Natasza Urbańska: Nabrałam do siebie i tego, co robię, dużego dystansu
Oglądamy ją właśnie jako trenerkę w talent-show „The Voice Kids”. Dzięki temu pokazuje się widzom od zupełnie niespodziewanej strony. Nam opowiada, co sprawia, że ma świetny kontakt z młodymi wokalistami i wokalistkami.
- Jakiś czas temu Doda powiedziała w jednym z wywiadów, że jesteś idealną kandydatką do roli trenerki w „The Voice Kids”. To dzięki jej podszeptowi oglądamy cię teraz co sobotę wieczorem w Dwójce?
- O mój Boże! Patrz jak wyczuła! (śmiech) Prawdę mówiąc nie wiedziałam o tym. Ale faktycznie, od lat marzyłam, żeby zostać trenerką w tym programie, ponieważ występuję z dziećmi na scenie od dłuższego czasu. I uwielbiam to, bo to ogromna przyjemność. Ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że to może się wydarzyć. „Jak oni fajnie mają z tymi dzieciakami” – myślałam sobie z lekką zazdrością, kiedy oglądałam „The Voice Kids”.
- Jak to się stało, że marzenie się spełniło?
- Moja menedżerka wiedziała, że mam takie marzenie. I wysłała moje zgłoszenie do producenta tego show – Rinke Rooyensa. Ja pracowałam z nim jakieś 20 lat temu przy „Jak oni śpiewają”. I pamiętam, że pod koniec zdjęć powiedział mi: „My jeszcze kiedyś coś razem zrobimy”. Lata mijały, a on miał mnie w pamięci. I kiedy moje zgłoszenie pojawiło się pośród pewnie wielu innych zgłoszeń, okazało się, że holenderskim producentom zależy, żebym to ja zastąpiła Dawida Kwiatkowskiego.
- Przekonało ich, że wniesiesz do programu coś świeżego?
- Chyba to przeważyło. Tak naprawdę nikt z nich nie znał mnie prywatnie. Rinke powiedział: „Natasza, ja się cieszę, że ludzie wreszcie poznają cię od innej strony”. Większość widzów kojarzy mnie bowiem w cekinie i makijażu z wyuczoną piosenką. A to nie oddaje pełnego obrazu człowieka. I faktycznie: ilość pozytywnych wiadomości, jakie dostałam po pierwszym odcinku, była wprost niewiarygodna. Tym bardziej, że zupełnie się tego nie spodziewałam. Niektórzy pisali nawet: „Ja nie byłem na początku do pani przekonany, ale zmieniłem zdanie”. To dodało mi skrzydeł. A wszystko dzięki temu, że ludzie poznali mnie w sytuacjach, w jakich wcześniej mnie nigdy nie widzieli.
- Cleo oraz Tomson i Baron pracują już w „The Voice Kids” kilka lat. Jak cię przyjęli jako tę nową?
- „Nowa w klasie!. Nie wiadomo jak tu podejść do niej”. (śmiech) Trochę się nabijali z tego. Ponieważ bardzo odczuwam prawdziwe emocje, wiem, kiedy ktoś skrywa negatywne nastawienie pod miłym słowem. A tutaj zostałam przyjęta autentycznie ciepło i z otwartością. Przygarnęli mnie do siebie – i dzięki temu poczułam się bezpiecznie. Jestem im za to bardzo wdzięczna, bo jako ten przysłowiowy wrażliwiec, kiedy nie czułabym się zaakceptowana, na pewno zachowywałabym się inaczej: jąkałabym się, próbowała coś udowodnić, usiłowałabym być śmieszna wtedy, kiedy nie trzeba. Tymczasem, dzięki nim mogłam złapać luz. Ja też byłam ich ciekawa, tego, jak będą do mnie podchodzić. I jestem im ogromnie wdzięczna za to, że tak ciepło mnie przyjęli.
- Dzięki temu program pokazał, że jesteś szaloną dziewczyną, która ma fajne poczucie humoru i duży dystans do siebie. Nie znaliśmy cię od tej strony.
- Medialnie istniałam do tej pory jako dziewczyna, której się nie lubi. Przez lata różne artykuły wmawiały to ludziom – i z czasem przykleiło się to do mnie. Cóż było robić? Na pewno nie prostować, bo wyszłabym na kogoś zadufanego. Tymczasem w „The Voice Kids” mogłam się niemal od razu poczuć jak wśród swych przyjaciół. Dzięki temu zachowuję się tam naturalnie, tak, jaka jestem naprawdę. Teraz, kiedy oglądam te odcinki w telewizji, szeroko otwieram oczy, bo nie wszystko pamiętam z tych wygłupów. (śmiech)
- No właśnie: na ile te wasze szaleństwa są naturalne, a na ile wyreżyserowane?
- W ogóle nie były reżyserowane: to się po prostu samo działo. Dlatego teraz, kiedy oglądam program, co chwilę mówię: „O Jezu, ja to naprawdę powiedziałam?”. Wszystko to było dla mnie nowe, bo wcześniej nigdy nie pozwalałam sobie na taki luz. Może to kwestia mojego wieku i doświadczenia, ale okazało się, że nabrałam do siebie i tego, co robię, dużego dystansu. Nie mam już w sobie tego ciśnienia sprzed lat, kiedy starałam się wszystko zrobić jak najlepiej potrafię. Teraz zrozumiałam, że luz jest dużo bardziej ważny – na scenie, w kontaktach z ludźmi, we wzajemnym przebywaniu ze sobą. Kiedy weszłam na plan „Voice’a”, Cleo spytała mnie: „Natasza, jak ci mogę pomóc, żebyś poczuła się z nami swobodnie?”. Na to odpowiedziałam: „Nie wiem. Tu się tak dużo dzieje, że wszystko zaraz zapomnę. Po prostu muszę być sobą”. I okazało się, że wcale nie jest to takie trudne.
- Obecna edycja „The Voice Kids” na pewno będzie zapamiętana przez twoje dżinsy z gigantycznymi dziurami. Jak one ci się trzymały?
- (śmiech) Dźwiękowiec, który nas nagłaśniał, kiedy mnie w nich zobaczył, powiedział: „Okropne te spodnie! Zmień je!”. (śmiech) Czyli nie każdemu przypadły do gustu. Ale faktycznie, dostałam mnóstwo wiadomości od różnych dziewczyn z pytaniem, gdzie ja te dżinsy kupiłam. I ja to rozumiem – bo ja też je pokochałam. Ale faktycznie: przez te dziury ledwo się na mnie trzymały. Rozdzierały się coraz bardziej z każdym moim ruchem, musiałam je więc spinać milionem agrafek. A one się przy moich ruchach otwierały. Było więc mnóstwo przebojów z tymi spodniami. Ale faktycznie zrobiły spore zamieszanie.
- Mówiliśmy, że zostałaś ciepło przyjęta przez pozostałych trenerów. Nie było czuć między wami żadnej rywalizacji?
- Nie czułam tego zupełnie. Może nie zdążyłam w tej całej zawierusze tego odczuć? Zrozumiałam w tym programie, że dzieci nie rywalizują ze sobą, bo każde jest inne, ma inną wrażliwość, potencjał i możliwości. Ciężko je więc porównywać i nie wolno tego robić. Dlatego w „The Voice Kids” każdy uczestnik wygrywa – każdy, który ma odwagę przyjść do nas i zaśpiewać. To, czy przechodzi dalej, czy nie, nie ma już tak dużego znaczenia.
- Ale w jakimś sensie każdy z trenerów walczy o to, by skompletować jak najlepszą drużynę.
- Wszystko toczyło się naturalnie. Kiedy słyszałam głos, z którym czułam „connection”, od razu wciskałam guzik bez zastanowienia. W efekcie zgromadziłam same sztosy w swojej drużynie.
- Na co stawiałaś podczas wstępnych przesłuchań w ciemno?
- Takim faktorem, który decydował o tym, że się odwracam, były ciary. Czyli po prostu słuchałam siebie. Bo nie można inaczej. Czasem ktoś miał taką barwę w głosie, że wiedziałam, iż nie ma na co czekać. Występowanie na scenie to połączenie głosu z wizerunkiem. A tu byliśmy pozbawieni możliwości łączenia jednego z drugim. Dlatego milion razy zastanawiałam się podczas przesłuchań w ciemno czy to jest chłopiec czy dziewczynka. Wyobrażałam sobie, że śpiewa niski chłopczyk, odwracam się – a tu wysoka nastolatka. Dlatego postanowiłam zawierzyć sobie i kierowałam się ciarami.
- Mam wrażenie, że twoje największe zainteresowanie wzbudzały dzieciaki śpiewające w musicalowy sposób. To chyba naturalne ze względu na twoje ogromne doświadczenie w tym gatunku.
- To prawda. Ta estetyka jest bardzo bliska mojemu sercu. Ważny był też dobrze dobrany repertuar. A nie zawsze tak było. Niektóre dzieci były fantastyczne, ale śpiewały nie tę piosenkę co trzeba. Słychać było w ich głosie możliwości, nie wypadały jednak dobrze w wybranym repertuarze. Z tymi, których zgarnęłam do swojej drużyny mogłam jednak wiele zrobić – nawet te najbardziej wymagające songi.
- Czego starałaś się nauczyć swych podopiecznych?
- Często widziałam na początku w mojej grupie, że dzieci się porównywały. A w muzyce nie wolno tego robić! „Każde z was jest osobną indywidualnością” – starałam się im tłumaczyć. Kiedy każda dziewczynka chce być jak Rihanna czy Beyoncé, powstają klony, które zatracają swoją wrażliwość i osobowość. Nie można śpiewać czyimś głosem, trzeba odnaleźć swój własny sposób interpretacji. To próbowałam im uświadomić. „Po co się ścigać?” – pytałam. Rozmawiałam z nimi jak z dorosłymi, nie siliłam się na sztuczne pochwały. Próbowałam im otworzyć oczy na to, co mają w sobie najlepszego. „Ty pięknie śpiewasz góry, a twoją specjalnością są doły. Dopełnieniem będzie ktoś, kto pokaże jeszcze inną barwę. Razem pokażecie taką siłę, że trudno będzie stwierdzić, kto jest najlepszy. Bo każde z was jest najlepsze” – tłumaczyłam.
- W programie widać, że masz świetny kontakt z dzieciakami. To dlatego, że sama jesteś mamą?
- Wychowywanie własnego dziecka a praca z dziećmi to dwa różne światy. Ja mam jednak chyba taką naturalną łatwość w kontaktach z dziećmi. Kiedy jestem z dorosłymi, denerwuję się co mam powiedzieć, a z dzieciakami tego nie odczuwam, bo one zawsze odpowiadają szczerze. Czasem rozkładają tym na łopatki, bo to są takie teksty, że nikt się nie spodziewa. To jednak jest tak ujmujące, że z nimi po prostu fajnie spędza się czas.
- Trzeba jednak, komentując ich występy, zachować wyjątkową delikatność. Bo to są dzieci. Miałaś to na uwadze?
- Jasne. Ja nie jestem tam od tego, żeby gasić te dzieci, tylko, żeby je rozwijać. U każdego dziecka jest potencjał. Dlatego starałam się im uświadomić, że nic nie jest dane na tacy. Jeśli czegoś sami nie wypracują, to niewiele osiągną. To starałam się im przekazać. Żeby zrozumiały, że choć nie przeszły do finału czy nie wygrały tego programu, to nie oznacza, że to koniec. To jest ich droga. Ileż razy ja w życiu przegrałam, występując w różnych programach! Miałam wiele niepowodzeń i porażek. Ale to była moja droga. Wśród tych ciężkich doświadczeń, zdarzały się również piękne chwile. I dla nich warto to robić. Tak wygląda życie, także na scenie.
- Trenerzy zazwyczaj mówią, że najtrudniejsze w tym programie jest odrzucanie jego uczestników. Potwierdzasz?
- To jest okropne. Na szczęście nagrywałam to jako ostatnia, więc próbowałam nabrać odwagi. Ale wiedziałam, że to mnie też czeka, bo takie są reguły. Starałam się przekazać tym, którzy nie przeszli dalej, że to taki sygnał, iż może jeszcze nie teraz. „Zobacz jednak, jak daleko doszedłeś. Zwróciłeś naszą uwagę i walczyliśmy o ciebie” – podkreślałam. I dodawałam: „Ważne jest to czego się nauczyłeś i jakie przyjaźnie tu nawiązałeś”. Bo przecież będą tę przygodę wspominać całe życie. Nie to, że się tu ścigamy. Tym bardziej, że w muzyce nie ma ścigania. Niestety: nie wszystkich możemy doprowadzić do finału.
- Twoja córka Kalina ma obecnie 15 lat. Siedziała na widowni podczas nagrań programu?
- Nie. Nagrania trwają całe dnie i jest to bardzo absorbujące. A ona ma przecież szkołę i swoje obowiązki w teatrze, bo występuje na scenie w „Metrze”. Ale teraz ogląda program w telewizji i na bieżąco komentuje.
- Jak?
- Podoba jej się i bardzo to przeżywa. „Dlaczego tu się nie odwróciłaś?” - pyta oburzona. „Ja nie wiem Kalina. To są takie emocje! Inaczej jest w studio na żywo, inaczej, gdy oglądasz to na spokojnie w domu” – tłumaczę się. A ona i tak jest czasem zła na mnie. (śmiech)
- Kalina nigdy nie miała ochoty zgłosić się do tego programu?
- O rany, ja bym chyba umarła z nerwów, jakby ona wystąpiła w „The Voice Kids”. Z tego, co wiem, myśli o tym – ale o „The Voice Of Poland”. Ma więc jeszcze czas. Na razie mama jest trenerką, to wystarcza jej emocji. „Kalina, poszłabyś do mojej drużyny?” - pytam ją kiedyś. „Hmmm... Jeszcze nie wiem” – odpowiedziała. (śmiech)
- Trenerowanie w „The Voice Kids” kosztowało cię sporo czasu i emocji. Co tobie dał udział w tym programie?
- To jest niesamowite, jak te dzieciaki zarażają nas swoją energią. I one nawet nie wiedzą, że to robią. A my czerpiemy z nich jak wampiry. (śmiech) To jest niesamowite, że po ciężkim i trudnym dniu, te maluchy przychodzą do nas i proszą o rozmowę, zdjęcie czy autograf. Miałam taką dziewczynkę-bateryjkę, która cały czas podskakiwała. I ciągle miała niedosyt: „Może jeszcze jedną piosenkę?”. „Jezu, dziewczyno, tobie się nie kończy energia?” - pytałam. Przez to, że była tak witalna i radosna, dostawałam od niej mnóstwo dobrej energii. I po tych dwunastu godzinach w studiu, wracałam do domu z uśmiechem na ustach. To właśnie dają nam dzieci. Dzięki tym maluchom, kiedy wracałam do domu, nie waliłam się na kanapę, żeby poleżeć, tylko pytałam córki „Co ci ugotować?”, czy masowałam jej stópki. (śmiech) Kim byśmy byli bez naszych dzieci?
- W zeszłym roku wzięłaś udział w zupełnie innym talent-show – ekscentrycznym „Masked Singer”. I nawet je wygrałaś. Jak to wspominasz?
- To był tak abstrakcyjny program, że do dziś pytam samą siebie, co ja miałam w głowie, że się zgodziłam w nim wziąć udział. Z tego, co pamiętam, pomyślałam: „A dobra, zobaczymy co się wydarzy”. Bo tak absurdalnej formuły dawno nikt nie wymyślił. Z drugiej strony byłam ciekawa, co się może wydarzyć z artystą, który musi śpiewać schowany w jakimś dziwnym kostiumie. Całe szczęście ja miałam dosyć fajny – byłam Kroplą Deszczu. To działało mi na wyobraźnię. Szukając materiału do śpiewania, zastanawiałam się, jak zaśpiewałabym daną piosenkę, będąc deszczem. I pootwierały mi się takie klapki w głowie, o których istnieniu w ogóle nie wiedziałam. Początkowo myślałam, że przebrnę tylko przez kilka odcinków z przymrużeniem oka, a tu nagle doszłam do finału i śpiewałam takie dźwięki, o które siebie nie podejrzewałam. Schowana w tym pięknym, choć mroźnym kostiumie, odkryłam w sobie nowe możliwości wokalne. Dlatego ostatecznie uważam, że warto było wziąć udział w tym programie.
- Dla polskich widzów okazał się on jednak chyba zbyt dziwaczny.
- To prawda. Ale ja dzięki temu zwycięstwu trochę odczarowałam siebie i swój wizerunek. „A, ta Urbańska, ona zawsze przegrywa” – takie bla, bla, bla. Tymczasem tutaj nie byłam Urbańską, tylko Kroplą Deszczu i nagle wygrałam. To było dla mnie bardzo odświeżające i dodało mi wiary w siebie. Ucieszyło mnie, że ludzie mnie pokochali, nie wiedząc kim jestem. To było świetne doświadczenie. Początkowo wydawało mi się głupkowate – bo też trochę było, jak się na to patrzyło z zewnątrz. A dla mnie to była prawdziwa walka ze sobą i ze swoimi słabościami. To był mój ważny i bardzo osobisty moment.
- Po raz piąty w tym roku zgłosiłaś swój akces do reprezentowania Polski w konkursie Eurowizji z piosenką „Who We Are”. I znowu się nie udało. Dlaczego tak bardzo marzysz o udziale w tym festiwalu?
- To jest okno na świat. Dlatego od lat próbuję swych sił w polskich preselekcjach do Eurowizji. Ale jestem niezależną artystką, nie stoi za mną żaden koncern fonograficzny. Dlatego trochę te moje starania skazane są na porażkę. Tym bardziej, że w tym roku nie było koncertu, czego bardzo żałuję. Uważam, że jeśli wybieramy reprezentanta na Eurowizję, to powinien być koncert live z głosowaniem widzów.
- Rok temu nie byłaś zadowolona ze swego występu.
- To był trochę „fakap”. Ale jak powiedziała Adele: „Shit happens”. Nie udało mi się pokazać tak, jak chciałam. Myślałam, że w tym roku szczęście uśmiechnie się do mnie. Ale tak się nie stało. Szkoda – bo mam wrażenie, że bardzo czuję tę scenę. Jeszcze kilka lat temu to był kiczowaty konkurs, który wygrywała przysłowiowa „baba z brodą”. A teraz to fajny festiwal, na którym warto się pokazać.
- Będziesz dalej walczyć o to marzenie?
- Jeśli będę miała dobrą piosenkę, to pewnie. Trzeba walczyć o swoje marzenia. Wierzę, że kiedyś się uda.
- Twoje ostatnie nowe piosenki dotarły do nas jesienią zeszłego roku za sprawą mini-albumu wydanego bez zapowiedzi – „Feeria”. To bardzo udane utwory. Będziesz dalej podążać tym tropem?
- „Feeria” to efekt mojej współpracy z duetem producenckim Liker$. Teraz nagrywamy kolejne piosenki, które trafią na drugi mini-album. Bo chcę się dzielić tą muzyką na bieżąco. Wszystkie piosenki śpiewam po polsku, co wcale nie jest łatwe. Po angielsku wszystko brzmi dobrze, a po polsku musi mieć sens. (śmiech) Dlatego przykładam do tego dużą wagę. Poprzednia moja płyta „Rajd 44” była bluesowa i dosyć ciężka. W tym kontekście „Feeria” skręca w zupełnie inną stronę. Poszłam tu trochę w pop-rock. Mój ulubiony numer to „Po prostu patrz”.
- Teraz sama komponujesz i piszesz teksty. Podoba ci się to?
- Bardzo. To jest niesamowicie rozwijające. I dodaje niezwykłego powera. Bo jesteś nie tylko odtwórcą, ale też twórcą. Ja dorastałam jako artystka, śpiewając piosenki wybitnych twórców. To ogromne wyzwanie i świetne doświadczenie. Ale moment, kiedy odkrywasz, że w twojej głowie rodzą się melodie, jest niezwykły. Trzeba tylko znaleźć ludzi, z którymi złapiesz fajną energię. Ja pracowałam z różnymi producentami – i nie zawsze wychodziło, w efekcie czego kolejne piosenki trafiały do szuflady. Nigdy się nie podzieliłam tą muzyką.
- Najważniejsze jest to, że twoje najnowsze piosenki mają same pozytywne opinie w internecie. Dawniej nie zawsze tak było. Znalazłaś wreszcie właściwą drogę?
- Znalazłam, ale też poszukuję dalej, bo tylko wtedy czuję, że się rozwijam. Przez bardzo długi czas bałam się wychylić poza teatralny świat. Byłam tam doceniana i czułam, że się spełniam. Postanowiłam jednak wyjść poza ten krąg i zrobić coś innego. To był trudny moment. Musiałam przecież budować swoją widownię od zera. Zdobyłam się jednak na odwagę i zrobiłam coś, o co mnie nikt nie podejrzewał. Najpierw była płyta „One” z Jankiem Smoczyńskim i pierwsze autorskie kompozycje, jak „Hipnotyzuj”, kilka lat później ostry skręt w kierunku bluesa, czyli „Rajd 44”. Nagrałam tę płytę, aby sprawdzić, czy potrafię stworzyć swój muzyczny świat. Potem przyszli Liker$i z pogodnym pop-rockiem – i bardzo cenię sobie naszą współpracę. Jednak nie zatrzymuję się, bo mam głowę pełną nowych pomysłów.
- Nie wiem czy wiesz, ale najchętniej słuchaną twoją piosenką w Spotify jest pamiętne „Rolowanie”. Co ty na to?
- Uważam, że to świetny numer, tylko został zniszczony przez media. Do dzisiaj nie rozumiem dlaczego tak się stało. Nie mam na to odpowiedzi. To wręcz socjologiczny fenomen. Cieszy mnie to, co mówisz – to miód na moje serce.
- W jednym z ostatnich wywiadów powiedziałaś: „Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać”. O czym jeszcze marzysz?
- Poza Eurowizją? (śmiech) Kiedyś bałam się nazywać swoje marzenia, żeby nie zapeszyć. Teraz wiem, że trzeba je nazywać – i przekuwać w plany. Chciałabym tworzyć swoją muzykę i jeździć po świecie, dzieląc się nią z innymi. Ale wiem, że równie ważne, jak te wielkie sceny, są te najmniejsze. Bo jeśli jest słuchacz, który chce posłuchać twojej opowieści, to masz największy skarb. Życzyłabym więc sobie, aby udało mi się jak najdłużej wytrwać na muzycznej scenie.