Natalia Janoszek: Jeśli w Indiach nie gwiazdorzysz, to cię nie szanują

Czytaj dalej
Fot. Sylwia Dąbrowa
Paweł Gzyl

Natalia Janoszek: Jeśli w Indiach nie gwiazdorzysz, to cię nie szanują

Paweł Gzyl

Jest jedyną Polką, która z powodzeniem występuje w indyjskim Bollywood. Teraz próbuje swych sił w rodzimej rozrywce. Nam opowiada o tym, jak grecki biznesmen zapłacił milion dolarów na cele charytatywne za kolację w jej towarzystwie.

- Niedawno oglądaliśmy cię w „Tańcu z gwiazdami”, niebawem zobaczymy w „Twoja twarz brzmi znajomo”. Cieszy cię, że wreszcie udało ci się zaistnieć w polskim show-biznesie?
- Zdecydowanie. Czekałam na to długo. Moja kariera musiała potoczyć się dookoła świata, żebym wreszcie mogła wrócić na dłużej do Polski. To dla mnie coś nowego, że przebywam dłużej w jednym miejscu, bo zazwyczaj jestem w ciągłej podróży.

- Właśnie ruszyły zdjęcia do „Twoja twarz brzmi znajomo”. Co sprawiło, że zdecydowałaś się wziąć udział w tym programie?
- Obok „Tańca z gwiazdami” to drugi program, który był na mojej liście marzeń. Przede wszystkim dlatego, że to program artystyczny, a ja kocham wyżywać się artystycznie. Jeśli jest w nim śpiew, taniec i aktorstwo – to bardzo mnie kręci. „Taniec z gwiazdami” był przy „Twarzy” tylko rozgrzewką. Tam na parkiecie mogłam liczyć na wsparcie partnera, a tutaj mimo uwag nauczycieli na próbach, na scenie jestem zdana sama na siebie. To od nas samych i ilości poświęconego na próby czasu zależy jak nam ostatecznie pójdzie.

- Śpiew interesuje cię na równi z tańcem i aktorstwem?
- Zawsze ciężko było mi wybrać co kocham bardziej. To był też powód, dla którego wylądowałam za granicą. W Polsce mówiono mi, że muszę się zdecydować czy chcę śpiewać, czy tańczyć, czy grać. Bo łapię zbyt wiele srok za ogon. Tymczasem za granicą nazywa się to „full package” i jest bardzo doceniane, kiedy artysta potrafi odnaleźć się w każdej z tych dziedzin. Dlatego ja nie chcę wybierać. Oczywiście nie jestem wokalistką, ale uważam, że w „Twarzy” nie tylko śpiew jest ważny. Często lepiej wypadają w tym programie aktorzy, bo nie mają wyuczonych manier wokalnych, które tu niekoniecznie pomagają. Dla mnie to nie tylko wyzwanie, ale i okazja do nauki.

- Cztery lata temu po raz pierwszy zaśpiewałaś publicznie z grupą Komodo podczas Sylwestra Marzeń z Dwójką przed siedmiomilionową widownią telewizyjną. To było zachęcające doświadczenie?
- Zdecydowanie. Aczkolwiek bardzo przypadkowe. Znam się z chłopakami z Komodo dosyć długo. Kiedy wspomnieli, że występują na Sylwestrze Marzeń, rzuciłam żartem, że mogę im zaśpiewać w chórkach. Ponieważ mieli zaprezentować miks tanecznych przebojów, zasugerowałam, że powinni wykorzystać „Rhythm Is A Dancer” Snapu, bo to fajny kawałek. Tydzień później zadzwonili do mnie, że pomysł spodobał się reżyserowi koncertu i chce, żeby zamiast miksu, wykonać w całości wspomniany hit. Wymyśliłam więc na poczekaniu choreografię i zaprojektowałam sobie strój. Wszystko powstało, kiedy byłam w drodze z Miami do Polski. I dopiero tuż przed wyjściem na scenę dotarło do mnie co robię. Kiedy ruszyła muzyka, powiedziałam sobie „The show must go on!”. I poszło – chociaż nie planowałam, że odbędzie się to przed tak dużą publiką. Potem byłam w szoku, że zostałam pozytywnie odebrana.

- Dlaczego nie poszłaś za ciosem i nie nagrałaś żadnego singla?
- Nie lubię robić niczego na szybko, tylko po to, aby cokolwiek zrobić. Między śpiewaniem coverów a robieniem własnej muzyki jest duża różnica. Wielu wokalistów nie może zrobić kariery, mimo że mają wspaniałe głosy, bo brak im pomysłu na siebie. Ja nie do końca wiedziałam jaką mogłabym pójść drogą. Nie było mnie też stać na to, by tworzyć dokładnie to, co ja chcę. A chciałam nagrać coś na swoich zasadach. Dlatego odłożyłam to w czasie i nie powiedziałam „nie”. Lubię próbować nowych rzeczy. Ale nie chcę nagle porzucić aktorstwa i zostać piosenkarką. Raczej chciałabym sprawdzić co by było gdyby. Dlatego czekam na dobry moment, żeby pokazać coś swojego.

- A jaką muzykę chciałabyś wykonywać?
- Na pewno komercyjną, bo nie chciałabym być niszową piosenkarką. Kocham muzykę, która porywa tłumy, bo lubię czuć energię od publiczności. Uwielbiam tańczyć – więc chciałabym robić na scenie duże show, z którym można wystąpić na telewizyjnym sylwestrze i na wakacyjnych koncertach. Mogłaby to więc być muzyka taneczna w wersji radiowej. Czyli taka mieszanka tego, co jest teraz na topie. I nie ukrywam, że „Twarz” będzie dla mnie sprawdzianem, czy byłabym w stanie podołać takiemu wyzwaniu.

- Co wolałabyś wykonać w „Twarzy”: Beyonce czy Metallikę?
- Jedno i drugie. Jestem wielką fanką Metalliki, jednym z moich ulubionych kawałków jest „Nothing Else Matters”. Kiedy bierze się na tapetę takie klasyki, trzeba jednak bardzo uważać, bo może to być artystyczny samobój. Na pewno nie będę się jednak wzbraniała przed wcielaniem się w różne postaci. Ten program daje bowiem możliwość pokazania się w odmiennych odsłonach. To jest w nim najfajniejsze, bo możemy sami siebie zaskoczyć. Dlatego chciałabym się sprawdzić w każdym możliwym anturażu.

- Nie boisz się piosenek wykonywanych przez mężczyzn?
- Nie da się ich uniknąć. Każdy uczestnik na taką natrafi. Wiedziałam na co się piszę, więc się nie boję. Jest jednak z tyłu głowy myśl: „Czy jestem w stanie to zrobić?”. Przypominam sobie wtedy sentencję Richarda Bransona: „Kiedy dostaniesz ofertę życia, to się zgódź. Potem zastanowisz się jak to zrobić”. Tak też jest w przypadku „Twarzy”. Zgodziłam się – i teraz uczę się jak sobie poradzić.

- Świetnie poradziłaś sobie na parkiecie w „Tańcu z gwiazdami”. To dzięki wrodzonym zdolnościom?
- Uczyłam się jako dziecko jedynie tańców narodowych i ludowych. To na pewno dało mi jakieś wyczucie rytmu. Moja mama też ma takie predyspozycje. Może więc coś odziedziczyłam po niej. Odkąd pamiętam, potrafiłam spojrzeć na jakiś układ taneczny – i potem go odtworzyć. Dlatego nie bałam się nigdy żadnego stylu. Tak mam do dziś. Wchodzenie na scenę przychodzi mi bardzo łatwo.

- Iwona Pavlović powiedziała, że jesteś najlepszą tancerką tamtej edycji. Dlaczego więc nie udało ci się wygrać?
- Może dlatego, że ma na to wpływ wiele czynników. Ja byłam w tym programie nowością dla Polaków. Trudno im było utożsamić się z dziewczyną, która gra w jakimś dalekim Bollywood. Dużo łatwiej było im polubić takiego pana Wiesia – budowniczego z „Twojego nowego domu”. Stawałam też w szranki z Iwoną Krawczyńską, która ma wielu fanów w Polsce dzięki „Farmie”. Tymczasem ja mam więcej wielbicieli za granicą – a oni nie mogli na mnie głosować. Wiedziałam więc od razu, że będzie mi bardzo ciężko dotrzeć daleko. Trudno jest bowiem zbudować sobie tak duży fanklub w tak krótkim czasie. Jestem bardzo zadowolona, że dotarłam aż do ósmego odcinka. To duży sukces przy takiej konkurencji.

- Twoim partnerem był weteran tanecznych programów Rafał Maserak. Jakim okazał się nauczycielem?
- Takim, który potrafi poprowadzić partnerkę. Miał do mnie dobre podejście. Straszono mnie, że jest bardzo wymagający, a okazało się, że to ja jestem bardziej wymagająca od niego. Bo mam zasadę, że kiedy coś robię, to robię, to na sto procent. Pracowałam i pracowałam, aż mi zaczęło wychodzić. Trafiłam na osobę, z którą się dobrze rozumiałam i myślę, że widać to było w tańcu.

- Które tańce były dla ciebie najtrudniejsze?
- Rumba. To zupełnie inny rodzaj bliskości z partnerem. A ja jestem osobą, która się nie czuje z tym komfortowo. Krępujące było dla mnie to, że muszę skierować swoje emocje do obcej osoby. Rumba jest mocno sensualna, jest w niej dużo dotyku. Nie przyszło mi to łatwo. Kiedy powiedziano mi, że mam być w tym tańcu uwodzicielska i seksowna, miałam łzy w oczach, bo nie wiedziałam jak to zrobić. Przecież patrzy na mnie cała Polska. To było dla mnie najtrudniejsze. Byłam więc bardzo zdziwiona, że ten taniec tak bardzo się spodobał. To pokazuje jednak tylko to, że przełamywanie granic pozwala nam sięgać wyżej.

- Co ci dał udział w „Tańcu z gwiazdami”?
- Na pewno pozwolił mi odkryć zupełnie inną stronę siebie. Pokazał mi, że w wielu kwestiach jestem sama dla siebie nieodkrytą kartą. To, co wydawało mi się nie do przeskoczenia, okazało się jednak do pokonania. Taniec sprawił, że musiałam przekroczyć wiele swoich wewnętrznych granic i wyjść poza swoją strefę komfortu. Wydawało mi się, że skoro jestem aktorką, to powinno mi to przyjść z łatwością. Tymczasem było dokładnie na odwrót. Okazało się, że to mylne podejście. Dlatego ten taniec był przerabianiem siebie w sensie psychologicznym. Dużo się o sobie dowiedziałam i dużo z tego wyniosłam. Dzięki temu jestem teraz silniejsza psychicznie. To była dla mnie trochę wojskowa szkoła. Ta dyscyplina i świadomość własnego ciała bardzo mi pomaga teraz w „Twarzy”. A wymaga ona ode mnie przekraczania kolejnych granic. Dlatego nieustannie czegoś się uczę i poznaję siebie na nowo. Ta zmiana we mnie zaczęła się właśnie od „Tańca z gwiazdami”.

- W tego rodzaju celebryckich programach jest bezwzględna rywalizacja czy przyjazne współzawodnictwo?
- Ja nie jestem osobą rywalizującą. Uważam, że w show-biznesie znajdzie się dla każdego miejsce. Oczywiście zdrowa rywalizacja jest jak najbardziej OK. W „Tańcu” jej nie odczuwałam – pewnie dlatego, że byłam mocno skupiona na własnych zadaniach. Tak naprawdę ja się z każdym dogaduję. Tak było w „Tańcu”, tak jest w „Twarzy”. Lubię ludzi i nie patrzę na nich jak na swoją konkurencję. Jeśli oni też mnie lubią, to fajnie, a jeśli nie – to trudno. Bardzo oddzielam jednak swoje życie prywatne od pracy zawodowej. Nigdy nie wchodziłam głębiej w ten świat, zawsze podchodzę do niego z dystansem. Show-biznes jest fajny, ale niebezpiecznie wciągający. A to może to mieć przykre konsekwencje.

- Czy w efekcie „Tańca z gwiazdami” dostałaś wreszcie jakieś propozycje filmowych występów w Polsce?
- Nie ukrywam, że do tej pory nie koncentrowałam się na polskim rynku. Być może dlatego, że tak byłam zajęta zagranicznymi projektami, iż nie miałam czasu, aby tutaj się rozejrzeć. Polski rynek filmowy jest dosyć specyficzny. Pozycję zazwyczaj buduje się na nim już od szkoły teatralnej, a potem poprzez dobrą agencję aktorską. Ja jestem na zupełnie innej orbicie. Ale oczywiście jestem otwarta na polski rynek i gotowa na nowe wyzwania aktorskie.

- Chodzisz na castingi do polskich filmów?
- Nie.

- Dlaczego?
- Może dlatego, że nigdy nie słyszałam o castingu do polskiego filmu. (śmiech) Tutaj dużo dzieje się za zamkniętymi drzwiami, a ja trzymam się na uboczu show-biznesu. Nie znam się z tymi ludźmi, więc nie bardzo wiem jak miałabym się w tym świecie odnaleźć. Jestem przyzwyczajona, że nie walczę o role, tylko dostaję konkretne propozycje, skierowane bezpośrednio do mnie. I jeśli w Polsce ktoś będzie mnie chciał zaangażować, to na pewno znajdzie do mnie kontakt.

- A w czym chciałabyś zagrać?
- W horrorze. (śmiech) A takich niewiele się w Polsce kręci. Marzy mi się remake „Lśnienia” lub „Milczenia owiec”. Jeśli chodzi o polskie filmy, to najbardziej podobały mi się komedie romantyczne w rodzaju „Planety singli” czy „Listy do M.”. Mogłabym się odnaleźć w takim komercyjnym kinie. Zrobiłam kilka trudnych i artystycznych filmów w Indiach, stąd mam teraz potrzebę oddechu. Chętnie wystąpiłabym też w filmie, który mógłby reprezentować Polskę międzynarodowo, choćby u Pawlikowskiego czy Smarzowskiego. Oni poruszają ważne i ciekawe tematy, ale patrzą na nie globalnie. Mam ten luksus, że sporo dzieje się w moim artystycznym życiu, mogę więc wybierać i sięgać po to, co mnie naprawdę zaciekawi.

- W tym roku mija dziesięć lat, od kiedy zaczęłaś swą przygodę z Bollywood. Warto było zacząć grać w Indiach?
- Zdecydowanie. Dziesięć lat temu studiowałam w Warszawie, ponieważ mama powiedziała mi, żebym zdobyła poważny zawód, bo artyści nie mają z czego żyć. Ja jednak marzyłam o aktorstwie, tańcu i śpiewie. Miałam jednak świadomość, że co roku szkoły teatralne w Polsce kończy wiele utalentowanych osób, które potem nie mogą znaleźć pracy. Nie chciałam być jedną z nich, więc wydawało mi się, że nie ma nawet sensu zaczynać. Kiedy jednak skończyłam te poważne studia, postanowiłam spróbować robić to, co naprawdę pragnę. I zaczęłam iść w tym kierunku. Początkiem okazały się występy w konkursach piękności, które ku mojemu zaskoczeniu otworzyły mi drzwi do Bollywood.

- Który ze swoich indyjskich filmów cenisz najbardziej?
- „Chicken Curry Law”. Przyniósł mi on nagrody dla najlepszej aktorki i pozwolił wystąpić w głównej roli kobiecej, co rzadko zdarza się w Bollywood. Zazwyczaj na pierwszym planie jest mężczyzna, a kobieta jest tylko pięknym dodatkiem. Tam historia toczyła się wokół dziewczyny, a do tego była oparta na faktach. I to u mojego boku zagrali cenieni aktorzy jak Ashutosh Rana czy Makarand Deshpande. Pamiętam jak przyleciałam na premierę filmu do Bombaju, a tam na wielkich billboardach były moje zdjęcia. To chyba było dla mnie największe przeżycie w ciągu tych dziesięciu lat. Bo miałam poczucie, że udało mi się osiągnąć coś naprawdę dużego.

- Jak się odnalazłaś w bollywoodzkim kulcie gwiazd?
- Na początku było mi ciężko. Byłam sobą – tymczasem okazało się, że bycie sobą w Indiach się nie sprawdza. Tam, jeśli nie gwiazdorzysz, to cię nie szanują. Przekonałam się o tym bardzo brutalnie, więc metodą prób i błędów musiałam się dostosować do tego, czego się ode mnie wymaga. Trzeba było pogwiadorzyć, mieć trochę wymagań, czasem tupnąć nogą. I od razu zaczęto mnie inaczej traktować. W Polsce szanuje się gwiazdy, które nie gwiazdorzą, a w Indiach – odwrotnie. To jest kwestia kultury i wychowania. Dlatego trudno nam tutaj zrozumieć pewne zachowania w Bollywood. Kiedy wychodzę tam na ulicę, muszę mieć kilku ochroniarzy. Polakom wydaje się to gwiazdorzeniem. A tam chodzi o moje bezpieczeństwo. Bez ochrony zostałabym zadeptana przez tłumy. Kiedy jestem na festiwalu filmowym i każdy chce mi zrobić zdjęcie, to bez zachowania przestrzeni osobistej, nieraz groziłoby mi stratowanie. Ponieważ muszę dożyć do końca realizacji filmu, jego producenci starają mi się zapewnić jak najlepszą ochronę.

- Nie myślałaś o tym, by przeprowadzić się na stałe do Indii?
- Zdecydowanie nie. Nie odpowiada mi tamtejsza kultura, a szczególnie traktowanie kobiet. Nie przepadam też za tamtejszą kuchnią i pogodą, które jak na złość mi szkodzą. Ale kocham Bollywood i swoją pracę. Dlatego uwielbiam tam wpadać raz na jakiś czas. Czasem tęsknię za tym miejscem, jednak nie jestem do niego przystosowana i trudno mi się w nim odnaleźć. Jednorazowy plan filmowy, trwający miesiąc lub dwa, a potem przerwa – to idealny układ.

- Zdarzały ci się w Indiach przykre sytuacje, wynikające z faktu, że jesteś kobietą?
- Jako aktorka zza granicy mam więcej przywilejów. Ale czasem chce mi się pokazać gdzie moje miejsce. Kiedyś dostałam na planie w twarz od mojego partnera, mimo że nie było tego w scenariuszu. W ten sposób reżyser chciał zademonstrować swoją władzę nade mną. Oczywiście potem tłumaczył się, że zrobił to dla mojego dobra, bo kiedyś dostanę nagrodę za ten film. I tak się stało. Ale ja wiem, że dostałabym tę nagrodę bez tej sceny, szczególnie, że nie została ona nawet nakręcona. Kiedy zaczęłam o tym głośno mówić, starano się mi wmówić, że wyolbrzymiam to zdarzenie. Traktowanie kobiet w Indiach się zmienia, ale to powolny proces. Na razie daleko im do swobód, jakimi mogą się cieszyć w Europie. Nadal widoczna jest tam też kastowość. Musiałam się jej nauczyć, by zrozumieć dlaczego jedni siedzą przy tym stole, a drudzy – przy tamtym.

- Angażujesz się w wiele akcji charytatywnych na rzecz kobiet. Można w ten sposób zmienić świat?
- Każde pozytywne działanie ma znaczenie. Gdybyśmy z nich zrezygnowali, świat byłoby bardzo smutnym miejscem. Świetnym przykładem są mrówki. Jedna może niewiele, ale kilkadziesiąt – jest w stanie przenieść i słonia. Wiele małych działań może dużo zmienić.

- Dwa lata temu sensacją była aukcja, na której wylicytowano milion dolarów za kolację w twoim towarzystwie. Skąd taki pomysł?
- Wcześniej robiłam już podobne aukcje na rzecz WOŚP w Polsce. Skoro to sprawdziło się u nas, to pomyślałam, że mogłabym zrobić coś podobnego na arenie międzynarodowej. Był to projekt NFT w cyberprzestrzeni. Akurat współpracowałam wtedy z firmą, która mogła to sprawnie zorganizować. Nikt się jednak nie spodziewał, że pójdzie to tak globalnie. To było zaskakujące dla wszystkich.

- Jak wspominasz tę kolację w towarzystwie greckiego milionera Victora Restisa?
- Bardzo sympatycznie. Była to miła rozmowa dotycząca w dużej mierze polityki, bo wydarzyło się wówczas dużo zawirowań politycznych na świecie. Nie była to romantyczna kolacja w żadnym razie, bo towarzyszył mi fotograf i filmowiec. Nie byłam więc sam na sam ze zwycięzcą tej aukcji. Osoba, która wygrała tę kolację, należy do rodziny, która od lat wspiera charytatywnie wiele przedsięwzięć i takie pieniądze wydaje co roku. Zrobili więc to, co robią zawsze – a kolacja ze mną była tylko dodatkiem. (śmiech)

- Wiesz na co przeznaczono ten milion dolarów?
- Oczywiście. Brałam udział w wyborze fundacji, które zostały dzięki tej aukcji dofinansowane. Przede wszystkim wsparliśmy budowę ośrodka dla kobiet wykorzystanych seksualnie w Indiach. To miało głęboki sens. Stało się to bowiem w momencie, kiedy wybuchło w Indiach kilka głośnych skandali seksualnych.

- Kiedyś powiedziałaś, że wolisz być sama niż z byle kim. To oznacza, że nadal jesteś singielką?
- Ciężko by mi było obecnie znaleźć czas dla drugiej osoby. Trudno mi się nawet porządnie wyspać, a co dopiero poświęcić większą ilość uwagi drugiej osobie. Nie stronię jednak od ludzi. Widząc jakość relacji, jakie dziś łączy wiele par, stwierdzam, że dużo osób tkwi w związkach z przyzwyczajenia lub z wygody. Na pewno nie ma to nic wspólnego z uczuciami. A ja nie chciałabym być w takiej relacji. Dlatego czekam na coś, co mnie naprawdę przekona. Na razie nie skupiam się na tej sferze życia, tylko na tym, co mi się udaje – czyli na pracy zawodowej.

- Chciałabyś kiedyś założyć rodzinę?
- Nie mówię nie. Jestem na to otwarta i sama jestem ciekawa co przyniesie przyszłość. Na razie jestem bardzo sfokusowana na zdobywaniu świata i odkrywaniu siebie. Zawsze byłam dla siebie bardzo wymagająca. Dlatego uczę się teraz jak pokochać samą siebie. Mam więc inne priorytety na tym etapie życia. Ale czy pewnego dnia wszystko mi się nie zmieni i nie porzucę kariery? Może i tak być. Na razie żyję trochę jakby takim życiem studenckim. Więcej się dzieje wieczorami i w nocy, ale w odróżnieniu od studentów, nie mogę odespać w ciągu dnia, bo od rana jestem na próbach lub na planie. (śmiech) Cały czas jestem w biegu i spełniam swoje marzenia.

- Jaki mężczyzna miałby u ciebie szanse?
- Nie mam mężczyzny swoich marzeń. Wiele czynników składa się na to, że kimś się dobrze dogadujemy. Musiałaby to być po prostu pokrewna dusza. Może gdzieś taka jest? Życie mnie nauczyło, że nie ma sensu wymyślać sobie wymarzonego kompana. Bo tak naprawdę często przyciągają się całkowite przeciwieństwa. Na pewno chciałabym, żeby był to dobry człowiek, który mnie nie skrzywdzi i będzie chciał poznać prawdziwą Natalię, a nie tę Natalię z czerwonego dywanu. A to trudne w tych czasach.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.