę przyswaja się na studiach, ale potem szuka się czegoś własnego. Musimy posiadać świadomość swego ciała. Studentom mówię, że przed zajęciami powinni się rozgrzewać jak sportowcy.
A czy cały czas gra Pani w głowie muzyka?
Na szczęście nie. Jeśli dyryguję operą, to muzyka wokalna rzeczywiście zostaje mi w głowie i czasami jest to na tyle uporczywe, że muszę włączyć coś innego. Natomiast muzyka symfoniczna działa na mnie łagodniej. Ale to prawda, że cisza jest elementem higieny pracy dla dyrygenta.
Dyrygenci biorą się za dzieła, które były wykonane tysiące razy i próbują znaleźć w nich coś własnego. Jaki jest Pani klucz interpretacji?
Podstawą jest partytura, zapis nutowy, który pozostawia pewną dozę indywidualności dla dyrygenta i muzyków. Staram się być wierna kompozytorowi. Czasami słyszy się muzyków uzupełniających to, co pozostawił autor. Myślę, że to nie tędy droga. Właśnie jak najwierniejsza, drobiazgowa realizacja tego, co jest w zapisie, daje pole do popisu. Diabeł tkwi w szczegółach i jeśli to się uda zrealizować w stu procentach, a to się bardzo rzadko zdarza, to na tym dopiero można stworzyć jakąś nieziemską kreację. Z chaosu, przy największych nawet chęciach, nic dobrego nie wynika.
Zdarza się, że Pani i orkiestra jesteście uniesieni ponad ziemią, a wokół fruwają anioły?
Niestety nieczęsto. Były takie uniesienia, takie zrozumienie między orkiestrą i mną, które doprowadziło do wybuchu niezwykłej energii, ale jestem perfekcjonistką i wiem, że zrealizowanie wszystkiego idealnie jest prawie niemożliwe. Ale może dobrze, bo się tego przez całe życie szuka.
A czy dyrygowanie w pewnym momencie przestaje wystarczać i przechodzi się do komponowania?
W moim przypadku - nie. Miałam podstawy komponowania na studiach, ale wiem, że w tym są ode mnie lepsi. Wolę robić to, w czym czuję się lepiej. Szukam barw z orkiestrą - to jest mój zawód
Jakie są zatem Pani muzyczne marzenia?
Tak naprawdę jestem na początkowym etapie. Dyryguję coraz lepszymi orkiestrami, ale do tych najlepszych na świecie jeszcze nie mam dostępu. I to jest moje marzenie: dotrzeć i pracować z zespołami najwyższej klasy. Zobaczyć, czy znajdziemy nić porozumienia i czy ja mogę im pokazać coś, co ich zainteresuje. Myślę też o nagraniach, o czymś co, by pozostało. Bo muzyka, koncertowanie, to sztuka bardzo ulotna. Aż czasem szkoda, że tak bardzo…