Monika Góra, autorka książki „Kryptonim Skóra”: Gdyby Robert J. był winny, policja znalazłaby na niego dowody już w 2000 roku
Brutalne zabójstwo i oskórowanie Katarzyny Z., studentki z Krakowa, jest bezprecedensową zbrodnią w historii światowej kryminalistyki. Monika Góra autorka książki „Kryptonim Skóra” w toku dziennikarskiego śledztwa zadaje swoim rozmówcom niewygodne pytania
Katarzyna Z. zaginęła 12 listopada 1998 roku. Cztery tygodnie później w śrubę statku pływającego po Wiśle wkręciła się ludzka skóra. Szczątki należały do poszukiwanej studentki. W 2017 r. policja zatrzymała Roberta J., tego samego, którego przed kilkunastu laty podejrzewała o dokonanie zbrodni. Śledczy nie mieli bezpośrednich dowodów, jedynie poszlaki. Robert J. był przez pięć lat przetrzymywany w areszcie. W 2022 roku skazano go na dożywocie. Wyrok nie jest prawomocny.
Jeśli nie Robert J., to kto?
Nie wiem, czy na pewno nie Robert J. A jeśli nie on, to nie wiem kto. Ustaleniem tego powinni się zająć bezstronni śledczy, a potem ich wnioski winien potwierdzić niezależny i obiektywny sąd.
Profile psychologiczne sporządzone w sprawie pasują, jak pani pisze, równie dobrze do Leszka L., który doniósł policji, że Robert może być zabójcą. Dlaczego nie zainteresowano się właśnie nim?
Leszek L. był ekspertem policyjnym i sądowym do spraw niebezpiecznych gadów, szkolił też krakowskich policjantów z zakresu nurkowania. Przyjaźnił się z wieloma wysoko postawionymi funkcjonariuszami, prokuratorami, miał znajomych w krakowskim sądzie. Czy to mogło sprawić, że po jego donosie ktoś powiedział - tego pana nie ruszamy, bo to „nasz” człowiek? Moim zdaniem, tak mogło być.
W sprawie domniemanego zabójcy zderzały się dwa różne stanowiska. Karol Suder, założyciel krakowskiego Archiwum X, nigdy nie wierzył w winę Roberta. Z kolei Bogdan Michalec, który później kierował Archiwum X, wręcz przeciwnie. Co zaważyło na kierunku śledztwa?
Być może to, że Karol Suder odszedł na emeryturę w 2004 roku. Wtedy szefem krakowskiego Archiwum X został Bogdan Michalec i to jego styl prowadzenia śledztwa i koncepcje stały się wiodące. Czemu jednak śledczy prowadzący pierwsze postępowanie do 2000 roku nie sprawdzili dokładnie Leszka L.? Być może z powodów, o których mówiłam wcześniej. Sąd powinien to wyjaśnić.
Bogdan Michalec w wywiadzie twierdził, że już w 2000 roku był pewny, że to Robert jest sprawcą tego zabójstwa. Czy to przypadkiem nie zaważyło na losach śledztwa? Czy takie nastawienie, a wręcz - jak wynika z wypowiedzi - pewność odnośnie sprawcy na pewno oznacza bezstronne postępowanie?
Przesłuchiwani znajomi Roberta J., do których pani dotarła, twierdzą, że pytania, które im zadawano, były stronnicze i tendencyjne. Czy ci, którzy nie pasowali prokuratorowi, nie byli powoływani w charakterze świadków?
Jeden ze świadków, znajomy Roberta, opowiadał mi, że prokurator w trakcie rozmowy z nim przekonywał go, że to bardzo niebezpieczny człowiek. Gdy świadek wątpił, aby to Robert był sprawcą zabójstwa, prokurator podkreślał, że nie wie o nim strasznych rzeczy, o których on rzekomo ma wiedzę. Prokurator nie zgodził się na rozmowę ze mną, więc nie mogłam tej relacji z nim skonfrontować, ale nie mam podstaw nie wierzyć świadkowi. Nawet jeśli to była nieprotokołowana rozmowa, prokurator powinien być bezstronny. Nie może przekonywać świadka, że jego opinia o oskarżonym jest błędna. Faktem jest, że ów świadek, który był dobrego zdania o Robercie, nie został powołany przed sąd.
Jak mówi obrońca Roberta J., sprawa jest poszlakowa, wielu świadków zostało zanonimizowanych. Jak to możliwe, by skazać kogoś za tak brutalny mord na podstawie wyłącznie poszlakowych dowodów?
Tego nie wiemy, bo sąd wyłączył jawność rozprawy i nie zgadza się na wgląd do akt. Dziennikarze nie mogli nawet wysłuchać ustnego uzasadnienia wyroku, zostali wyproszeni z sali rozpraw. Nie dowiedzieliśmy się więc, na podstawie jakich dowodów sąd pierwszej instancji skazał Roberta na dożywocie. Prawdopodobnie sąd uznał, że istniał tzw. nierozerwalny łańcuch poszlak świadczący o jego winie. Choć ja mam duże wątpliwości, czy ten łańcuch rzeczywiście był nierozerwalny, a wszystkie poszlaki zostały zinterpretowane zgodnie z prawdą.
Sędzia Rafał Lisak, który rozpatrywał w 2017 roku zażalenie na areszt Roberta J., stwierdza, że można mieć wątpliwości co do jakości dowodów poszlakowych. Pisze pani: „Nie ma bezpośrednich dowodów, ale za chwilę mogą się znaleźć…”. Co pani miała na myśli?
Odnoszę wrażenie, że prokuratura zorientowała się, iż z tym materiałem, który przedstawiła podczas rozpraw aresztowych Roberta J. w grudniu 2017 roku, może nie wygrać sprawy. Sędzia Rafał Lisak powiedział w uzasadnieniu decyzji o przedłużeniu aresztu, że badanie wariografem Roberta po tylu latach od zdarzenia może być obarczone błędem. Poza tym miał wątpliwości, czy złożenie kwiatów i zapalenie świeczki na grobie ofiary przez Roberta, a także powiedzenie do jednego ze świadków: „Czy nie boi się pani, że panią oskóruję?”, mogą świadczyć o winie oskarżonego. „To może być kwestia wynikająca ze specyficznych uwarunkowań psychicznych podejrzanego. Stąd też intencje mogły być zupełnie inne niż podejrzewane” - stwierdził sędzia Lisak. No więc właśnie, to jest ta kwestia, na którą od początku zwracam uwagę. Śledczy nie wzięli pod uwagę, że zachowanie J. może wynikać z jego choroby. W konsekwencji niektóre wydarzenia z jego życia interpretowali błędnie. Proszę też zwrócić uwagę, że dwa krótkie włosy rzekomo „pochodzące z dużym prawdopodobieństwem” od ofiary prokuratura znalazła dopiero rok po zatrzymaniu i postawieniu zarzutów. Telewizja TVN szybko ujawniła, że ślady te nie zostały poddane badaniu DNA, a jedynie analizie morfologicznej, na podstawie której nie można przesądzać, od kogo pochodzą. To wszystko robi wrażenie szukania dowodów nieco na siłę, naciąganych.
Dlaczego dowód, który nawet nie został poddany badaniom DNA, zostaje dopuszczony do śledztwa?
Prokuratura nie odpowiedziała mi na pytanie, dlaczego zabezpieczone włosy nie zostały poddane badaniu DNA.
Opisuje pani rozbieżności pomiędzy ustaleniami dotyczącymi obrażeń ofiary ustalonymi przez Zakład Medycyny Sądowej UJ z roku 2007, a tymi zapisanymi w akcie oskarżenia. Ktoś zmienił zdanie?
Nie wiem, czy biegli medycy sądowi z Collegium Medicum UJ zmienili zdanie. Jeszcze w 2012 roku docent Tomasz Konopka mówił w mediach, że jest przekonany, iż ten, kto pokawałkował ciało i ściągnął skórę, nie zabił studentki. Twierdził, że sprawca mógł znaleźć ciało Katarzyny po wypadku i ściągnąć skórę. Jego zdaniem, rozległe otarcia skóry, liczne złamania kończyny (w szczególności złamania klinowe), kości krzyżowej i miednicy ofiary świadczą o tym, że Katarzyna przed śmiercią doznała wielonarządowego urazu, takiego jak upadek z dużej wysokości lub uderzenie przez rozpędzony samochód. Jego zdaniem, również specyficzne rozdarcia skóry przypominające rozstępy są typowe dla tego rodzaju urazu. Natomiast powołany przez prokuraturę biegły docent Krzysztof Maksymowicz, medyk sądowy z Wrocławia, inaczej ocenił te same ślady. Jego zdaniem, tego typu złamania kości mogły powstać w wyniku pobicia z użyciem sztangi kulturystycznej. Do rozstępów w kształcie łez nie odniósł się w rozmowie ze mną.
Lekarze sądowi, którzy wypowiadają się w pani książce, nie podpisują się nazwiskami, dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że nie mieli dostępu do akt sprawy i materiału dowodowego, więc wypowiadali się czysto teoretycznie, porównując ustalenia swoich kolegów medyków sądowych z Krakowa opisane w artykule naukowym i wnioski prokuratury zawarte w akcie oskarżenia. Po drugie przypuszczam, że nawet gdyby znali akta, nie chcieliby oficjalnie komentować wyników innych medyków sądowych.
Robert J. został skazany, choć nie wiadomo, gdzie poznał Katarzynę Z., nie ma dowodu, że się znali, on nie przyznaje się do winy, twierdzi, że jej nie znał. Trudno też pani uwierzyć, że morderstwa dokonał w swoim mieszkaniu. Dlaczego?
Przede wszystkim dodam, że został skazany w pierwszej instancji, a wyrok jest nieprawomocny.
Rzeczywiście, trudno mi uwierzyć, że zabójstwa Katarzyny dokonał we własnym mieszkaniu. Po pierwsze dlatego, że to małe mieszkanko w peerelowskim bloku, w którym żyje kilkanaście rodzin. Od drzwi Roberta do drzwi sąsiadów jest mniej więcej metr. Wydaje się niemożliwe, żeby zwabił Kasię do środka, a następnie więził ją przez kilka tygodni i bestialsko torturował, a mimo to żaden z sąsiadów nic nie słyszał. Poza tym matka Roberta zapewnia, że ona w tym czasie mieszkała z synem. Jest to dla mnie zupełnie nieprawdopodobne, a poznałam trochę tę kobietę, żeby była świadkiem tortur i nie reagowała. Jest to moim zdaniem absolutnie wykluczone. I wreszcie, kilkanaście miesięcy po zabójstwie policjanci wpadli do tego mieszkania i przez wiele godzin je przeszukiwali. Zabezpieczyli wiele śladów. Roberta przez niemal cały dzień przesłuchiwali. Zapewne rozpytali też sąsiadów i obserwowali podejrzewanego. Jednak po tych wszystkich czynnościach okazało się, że nie znaleźli żadnych dowodów i we wrześniu 2000 roku prokuratura umorzyła postępowanie. Moim zdaniem, gdyby Robert był winny, policja by znalazła na niego dowody już w 2000 roku. Laik nie jest w stanie tak wysprzątać mieszkania, żeby zatrzeć absolutnie wszystkie ślady zbrodni.
Czy Robert J. jest człowiekiem chorym psychicznie?
Przebywał trzy razy w szpitalach psychiatrycznych na wielotygodniowych obserwacjach. Diagnoza była za każdym razem taka sama - schizofrenia paranoidalna. Po jednej z obserwacji stwierdzono dodatkowo jego niepoczytalność. Od 1991 roku leczy się u psychiatry Jacka Matkowskiego na tę samą chorobę, przyjmuje leki. Nie ma takiej możliwości, żeby tylu lekarzy się pomyliło. Obecnie jego stan zdrowia mógł ulec poprawie, ale nie ma to wpływu na diagnozy, które wydawano w przeszłości.
Zespół biegłych ocenia go jako człowieka zdrowego, a jednak przez pięć lat więzienia podawane są mu leki: 180 tabletek psychotropowych miesięcznie. To się nie wyklucza?
Właśnie, faszerują psychotropami zdrowego człowieka? To jedna z licznych sprzeczności w hipotezach śledczych.
Niektórzy psychiatrzy uważają, że mógł symulować chorobę, bo przygotowywał się do zabójstwa? Konfrontowała to pani ze specjalistami, jakie było ich zdanie?
Psychiatra doktor Stanisław Teleśnicki, który wiele lat temu w drobnej sprawie karnej stwierdził schizofrenię paranoidalną i niepoczytalność J., uważa to za absurd. Jego zdaniem, nie da się symulować przez trzydzieści lat schizofrenii, skutecznie udawać podczas trzech wielotygodniowych obserwacji w szpitalach psychiatrycznych.
W mediach ukazuje się wiele niesprawdzonych informacji, które nigdy nie zostaną sprostowane. Ale też wiele błędnych informacji znajduje się w oficjalnych dokumentach biegłych, jak np. to, że Robert układał lampki na grobie Katarzyny w krzyż tydzień po wyłowieniu zwłok. Nie mógł tego robić, bo jej szczątki zostały pochowane dopiero latem 1999 roku. To niejedyny taki przypadek fałszywych informacji. Jak to możliwe?
Niedbalstwo. Fałszywe informacje i niesprawdzone hipotezy śledczych znajdują się również w naukowej książce jednej z biegłych w sprawie, dr hab. Renaty Włodarczyk. Biegła pisze w niej między innymi, że Robert w Instytucie Zoologii zabił wszystkie doświadczalne króliki, za co został zwolniony z pracy, co jest nieprawdą. Pisze też, że po zabójstwie Katarzyny, Robert nagle stał się bardzo religijny, podczas gdy niektórzy jego znajomi mówią, że już wcześniej był osobą głęboko wierzącą i często chodził do kościoła. Biegła przytacza też czyjeś opinie, że Robert utrzymywał stosunki homoseksualne lub biseksualne i przebierał się w damską bieliznę, co również prawdopodobnie jest zwykłym pomówieniem. To wszystko biegła publikuje przed wyrokiem w swojej naukowej książce.
Co ciekawe, nawet w sentencji wyroku Sądu Okręgowego w Krakowie skazującym Roberta J. na dożywocie prawdopodobnie pojawił się błąd. Sąd stwierdził, że skórę tułowia wraz z puklem włosów Robert wrzucił do komory napędu pchacza „Łoś”. Rozmawiałam z dwoma byłymi kapitanami tego statku. Obaj mówią, że to niemożliwe, żeby ktokolwiek spoza załogi wrzucił jakikolwiek pakunek bezpośrednio do komory napędu. Musiałby się dostać niepostrzeżenie na statek, otworzyć właz, wrzucić pakunek i równie niepostrzeżenie się z niego ulotnić. Jak Robert miałby czegoś takiego dokonać? I przede wszystkim, po co miałby tak ryzykować? Chciał skierować uwagę śledczych na załogę „Łosia”?
Na pewno błędem Roberta J. są odwiedziny na cmentarzu grobu Katarzyny Z. Na ile to zaważyło na kierunku śledztwa?
Myślę, że te odwiedziny na grobie przekonały śledczych, że Robert ma na sumieniu zabójstwo Katarzyny. Tymczasem istnieje proste wytłumaczenie tej wizyty. Rodzice J. pytali go, po co poszedł na grób Katarzyny. Odpowiedział, że współczuł zamordowanej dziewczynie i chciał się pomodlić w jej intencji. Poza tym czuł się uwikłany w sprawę jej zabójstwa poprzez postępowanie policyjne; jak już mówiłam, w marcu 2000 roku był drobiazgowo przesłuchiwany, a policja przez wiele godzin przeszukiwała jego mieszkanie, zabezpieczyła wiele jego osobistych rzeczy. Robert to najście śledczych bardzo przeżył. Zresztą wcześniej, nie stosując żadnych metod konspiracji, napisał oficjalne pismo do zarządu cmentarzy z prośbą o informacje, gdzie jest grób Katarzyny. Zarząd mu oficjalnie odpisał. Później o swojej wizycie na cmentarzu opowiadał wielu osobom - między innymi swojemu psychiatrze, a także znajomemu. Warto też wspomnieć, że J. odwiedzał nie tylko grób Katarzyny. Matka jego byłego kolegi, Leszka L., opowiadała mi, że pewnego dnia przyjechał do niej na rowerze i prosił ją, żeby poszła z nim na grób jej syna. Mam nadzieję, że prokuratura nie podejrzewa, że Leszka L. też zabił.
No i pogrążył go fakt, że mieszkał dwieście metrów od Wisły, gdzie miał wyrzucić skórę. Panią dziwi ta zależność.
Moim zdaniem, jest tu kolejna sprzeczność w rozumowaniu śledczych. Jeśli, według nich, Robert jest sprytnym, dobrze zorganizowanym i inteligentnym sprawcą, to czy taki zabójca wyrzucałby szczątki ofiary w pobliżu swojego domu? Chyba raczej pojechałby w miejsce, którego nie można z nim łatwo skojarzyć. Pomijam fakt, że tułowia, głowy, pozostałych kończyn ofiary nigdy nie odnaleziono. Co w takim razie Robert z nimi zrobił? Prokuratura nie odpowiedziała na to pytanie.
W tej nietrafionej hipotezie śledczy opierali się na profilach psychologicznych, w których zapisano, że sprawca może mieszkać nad Wisłą lub być w jakiś sposób związany z rzeką. Moim zdaniem, jest to błędne założenie. Na przykład w sprawie zabójcy radcy prawnego, którą rozwiązało to samo krakowskie Archiwum X, córka ofiary wraz z koleżankami woziły poćwiartowane ciało zamordowanego autobusami PKS z Chrzanowa i wyrzucały do Wisły w Krakowie. Poza tym, z badań krakowskich medyków sądowych z CMUJ wynika, że w większości analizowanych przez nich spraw rozkawałkowanych zwłok sprawcy wyrzucali szczątki do Wisły. Nie miało to żadnego związku z tym, gdzie mieszkali. Po prostu uważali, że wrzucenie do rzeki to dobry sposób na pozbycie się ciała. Warto, żeby biegli zapoznali się z tymi informacjami, zanim zapiszą w profilu psychologicznym wskazówki dla śledczych.
Wątek homoseksualny, który pojawia się w wielu publikacjach, także nie zostaje potwierdzony? Tak jak i nigdy nie udaje się znaleźć ustronnego pomieszczenia, w którym zabójca miał dokonać mordu. Te dwie rzeczy nie pasują do profilu. Jak sobie śledczy z tym poradzili?
Wątek homoseksualny był kolejną ślepą uliczką. Nie spotkałam się z ani jedną osobą, która by podejrzewała Roberta o takie skłonności. W całej sprawie jest masa dowodów na to, że chciał być w związku z kobietą i usilnie do tego dążył. Z kolei to ustronne miejsce, w którym Robert miałby dokonać brutalnego zabójstwa, okazało się w końcu jego mieszkaniem w peerelowskim bloku w centrum Krakowa, bo w innych typowanych miejscach śledczy nic nie znaleźli.
Jak więc widać, Robert wcale nie pasuje tak dobrze do profilu, jakby tego chcieli śledczy.
Wierzy pani w niewinność Roberta J.?
Mam szereg zastrzeżeń do sposobu prowadzenia tego postępowania, wątpliwości w kwestii bezstronności osób kierujących śledztwem i dokonanej przez nich interpretacji faktów z życia Roberta. Moim zdaniem, niektóre zachowania zostały błędnie zinterpretowane na niekorzyść oskarżonego, podczas gdy istnieje ich proste wytłumaczenie. Śledczy nie wzięli też pod uwagę choroby Roberta, a powinni byli wziąć.
Co panią w tym śledztwie najbardziej porusza? Czy da się opisywać tę sprawę bez emocji? A jeśli nie, jak one wpływały na kształt książki?
Szokiem były dla mnie rozmowy, które odbyłam pod koniec pisania książki z byłymi policjantami, którzy zajmowali się tą sprawą w pierwszym śledztwie do 2000 roku. Potwierdzili oni wszystkie moje podejrzenia. Uważają, że J. będzie uniewinniony, nie wierzą w jego winę. Jeden z nich twierdzi, że śledztwo celowo było kierowane w jego stronę, a „odsuwane” od innej osoby podejrzewanej - Leszka L.
Co do emocji - nie da się ich uniknąć. Staram się być bezstronna i obiektywna, jednak ta sprawa nikogo nie pozostawia obojętnym, także mnie. Jednak zawsze podaję wszystkie fakty, o których się dowiaduję, bez względu na to, czy są korzystne dla oskarżonego, czy nie. Końcowe wnioski pozostawiam czytelnikowi.
Wierzy pani, że pani książka, zebrane materiały mogą zmienić los Roberta?
Moim zadaniem jest patrzenie na ręce funkcjonariuszy publicznych i opisywanie efektów ich pracy, którą wykonują w imieniu i za pieniądze społeczeństwa. Jeśli widzę, że popełniają w tej pracy błędy lub naginają fakty do założonych hipotez, mam obowiązek to opisać. Jeśli widzę, że przeciwko być może niewinnemu człowiekowi skierowano całą machinę państwową i za wszelką cenę próbuje się mu udowodnić winę, to trzeba o tym alarmować. Czy to zmieni los Roberta? Nie wiem. Mam nadzieję, że sąd odwoławczy przeanalizuje tę sprawę gruntownie i uzna, że wątpliwości co do winy oskarżonego są zbyt poważne, aby utrzymać wyrok pierwszej instancji. Chciałabym, aby skierowano ją do ponownego rozpatrzenia i aby sąd przesłuchał dodatkowych świadków, którzy być może rzucą nowe światło na tę historię.