Natalia Lesz: Musiałam odpocząć od mediów i zrobić sobie porządek w głowie i sercu
Dekadę temu wdarła się szturmem do polskiego show-biznesu. Potem niespodziewanie zniknęła. Nie próżnowała jednak i teraz wraca w światła reflektorów jako aktorka i wokalistka. Nam opowiada dlaczego musiała zrobić sobie przerwę od bycia w centrum uwagi.
- „Warszawski deszcz” to kolejna nowa pani piosenka w ostatnich miesiącach. Jej premiera oznacza, że wraca pani do śpiewania popu dla dorosłych na dobre?
- Powiedział pan „popu dla dorosłych”? Myślę, że skręciłam w bardziej w alternatywną stronę. Gdzieś przeczytałam, że jest taki gatunek jak art pop. To muzyka inspirowana różnymi dziedzinami sztuki – malarstwem, literaturą, filmem. Każda z moich nowych piosenek w warstwie tekstowej ma w sobie chociażby jedno słowo, które nawiązuje do którejś z form sztuki.
- „Warszawski deszcz” to pomysłowe połączenie popowej melodii, nowoczesnego brzmienia z poetyckim tekstem.
- Fajnie, że tak to pan odbiera. Dla mnie tekst jest bowiem najważniejszy w piosence, a łączenie na pozór niepasujących do siebie elementów, to coś z czym lubię eksperymentować.
- Pozwala sobie pani na bardziej aktorskie interpretacje w nowych piosenkach?
- Ciągnie mnie w tym kierunku. To dla mnie najbardziej naturalny sposób śpiewania. Niektórzy mogliby rzec, że mam taką manierę i nadinterpretuję teksty, no ale cóż - każdy wyrazisty wokalista ma jakąś własną manierę.
- Pani partnerem w studiu jest ceniony polski producent Marek Dziedzic. Jak zaczęła się wasza współpraca?
- Poznaliśmy się wiele lat temu i stworzyliśmy sporo piosenek, które nie ujrzały światła dziennego. Ale ten czas był nam potrzebny, aby się lepiej poznać. Marek nie boi się odważnych aranżacji, łączenia ze sobą nietypowych instrumentów. Po prostu jest artystą. Podobnie zresztą, jak Magda Wójcik z grupy Goya, z którą również współpracuję. To fajni i mądrzy ludzie, którzy mają dużo artystycznej wrażliwości.
- Kiedyś powiedziała pani: „Dla mnie opowiadana historia w piosence musi być osobista”. Tak jest i tym razem?
- Śpiewanie cudzych tekstów mija się dla mnie z sensem tworzenia muzyki. Ale to nie zawsze są to moje historie. Na przykład „Warszawski deszcz” opowiada wydarzenia z życia dwóch osób, które są mi bardzo bliskie.
- Szczerość w sztuce w dobie mediów społecznościowych, gdzie każdy kreuje lepszą wersję siebie, jest wyjątkową wartością?
- To zależy od widowni. To zależy od widowni. Niektórzy oczekują kreacji i show, bo chcą zapomnieć o rzeczywistości i swym szarym życiu. A inni poszukują prawdziwych emocji i szczerości bez cekinów i fajerwerków.
- Zawsze tak było w pani twórczości?
- Ja zaczęłam od tej drugiej strony. Jako bardzo młoda osoba, brałem na siebie wszystko, co ludzie mi proponowali. A każdy miał swoją wersję tego, jaką artystką powinnam być i każdy chciał wtrącić swoje przysłowiowe trzy grosze. Trochę więc mi to zajęło, aby wrócić do samej siebie. To ciężka praca, ale trzeba było zrobić trzy kroki w tył. Musiałam odpocząć od mediów i zrobić sobie porządek w głowie i sercu. Będąc w centrum tego zgiełku, można się łatwo pogubić.
- Niedawno okazało się, że świetnie się pani odnajduje w śpiewaniu dla dzieci. Nagrała pani płytę „Piosenki domowe”, która nawet otrzymała nominację do Fryderyka. Jak się narodził ten projekt?
- Jako mama szukałam długo muzyki, która by mnie inspirowała, a która podobałaby się mojej córce. Która byłaby niebanalna i która w jakiś sposób by też uczyła dziecko. I okazało się, że jest taki projekt. Na pomysł muzycznych wierszy na podstawie książki Michała Rusinka „Wierszyki domowe” wpadła kompozytorka Urszula Borkowska. W między czasie narodziły się też przekłady dla ukraińskich dzieci, stworzone przez tamtejszą poetkę, Natalię Belczenko. A na kanwie polskiej płyty powstał spektakl edukacyjny dla dzieci, opowiadający o ekologii i przedmiotach codziennego użytku.
- Jak dzieci odbierają to przesłanie?
- Spektakl jest grany w całej Polsce. Mam nadzieję, że dzieci zostają nie tylko z fajnymi tekstami i muzyką w głowie, ale i z historią, która podczas spektaklu opowiadamy.
- Śpiewanie dla dzieci to coś innego niż śpiewanie dla dorosłych?
- Dzieci są zawsze bardzo szczere, więc od razu widać czy się coś im podoba czy nie podoba. Ale to bardzo wymagająca publiczność, bo trzeba utrzymać zainteresowanie dzieci przez ponad godzinę. Jest więc sporo pracy.
- A jak córce spodobały się te piosenki?
- Bardzo je lubi. Zna je wszystkie na pamięć.
- Dorośli mogą znaleźć coś dla siebie w tych piosenkach?
- Michał Rusinek pisze w przewrotny sposób, z przymrużeniem oka. Dorośli rozumieją więc te piosnki na swój sposób. Kiedy je śpiewam, mam wrażenie, że za każdym razem odkrywam w nich coś nowego.
- Będzie pani kontynuowała ten wątek w swojej twórczości?
- Bardzo mnie podbudowała nominacja do Fryderyka dla tej płyty. Wszyscy poczuliśmy się wyróżnieni, że ktoś docenił naszą pracę. Mam nadzieję, że zarówno z Michałem, jak i Urszulą, będzie nam dane jeszcze razem pracować.
- Zaśpiewanie piosenek dla dzieci było pewnie dla pani okazją do powrotu do własnego dzieciństwa. Jakie ono było?
- To były słodko-gorzkie czasy w Polsce, a ja miałam wtedy swoją pasję – łyżwiarstwo figurowe. Rodzice spędzili ze mną wiele godzin na lodowisku. Potem pojawił się balet, którego również uczyłam się wiele lat. Ciężko pracowałam, nie interesowała mnie zabawa z rówieśnikami, ale rodzice zawsze mnie wpierali w moich wyborach.
- Kiedyś powiedziała pani: „Szkoła baletowa nauczyła mnie nie tylko tańca i świadomości własnego ciała, ale też dyscypliny”. To przydaje się pani dzisiaj w byciu artystką?
- Świadomość ciała jest bardzo ważna, zarówno na scenie teatralnej, muzycznej, jak i przed kamerą. Ciało to w końcu moje kluczowe narzędzie wyrazu, jako aktorki i wokalistki.
- A dyscyplina?
- Przyszłam do szkoły baletowej jako mała dziewczynka z marzeniami o byciu księżniczką na puentach. A zderzyłam się z rosyjskim systemem edukacji baletowej i rosyjskimi metodami nauki. Przysporzyło mi to, ale i moim koleżankom i kolegom, wiele stresu. Ale myślę, że dzięki tamtym doświadczeniom teraz jesteśmy po prostu bardziej świadomymi artystami. A to, co było złe, wymazaliśmy z pamięci.
- Jak to się stało, że porzuciła pani z wiekiem te dwie swoje pasje i poszła w zupełnie innym kierunku?
- W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że profesjonalna kariera w balecie kończy się niezwykle szybko i za dużo by mnie kosztowała jako kobietę. Chciałam się też odciąć od tego środowiska. Wyjechałam wtedy do USA na 10 lat i tam kończyłam już szkołę średnią i studia teatralne.
- Dlaczego ostatecznie nie zdecydowała się pani zostać w USA i tam budować swej kariery jako aktorki?
- W zawodzie aktora trzeba Być otwartym na różne scenariusze. Po przyjeździe do Polski od razu zaczęłam dużo pracować, dostałam rolę w popularnym serialu, gdzie grałam przez dwa i pół roku, dawałam też koncerty, byłam bardzo aktywna. I dopiero, gdy zbudowałam tutaj swoje portfolio, byłam w stanie pozyskać tam agenta, z którym teraz współpracuję. Zależy mi bowiem na porządnych produkcjach, bo przypadkowych jest tam mnóstwo. Nie przekreślam więc Stanów Zjednoczonych, bo to mój drugi dom. I świetnie się tam czuję.
- Po powrocie do Polski objawiła się pani jako piosenkarka. Jak to się stało?
- Kompletnie nie planowałam, że muzyka stanie się również to moim zawodem. Po skończeniu akademii teatralnej, przypadek sprawił, że poznałam Piotra Kabaja, który był wtedy szefem wytwórni Pomaton EMI w Polsce. Kiedy usłyszał on moje nagrania demo, powiedział, że chętnie je wyda. Tak też się stało. Przyjechałam na promocję do kraju i zostałam do tej pory.
- Po nagraniu pierwszej płyty wystąpiła pani w Opolu i w Sopocie, potem wzięła udział w „Tańcu z gwiazdami”. Zachwycił panią polski show-biznes?
- Nie wiem czy wtedy miałam jakąś refleksję na temat polskiego show-biznesu. Znalazłam się w jego centrum i próbowałam w nim nie zgubić siebie.
- Plotkarskie portale szybko wzięły one panią pod lupę. Jak sobie pani radziła z tym, co wtedy o pani pisano?
- Robiłam swoje. Starałam się nie rozpraszać uwagi i nie analizować spraw, które nie były tego warte. Tak jest do dziś.
- Nagrała pani dwie płyty, z których druga nawet pokryła się złotem. Jak postrzega je pani dzisiaj?
- Większy sentyment mam do pierwszej płyty, bo mam wrażenie, że włożyłam w nią więcej serca. Miałam też na jej nagranie więcej czasu. Tworzyłam ją ze wspaniałymi amerykańskimi artystami, jak Greg Wells, Glen Ballard czy Louise Goffin, która jest córką słynnej piosenkarki Carole King.
- Była pani na topie – i nagle zrezygnowała z wszystkiego, znikając z mediów. Co się stało?
- Zrobiłam to z potrzeby serca. Wielokrotnie brałam udział w projektach, w których nie czułam się dobrze. Teraz nie muszę nikogo pytać o zdanie, jestem szczęśliwą mamą, zrobiłam drugi fakultet na Akademii Muzycznej w Łodzi. Spełniam się na swoich zasadach.
- Kiedyś przyznała pani, że jest introwertyczką. Aktorstwo to dla pani sposób na otwarcie się na świat?
- Czy na świat? Raczej na wykreowaną rzeczywistość. Na pewno jest to dla mnie sposób na uwolnienie całej gamy emocji. Jestem introwertyczką i długo muszę dochodzić do siebie po spotkaniach z ludźmi. Jestem też w głębi duszy dzieckiem, tworzę w głowie prawdziwy świat tylko w nieprawdziwych okolicznościach. Jestem jak kot, który ma dziewięć żyć. Albo i więcej. Aktorstwo to najwspanialszy zawód, jaki można sobie wyobrazić.
- Ma pani w swym dorobku takie seriale, jak „Tancerze”, „Pierwsza miłość”, „Korona królów” czy ostatnio „Przyjaciółki”. To dla pani ważne role?
- Każda rola jest dla mnie ważna, bo wiem ilu jest w Polsce po szkołach teatralnych aktorów bez pracy. Dlatego zawsze jestem wdzięczna za każdą propozycję i za każdy wygrany casting.
- Teraz oglądamy panią w spektaklu „Wisława-Grażynie” jako Wisławę Szymborską. Trudno się było wcielić w taką powszechnie znaną postać?
- Bałam się przekłamań, że nie oddam jej prawdy. Reżyserująca ten spektakl Kasia Jungowska pokierowała mną jednak w mądry sposób. W dużej mierze oparłam się na gestykulacji Szymborskiej, jej sposobie poruszenia się, mówienia. Całe szczęście trochę rzeczy pokrywa się u mnie z tym, jaka była Szymborską – choćby czarny humor i dystans do wielu sytuacji. Miałyśmy więc kilka punktów wspólnych, których nie musiałam kreować.
- Jak się pani przygotowywała do tej roli?
- Opowiadamy w spektaklu życie Szymborskiej – od wczesnej młodości do czasu jej noblowskiej przemowy. Miałam więc dużo materiałów wideo, jest przecież wiele wspomnień o niej, zarówno nagranych, jak i napisanych.
- To nietypowy występ, bo w „Wisława-Grażynie” pojawia się pani nie na scenie, ale w filmie pokazywanym na ekranie wideo. Jak pani ocenia ten pomysł?
- Jestem na ekranie przez półtorej godziny. Łączymy w tym przedstawieniu materiały filmowe z wizualizacjami czy słynnymi wyklejanki Szymborskiej i jej fotografiami. W efekcie powstał w pełni multimedialny spektakl.
- Ciągnie panią do teatru?
- Znam swoje lepsze, ale i gorsze strony. Wiem, że mój styl grania lepiej się broni na ekranie. Ja nie gram „szeroko”, a w teatrze najlepiej broni się właśnie taka mocna ekspresja.
- Pani córka ma już dziewięć lat. Bycie mamą bardzo zmieniło pani nastawienie do życia?
- Nagle stałam się odpowiedzialna za życie drugiej osoby. Osoby, która jest zależna od moich emocji, mojego nastroju, moich wypowiadanych słów. To spora odpowiedzialność.
- Dom i praca to dwa zupełnie różne światy dla aktorki. Jak godzi je pani ze sobą?
- Mam ogromną pomoc moich rodziców i mojej menedżerki. Często zabieram córkę na swoje spektakle, koncerty czy plany filmowe. Uczestniczy więc ciągle w moim życiu zawodowym, choć często narzeka na moje liczne zajętości.
- I jak jej się ono podoba?
- Ala chcę być lekarką i reżyserką. Muszę powiedzieć, że to ciekawe połączenie.
- Jakie ma inne zainteresowania?
- Lubi uczyć się języków. Angielskiego i chińskiego.
- Chińskiego?
- Tak. Chiński jest obowiązkowy w jej szkole z racji tego, że badania neurologiczne wykazały, że ponoć stymuluje do pracy lewą, jak i prawą półkulę mózgu. Zwłaszcza język mandaryński.
- Kiedyś powiedziała pani w jednym z wywiadów: „Prywatnie chcę być dobrą mamą i przyzwoitym człowiekiem”. Udaje się?
- Mam wrażenie, że jestem konsekwentna, jeśli chodzi o te konkretne postanowienia.