Mroczna noc kryształowa. "Zamach dokonany przez Żyda musi mieć najcięższe konsekwencje"
9-10 listopada 1938. W Niemczech trwają antyżydowskie zamieszki. Ginie co najmniej 91 osób. 30 tysięcy trafia do obozów koncentracyjnych, spalonych zostaje 267 synagog.
Dobiegł mnie brzęk tłuczonego szkła. Hałas był taki, jakby przewrócono tuziny wypełnionych szkłem wagonów. Wyjrzałem z taksówki i zobaczyłem, przy co piątym mniej więcej domu, mężczyzn, z których każdy - biorąc potężny zamach - długim stalowym prętem rozbijał okno wystawowe. Ledwo zrobił swoje z jedną witryną, miarowym krokiem szedł do następnego sklepu i, nie nadużywając energii, zabierał się za kolejną, całą jeszcze witrynę. Miasto zdawał się wypełniać tylko brzęk trzaskającego szkła”. Tak wspominał noc z 9 na 10 listopada 1938 r. Erich Kästner, autor znanych książek dla dzieci.
„Duchy w środku nocy”
We wrześniu 1935 roku Reichstag uchwalił tzw. ustawy norymberskie, które znacznie ograniczyły prawa osobiste i obywatelskie Żydów. Mimo, że większość z półmilionowej społeczności żydowskiej w Niemczech wierzyła, że przetrwają trudny czas, „bo przecież są obywatelami Niemiec”, to jednak ok. 170 tys. Żydów zdecydowało się na emigrację. Pod koniec października 1938 r. władze niemieckie deportowały ok. 17 tys. Żydów z polskimi paszportami, jednak według prawa polskiego nie byli oni obywatelami Rzeczpospolitej. Rozmowy między Berlinem a Warszawą nie przyniosły żadnych efektów, w związku z czym większość Żydów została internowana w Zbąszynie. Deportacje, organizowane przez SS były wyjątkowo brutalne. Odbywały się w atmosferze antysemickich okrzyków, strzałów w powietrze, bicia pałkami.
Julius Rosenzweig, 29-letni kupiec z Chemnitz, opisując własne przeżycia, pisał w liście do siostry: „SS-mani poniżali Żydów, grozili strzelaniem, bezwstydnie wyzywali, a droga wydawała się nie mieć końca. To był straszny widok: jak orszak duchów w środku nocy, jak wcielenie exodusu dzieci Izraela z Egiptu”. Wśród deportowanych do Polski znalazła się rodzina Grynszpanów z Hanoweru, z dwoma córkami. Ich 17--letni syn Herschel mieszkał w tym czasie w Paryżu. 3 listopada Herschel otrzymał list od siostry ze Zbąszyna, w której opisała akcję deportacyjną. Herschel kupił pistolet i 7 listopada udał się do niemieckiej ambasady, prosząc o rozmowę z ambasadorem. Przyjął go młody 29-letni sekretarz Ernst vom Rath. Herschel uznał go za ambasadora i oddał 5 strzałów, po czym został aresztowany i oddany francuskiej policji.
„Męczennik” vom Rath
Już 7 listopada wszystkie gazety niemieckie otrzymały instrukcje od ministra propagandy Josepha Goebbelsa: „Wiadomość o zamachu w Paryżu musi zająć całą pierwszą stronę. (…) We własnych komentarzach należy podkreślić, że zamach dokonany przez Żyda musi mieć najcięższe konsekwencje dla Żydów w Niemczech. Stan sekretarza vom Ratha jest bardzo poważny. Powinny zostać użyte wyrażenia: oburzenie narodu niemieckiego, żydowska klika emigracyjna jest odpowiedzialna za tę zbrodnię”.
8 listopada główny organ nazistów „Völkischer-Beobachter” ogłosił: „Oczywiste jest, że naród niemiecki wyciągnie wnioski z tego aktu przemocy. Niemożliwe jest, aby w naszych granicach setki tysięcy Żydów nadal dominowały w handlu [...] a jako właściciele domów wyciągali pieniądze z kieszeni niemieckich najemców, podczas gdy ich zagraniczni towarzysze rasowi wzywają do strzelania do niemieckich urzędników”. Doniesienia prasowe podgrzewały i tak już napiętą atmosferę, a nawoływania do zemsty padały na podatny grunt. 7 i 8 listopada doszło do pojedynczych ataków na sklepy żydowskie. 9 listopada 1938 r. tłum „starych bojowników” zebrał się, jak co roku, na Odeonplatz w Monachium, by świętować rocznicę nieudanego puczu Hitlera z 1923 r. O godz. 21.00 posłaniec przyniósł wiadomość o śmierci von Ratha, którego ogłoszono świadkiem krwi (Blutzeuge) i męczennikiem. W skrajnie emocjonalnym i antysemickim przemówieniu Goebbels wezwał do „wzięcia sprawiedliwości w swoje ręce”, ale nie wydał wprost polecenia do atakowania Żydów - władze niemieckie jeszcze liczyły się z opinią międzynarodową. Lokalni dowódcy SS i SA wiedzieli, co mają robić.
Wiedeń i Berlin
Richard Schoen w 1938 r. miał 24 lata. Wraz ze starszym bratem, siostrą i rodzicami mieszkali w Wiedniu. Mimo, że przez ostatnie lata Żydom ograniczano prawa, ojciec Richarda, człowiek bardzo religijny, ciągle wierzył, że nie stanie im się nic złego. 10 listopada 1938 r. Richard wraz z rodziną obserwował, co dzieje się na ulicy. Widział biegających, krzyczących ludzi i umundurowanych SS- i SA--manów. „Wpadli do domu, rodziców zostawili, ale nas z bratem wzięli na policję. Było tam już ok. 300 stłoczonych Żydów. Staliśmy 3 godziny i nagle mój brat krzyknął: co my Żydzi zrobiliśmy złego? Dlaczego musimy tyle cierpieć?”. Richard próbował uspokoić brata, ale było już za późno. Wyprowadzili go na zewnątrz i zaczęli bić. „Chciałem coś zrobić, pomóc mu, ale stojący obok mężczyzna powstrzymał mnie, mówiąc: jeśli się odezwiesz, zrobią z tobą to samo”. Po kilku tygodniach rodzina dostała list z Gestapo, że ich syn został zastrzelony podczas próby ucieczki. Richard wiedział, że to nieprawda, widział jak brata zakatowali na więziennym podwórku. Z całej rodziny Schoenów Holokaust przeżył tylko on. Siostra i rodzice zginęli w Auschwitz.
W 1938 r. Ernst Günter Fontheim miał 16 lat. Tak wspomina 10 listopada: „Był czwartek. Wyszedłem z mieszkania na Kaiserdamm w Berlinie i poszedłem na stację szybkiej kolejki, aby dojechać do gimnazjum, gdzie o 8.00 rano zaczynałem lekcje. Gdy wszedłem do klasy, koledzy zaczęli opowiadać straszne historie, które widzieli po drodze do szkoły: rozbite szyby żydowskich sklepów i plądrujący je motłoch, płonące synagogi”. Lekcje tego dnia nie odbyły się, szkoła nie była w stanie zagwarantować bezpieczeństwa swoim uczniom. Wracając do domu, Ernst przez okno pociągu zauważył płonącą synagogę na Fasanestrasse. Była ona symbolem dla zasymilowanych berlińskich Żydów.
Otwarto ją w 1912 r. przy udziale władz cywilnych i wojskowych Cesarstwa oraz przedstawicieli kościołów katolickiego i protestanckiego oraz wszystkich rabinów berlińskiej społeczności żydowskiej. To do niej chodził młody Ernst z rodzicami. „Była to piękna świątynia w stylu mauretańskim z trzema wielkimi kopułami i wieżami. Zobaczyłem grubą chmurę wznoszącą się ze środkowej kopuły. Tego dnia nie było wiatru, a słup dymu wydawał się unosić w bezruchu (…) Prawie sześcioletnie panowanie nazistów nie przygotowało mnie na takie doświadczenie”. Będący w Monachium Goebbels notuje w swoim Dzienniku: „Kiedy jadę do hotelu, słychać brzęk wybijanych szyb. Brawo, brawo. We wszystkich dużych miastach płoną synagogi”.
Koniec złudzeń
W trakcie „nocy kryształowej” (zamieszki trwały w sumie 48 godzin) zginęło prawdopodobnie 91 osób (o takiej liczbie pisze szef służb bezpieczeństwa Heydrich do marszałka Göringa), niektórzy historycy mówią nawet o 400 ofiarach. 30 tys. Żydów wysłano do obozów w Buchenwald, Dachau, Sachsenhausen. Zniszczono tysiące sklepów, domów towarowych i mieszkań, spalono 267 synagog. Szkło z witryn sklepowych, produkowane ówcześnie jedynie w Belgii, odpowiadało półrocznej produkcji zakładów belgijskich. Dla większości niemieckich Żydów „noc kryształowa” była końcem złudzeń - kto mógł wyjeżdżał za granicę.
Władzom nie udało się zmobilizować społeczeństwa niemieckiego do masowego udziału w pogromie. Niemcy, mimo antysemickiego nastawienia pozostali jedynie „gapiami”. 10-letnia dziewczynka, mieszkanka Kolonii, widząc jak SA-mani plądrują sklep rodziców jej przyjaciółki szkolnej, napisała: „nie rozumiałam, dlaczego ludzie zebrani dookoła, nie sprzeciwili się tej destrukcyjnej wściekłości. Było dla mnie niepojęte, że nikt nie podjął żadnego wysiłku, żeby stanąć w obronie tych ludzi”.
Może rację miał Ian Kershaw pisząc, że „drogę do Oświęcimia zbudowano z nienawiści, ale wybrukowano obojętnością”.
Cykl powstaje we współpracy z krakowskim oddziałem Instytutu Pamięci Narodowej. Autorzy są historykami, pracownikami IPN.