Monika Szubrycht: Psujemy dziś dzieci w białych rękawiczkach
Dobrobyt i możliwości stają się zgubne, kiedy rodzice wychowanie zamieniają na projekt - mówi Monika Szubrycht, autorka książki „Szczęśliwe i silne dziecko”
Geny czy wychowanie?
I to, i to, jak pokazują wiarygodne badania naukowe.
Można to rozłożyć procentowo?
Pytasz, co jest mocniejsze? Ciężko to ująć statystycznie. Można wychowywać się w cieplarnianych, sprzyjających warunkach, dziedzicząc jednak obciążające geny choroby psychicznej. Czy to jednak oznacza, że ona się nie ujawni? Nie, choć może ujawnić się później, albo nie będzie taka aktywna bądź niszcząca. Albo czy da się zmienić homoseksualne dziecko na heteroseksualne, stosując metodę czy techniki wychowawcze? Nie da się. Niektórzy porównują geny do broni, a wychowanie do spustu, który nabój uwalnia; uważam je za całkiem celne. Pora odejść od sztywnego myślenia, co jest ważniejsze, a uznać istotność obu. Czytam teraz książkę Lisy Feldman Barrett „Mózg nie służy do myślenia”. Jest tam fragment mówiący o dziedziczeniu biedy. Narażenie malutkiego dziecka na wczesnym etapie życia na ubóstwo jest niekorzystne dla jego rozwijającego się mózgu. I nie chodzi tylko o odżywianie, ale też hałas dobiegający z ulicy, który przerywa sen, czy brak regulacji temperatury, bo nie ma wentylacji lub ogrzewania. Nic zatem dziwnego, że mózg i układ nerwowy dzieci, które przyszły na świat w favelach, na osiedlach biedy, inaczej się rozwija, inaczej funkcjonuje przez to, że na tym wczesnym etapie nie miał poczucia bezpieczeństwa. Czy to jednak oznacza, że wszystkie skończą tak samo jak ich rodzice, w biedzie? Jeśli nawet nie wszystkie, to niestety większość, a temu można by zapobiec.
Dziedziczymy nie tylko biedę, ale też traumy, a nawet emocje.
Te dobre, jak i te złe, co wydawałoby się, że już na samym starcie obciąża, warunkuje to, jak możemy wzrastać, jak się możemy rozwijać i kim możemy się stać.
Więc może mit wychowania jest przereklamowany, a nawet niebezpieczny? Cytujesz Judith Rich Harris, amerykańską psycholożkę, która rolę wpływu rodziców na dzieci uznała wręcz za zerowy.
Za co spotkał ją ostracyzm środowiska, wykluczenie i skazanie na naukową banicję. A przecież jej spostrzeżenia, mimo kontrowersyjnego przekazu, miały posłużyć zwróceniu uwagi na to, że dziecko jest jednostką osobną, myślącą, a rodzic nie jest jego stwórcą. Podkreślała, że dom nie jest jedynym i niezastąpionym środowiskiem wychowawczym.
Ale skutecznie może jednak ograniczyć wolność dziecka. Tak też się dzieje, prawda?
Współcześni rodzice, a przynajmniej większość, próbują ochronić swoje dziecko przed całym złem tego świata; przed porażkami, traumami, przykrymi sytuacjami. I masz rację, nic dobrego to nie przynosi. Naszym zadaniem, ludzi świadomych, jest danie dziecku narzędzia do tego, by samo mogło się chronić. Schowanie go pod kloszem, noszenie za niego plecaka, otwieranie drzwi, odrabianie lekcji, nie tylko sprawia, że nie ma ono poczucia stanowienia, wolności, sprawczości, ale także nie buduje poczucia własnej wartości. Nazywam to wtórną niepełnosprawnością, której rodzic często nie dostrzega, nie jest jej w ogóle świadomy. Rozmawiam w książce z psycholożką Iwoną Sikorską, która od wielu lat pracuje z dziećmi i kiedy pytam o różnice między młodym pokoleniem dawniej a dziś, słyszę, że współczesny kilkulatek jest o wiele bardziej zniecierpliwiony. Chce wszystko od razu, nie radzi sobie z porażką, z problemami. Najmniejsze przeszkody urastają do rangi wielkiej tragedii i przekonania, że skoro nie umie ich pokonać, nie jest nic wart, do niczego się nie nadaje. A przecież to normalne, że się przewracamy, wstajemy i idziemy dalej, że na naszą codzienność składają się sukcesy i niepowodzenia, z którymi dobrze wyposażony młody człowiek powinien sobie poradzić.
Czyli nie ułatwiać dzieciom życia?
Ułatwiać tak, by go w tym nie ograniczać, nie zatrzymywać. Uznać, że musi upaść, by nauczył się, jak powstać. Rodzice chcą zapewnić dziś dzieciom lepsze życie niż oni sami mieli, stąd rekompensata. Brakowało im fajnych ubrań, zabawek, wakacji, dodatkowych lekcji? Ich dzieci będą to wszystko miały. Dawanie bez zastanowienia działa jak ubezwłasnowolnienie. Jak młody człowiek ma się nauczyć i uwierzyć, że sam coś może zdobyć, dzięki swoim umiejętnościom, pracy, wysiłkowi, możliwościom, talentom, dzięki swojemu chceniu.
Powiedziałaś Moniko, że trzeba dać dziecku narzędzia. Gorzej, gdy dorośli sami ich nie znają albo nie wiedzą, jak z nich korzystać. Pracę z dzieckiem często powinna poprzedzić praca z sobą samym.
Mówi się, że kiedy rodzi się dziecko, z szafy wychodzą wszystkie trupy, rozmaite zadry, toksyczne wzorce wychowania, traumy. Otwierają się rany. Dziecko przywołuje w nas bolesne wspomnienia i czasami przez to, że chcemy o nich zapomnieć, dajemy nie to, co jest mu potrzebne, albo zapominamy, że powinniśmy dać to, co najważniejsze: miłość i obecność. W rozmowie z pedagożką Magdaleną Wiatrowską mówimy o wielkiej samotności tak zwanego pokolenia VIP, które ma wszystko, a nie ma uwagi rodzica. Kiedyś nie mieściło się nam w głowie, że ośmiolatek chce popełnić samobójstwo. Dziś to nie są odosobnione przypadki.
Co dziecko powinno dostać, by wzrastać w sile i mądrości?
Znasz te trzy mądre małpy, które w japońskiej legendzie nie widzą niczego złego, nie słyszą niczego złego, nie mówią niczego złego? I tak czasami postępują rodzice, nie dostrzegając, nie słysząc, nie mówiąc zarówno rzeczy dobrych, jak i złych. A przecież dla dziecka ważne jest być usłyszanym, zobaczonym i mieć świadomość, że jest partnerem do rozmowy. To, że rodzice pytają, nie znaczy, że słuchają, to że patrzą, nie oznacza, że dostrzegają. I jak dobrze znasz swoje dziecko, to poznasz po zwykłym trzaśnięciu drzwi, że coś jest nie tak, spotkała go jakaś przykrość. Nie słuchając dzieci, lekceważąc to, co mają do powiedzenia, ciągle nimi sterujemy, wydajemy rozkazy, co mają zrobić, ograniczając im wybór i wolność. Czyli - możesz wybrać studia, jakie chcesz, o ile to będzie medycyna albo prawo.
Rodzice nie biorą pod uwagę tego, że dziecko też może stawiać granicę, powiedzieć nie.
Praca z granicą jest ciężka dla każdego. Dorośli, którzy jej nie szanują, mogą sami się zastanowić, jak szanowane są ich granice, w pracy czy w relacjach ze znajomymi. Jak oni je przesuwają, jak je naginają. Dzieci także przekraczają nasze granice, co często jest poprzedzone testowaniem, sprawdzaniem, na ile sobie mogą pozwolić. I tak na przykład umawiamy się z córką czy synem, że coś zrobią, umyją piekarnik, posprzątają łazienkę, wykonają coś dla domu. I wtedy przychodzi Jaś czy Zosia i mówią, że przecież szkoła, sprawdzian, pani kazała. Pokaż mi rodzica, który wówczas nie odpuści tych prozaicznych garów? Przejmowanie obowiązków nie tylko nie uczy samodzielności, współuczestnictwa, budowania relacji podczas wspólnego gotowania czy sprzątania, ale też pozbawia go wpływu na rzeczywistość. Nie potrzeba żadnej psychologicznej wiedzy, by mieć świadomość, że kilkulatek świetnie sobie poradzi ze ścieleniem łóżka i powinien to robić.
Co znaczy zatem dobre wychowanie?
Mówienie „dzień dobry” i nieplucie na ulicy (śmiech). To pewnie jest tak, że każda rodzina ma swoją definicję. I ja też. W mojej definicji i moim myśleniu o tym, co chciałabym przekazać dzieciom, są empatia, zauważanie, że druga osoba potrzebuje pomocy; jest uczciwość, która w sytuacji, kiedy znajdą na ulicy portfel, każe im go odnieść na komisariat policji. Dobrym wychowaniem jest niekrzywdzenie drugiego człowieka, szacunek, niepatrzenie z wyższością na innych oraz otwartość, nieocenianie mimo różnicy poglądów czy przekonań.
Mówi się, że tak jak masz ułożone ze sobą, masz ułożone ze światem. Czyli jeśli dziecko się samo nie krzywdzi, ma do siebie szacunek, tak też będzie postępować w stosunku do drugiego człowieka. Jak według ciebie pomóc dziecku być szczęśliwym?
Nie lubię słowa „szczęśliwy”, które pojawia się już w tytule mojej pierwszej książki „Jak być szczęśliwym dorosłym bez szczęśliwego dzieciństwa”. Bo słowo „szczęście” dla każdego znaczy coś innego, dlatego wolę mówić „spełnienie”. W piramidzie potrzeb Maslowa, od tych podstawowych idziemy wyżej i wyżej, do potrzeby szacunku, spełnienia i samorealizacji. I to jest istotne na każdym etapie naszego życia; od niemowlęctwa po dojrzałość, dorosłość. Bezwarunkowa miłość, towarzyszenie z szacunkiem dla potrzeb istoty, by mogła realizować się w zgodzie ze sobą. Ważne też, by dziecko poznawało swoje mocne i słabe strony.
I jak to rodzicom wychodzi?
Różnie, choć przecież wychowanie czy rodzicielstwo jest intuicyjne. W moim przekonaniu takie właśnie jest. Gatunek ludzki przetrwał, żyjemy, rozwijamy się, ewoluujemy. Problemem części rodziców, co podkreślają także moi rozmówcy, jest jednak nieumiejętność mądrego kochania dziecka. I tu można zapytać, co znaczy mądrze kochać dziecko. Dla mnie zaskakujące było odkrycie, że w rodzinach kierowanych na przymusową terapię, poprawiają się relacje. I choć w książkach psychologicznych czytałam, że aby dokonała się w nas zmiana, potrzebna jest wewnętrzna zgoda, chęć, w przypadku terapii rodzinnej jest inaczej. Dorośli niosą duży bagaż doświadczeń ze swoich rodzin, wydaje im się, że postępowanie, które stanowi ich wzorzec, jest właściwe. Bo w końcu to bite, nękane, niezauważane dziecko jakoś sobie poradziło, wyrosło na ludzi. No właśnie „jakoś”. Czy to wystarczające?
Przetrwali. Ale w wychowaniu chyba nie chodzi tylko o przetrwanie?
Właśnie. Z jednej strony trzeba przyznać, że żyjemy w dobrobycie, który daje wiele możliwości wychowawczych, z drugiej dostrzegam ich niebezpieczeństwo. Możliwości stają się zgubne, kiedy rodzice wychowanie zamieniają na projekt. W tym projekcie planujemy dziecku doskonałe życie niemal od początku, zakładając, że jeśli będzie wszystko potrafiło, poślemy go na takie, a nie inne zajęcia, do takich przedszkoli, szkół, będzie doskonalsze, lepsze od swoich rówieśników, poradzi sobie. Niekoniecznie.
Łatwiej nam dziś zepsuć dziecko niż kiedyś?
Nie wiem, czy łatwiej, na pewno psujemy inaczej. Mamy wiele narzędzi, które umożliwiają nam zrobienie tego w białych rękawiczkach, pod przykrywką troski i zadbania o jego jak najlepszą przyszłość. Nie bijąc, nie stawiając do kąta, kierując się jedynie jego dobrem. O tym, co dziecko może, decydują dorośli, przynajmniej na pierwszym etapie życia. I wydawać by się mogło, że współcześni rodzice są szczęściarzami. Bo czyż nie mamy dostępu do wiedzy psychologicznej, która podpowiada gotowe scenariusze i rozwiązania? Mamy nieograniczony wybór specjalistów, są fora internetowe, podcasty, szereg badań naukowych, które jasno wskazują, co jest dla dziecka w procesie wychowania dobre, co nie. I niestety wcale nie przekłada się to na całe zastępy zdrowych, silnych, niemających z niczym problemów młodych ludzi.
Powiedziałaś: „wydawać by się mogło”.
Tak, bo wychowanie dziecka pomimo tego, o czym wspomniałam, wcale nie jest łatwiejsze. Nie jest pomimo tego, że mamy pampersy, pralki, gadżety ułatwiające obsługę małego człowieka. Nie mamy już jednak więzi pokoleniowych, domów wielorodzinnych, wspierających sąsiadów, przyszywanych cioć i wujków. Matki zostają zamknięte na strzeżonych osiedlach, są z dzieckiem same, bez wsparcia, z mężem, który wraca wieczorem zmęczony. Nie wiem, czy kiedykolwiek matki były tak bardzo samotne jak są dzisiaj. I wiem, że dzieci nie czuły się bardziej samotne dawniej, bawiąc się na podwórkach niż dziś siedząc przed ekranem laptopa i komórki. Widzę jednak, i to napawa optymizmem, że potrafią się do tego przyznać. W naszym pokoleniu nie było przyzwolenia na cierpienie. Dziś młodzi ludzie nie wstydzą się słabości. Mówią o depresji, chorobach psychicznych, czasami jest to nawet ekshibicjonistyczne. Pokolenie płatków śniegu, wyjątkowe, delikatne i wrażliwe zmienia nasz świat. Wierzę w nie, w tę zmianę, którą wprowadzają.
Dla kogo napisałaś tę książkę?
Napisałam ją w momencie, kiedy moje dzieci były w kryzysie. Oczywiście łatwiej byłoby mi o tym nie mówić, ale myślę, że byłoby to nieuczciwe. Mam wiedzę psychologiczną, pracowałam nawet w serwisie parentingowym i doradzałam obcym, jak mają być dobrą mamą czy ojcem. I choć sama stosowałam się do tych rad, nie uniknęłam kryzysów swoich dzieci, nie ochroniłam ich przed nimi. Podważyłam więc siebie w roli matki, zwątpiłam w słuszność moich metod. Zabezpieczenie psychologiczne nie uchroniło wcale moich dzieci przed całym światem, jego zasadami i biologią. Tę książkę zadedykowałam więc dzieciom z nadzieją, że znajdą wsparcie i zrozumienie u dorosłych. A także rodzicom dzieci w kryzysie, by wiedzieli, że nie są sami. Dobrze dziś wiem i rozumiem ich ból i to, że traktują problemy dziecka jak osobistą porażkę. Kiedy byłam z moim dzieckiem na konsultacji psychiatrycznej, siedziała obok inna mama; powiedziałyśmy sobie cicho „dzień dobry” i każda z nas patrzyła w czubki butów. Zderzyłam to z sytuacjami gwaru i wymieniania się informacjami w poradni pediatrycznej, gdzie o biegunkach, szczepionkach, lekach mówi się otwarcie i bez lęku. I choć świat się zmienia, my się zmieniamy, nadal często jest tak, że chorujemy do wysokości oczu. Chciałabym, by ta książka choć trochę to zmieniła.