Może się nie dorobiłem żyjąc pasją, ale pięknych przeżyć nikt mi nie odbierze
Nie ma w Polsce czasopisma, w którym Marek Strzałkowski nie publikowałby swoich fotografii. Emerytowany weterynarz z Łącka jest jednym z nielicznych, którzy robią zdjęcia komandosom.
Wiosną ubiegłego roku na poligonie w Krakowie w ćwiczeniach obronnych brały udział największe służby specjalne w Polsce: od GROM-u, przez Formozę do Straży Granicznej.
- Ilu fotografów robiło im zdjęcia? - pyta Marek Strzałkowski z Łącka. Nie wiem. - Tylko ja - mówi dumnie.
Z komandosami
Należy do nielicznych, których dopuszczają do siebie służby specjalne. Na ich zaufanie pracował latami. - Wśród nich są osoby, których twarzy nigdy nie można upublicznić. Gdy robię im zdjęcia, mogą być pewni, że tak będzie - mówi fotograf.
Zdjęcia publikuje w czasopiśmie „Komandos”, z którym współpracuje nieprzerwanie od lat 90. Na jego zlecenie przygotowywał fotoreportaże z różnych akcji komandosów, pływał z żołnierzami Formozy (jednostka wojskowa płetwonurków bojowych) po morzu. Ale szczegółów przeprowadzanych wówczas działań nie zdradza.
- Gdybym zaczął o tym opowiadać, już nigdy bym nie wziął udziału w żadnej akcji. A za bardzo to lubię - mówi.
Pociąga go obserwacja żołnierzy. Jakim nadludzkim działaniom muszą sprostać.
- Czasem brałem udział przy przyjmowaniu nowych komandosów. Jeździłem z nimi na szkolenia. Na setkę kandydatów zostawało dwóch - trzech, ale nie do zniszczenia. I to mnie rajcowało. Nie akcje. Psychika - opowiada. Sam jest trenerem walki wręcz. Ćwiczy nieprzerwanie od dwunastego roku życia. Codziennie. Najpierw podnoszenie ciężarów, później zapasy. - Znudzony konwencją przerzuciłem się na ekstremalną walkę wręcz - mówi, przyznając, że trudno było mu osiągnąć sukces w jakieś dziedzinie. Robił to, co go w danym momencie pociągało. Kiedy trenerzy, widząc w nim przyszłego olimpijczyka w podnoszeniu ciężarów, chcieli go wysłać na obóz szkoleniowy, nie pojechał. Zaplanował już wyjazd z dziewczyną w Bieszczady. - I tak całe życie - śmieje się 73-latek. - Marysia, moja żona, ta jedyna dziewczyna, ma niezwykłą cierpliwość. Przez tyle lat znosiła przeprowadzki, wyjazdy, spanie w ekstremalnych warunkach.
- Myślał, że pozwolę mu robić te fascynujące rzeczy samemu -uśmiecha się żona.
Za jedno zlecenie dla czasopisma „Claudia” mogłem sobie kupić samochód
W klimacie kobiet
Pani Maria żałuje tylko, że nie mogła uczestniczyć w akcjach komandosów. Ale Marek Strzałkowski współpracował nie tylko z militarnym czasopismem. Nie ma chyba kobiecego pisma, dla którego nie realizowałby fotoreportaży i reportaży. Były „Claudia”, Twój Styl”. Jego zdjęcie znalazło się nawet na okładce „New York Timesa”.
- To był 1989 rok - pierwsze wolne wybory w Polsce. W Łącku odbył się wiec, na którym zrobiłem zdjęcie przyszłej senator Zofii Kuratowskiej. Trafiło na okładkę, ale nie podpisane moim nazwiskiem - mówi Strzałkowski, wyjaśniając, że dał to zdjęcie Kuratowskiej, a ta przekazała dziennikarzom „New York Timesa”, którzy przeprowadzali z nią wywiad.
Gażę za użytą fotografię pomógł odzyskać mąż Kuratowskiej. - Wtedy za zdjęcia płacili, nie to, co teraz. Za to jedno kupiłem nowy aparat - opowiada fotograf. Za serię zdjęć, które ukazały się w „Claudii”, kupił samochód.
- I jeszcze mieliśmy z żoną wspaniałe wakacje - mówi, wyjaśniając, że otrzymał wówczas zlecenie pod tytułem „Lato nad Bugiem”. Redakcja opłacała pensjonat, a on mógł przez dwa tygodnie fotografować ciekawe miejsca.
Weterynarz na marginesie
Dobre czasy dla fotografów skończyły się wraz z pojawieniem się aparatów cyfrowych. Strzałkowski zrezygnował ze współpracy z większością czasopism. A raczej ich redaktorzy z nim, nie biorąc, a kradnąc jego pomysły. - Przychodziłem z gotowym materiałem zdjęciowym. Wszyscy się zachwycali, a za miesiąc czy dwa widziałem ten sam temat zrealizowany przez redaktora naczelnego pisma. To boli - mówi.
Ale fotografii nie miał zamiaru porzucać. Wolał dołożyć do interesu, by tylko wyjechać w niezbadany jeszcze aparatem teren. Najlepiej na Wschód. Tak zrodziła się seria albumów, w tym o wsi Momoty, na którą trafili z żoną przez przypadek, a której później stał się honorowym obywatelem.
- Może przez to nie dorobiłem się domu, ale wspomnień nikt mi nie odbierze - stwierdza.
Z aparatu analogowego na rzecz cyfrowego rezygnował dopiero w 2008 r. Zdjęć nigdy jednak nie poddaje obróbce.
- Nie przyjaźnię się z photoshopem - mówi Strzałkowski. - A tak na marginesie, to jestem emerytowanym weterynarzem - przedstawia się.
Zanim osiadł w Łącku, gdzie przez 25 lat prowadził lecznicę, pracował w zawodzie w dziewięciu zakątkach Polski.
- Warunek, żebym tam pojechał, był zawsze jeden - fotogeniczność miejsca - śmieje się. O swojej pracy w zawodzie lekarza weterynarii napisał książkę „Mamo mamo scypiory psyjechali”, a jego syn Lech Strzałkowski nakręcił dokument „Mój tata”, za który otrzymał Grand Prix 22. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „Dozwolone do 21” w Warszawie.