Nie było łatwo pisać o kobietach, które głównie zajmowały się dojeniem krów - mówi Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka książki „Chłopki”
- 16 lat to wiek, kiedy wiejską dziewczynę uznaje się za dojrzałą do małżeństwa. Wkrótce zaczyna rodzić dzieci i tak już będzie przez następne dwadzieścia lat. Doskonale wie, czego może się spodziewać w dalszym życiu: trudu i zmagania, a często głodu i samotności. To los kobiet w jej rodzinie od pokoleń, dlaczego jej własny miałby być lepszy - pisze Joanna Kuciel-Frydryszak w książce pt. „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”. Autorka przedstawia ich codzienność wypełnioną pracą ponad siły, ale również marzeniami o lepszym jutrze dla kolejnych pokoleń. Także dla nas.
Polacy są społeczeństwem o korzeniach chłopskich, chociaż wielu z nas jest zapatrzonych w szlachecką Rzeczpospolitą i wolałoby utożsamiać się z waćpanami w kontuszach i waćpannami w sukniach. Jak wyglądała wieś w dwudziestoleciu międzywojennym?
Dwudziestolecie międzywojenne to specyficzny czas. Polska niedawno odzyskała niepodległość, co niesie ze sobą wiele zmian, jest to również nowa sytuacja dla wsi. Przede wszystkim w całym kraju obowiązkowa staje się szkoła. W czasie zaborów także była obowiązkowa w zaborze pruskim i w Galicji, ale ten obowiązek nie wszędzie był restrykcyjnie przestrzegany, toteż w Galicji wśród społeczeństwa panował dużo większy analfabetyzm. Najgorzej było na wschodzie, w byłym zaborze rosyjskim, gdzie obowiązek szkolny nie istniał. Po pierwszej wojnie światowej w tym względzie nastaje nowa jakość. Jednakowoż wieś nie zmienia się za szybko. I jeżeli pamiętamy „Chłopów” - powieść napisaną przez Władysława Reymonta na początku XX wieku, i przeczytamy moją książkę, to możemy się zdziwić, jak realia przedstawione prze mnie przypominają Reymontowski świat, zwłaszcza pod względem obyczajowym. Dodatkowo, w latach 30. XX wieku mamy do czynienia z ogromnym kryzysem ekonomicznym, przeludnieniem wsi i potężnym bezrobociem.
Przeludniona wieś oznacza, że grupa tak zwanych ludzi zbędnych staje się ogromna, w tym zbędnych kobiet, dla których nie ma zajęcia. W Polsce międzywojennej 40 proc. wiejskich kobiet uważano za zbędne. Gdy kobieta nie ma pracy, nie ma też dla niej jedzenia. Trzeba ją jak najszybciej wydać za mąż, chyba że ucieknie do miasta, by zostać służącą.
Specyfika rodziny chłopskiej polega na tym, że powstaje ona wokół pracy. To przedsiębiorstwo, w którym każdy ma do spełnienia określoną rolę, nawet kilkuletnie dzieci, zwłaszcza dziewczynki. Powierza się im opiekę nad rodzeństwem i drobniejszymi zwierzętami, a gdy są starsze - nad krową. Dziecko chłopskie musi też pomagać w domu, w polu, musi wykonywać prace na ogół przekraczające jego siły fizyczne. Po ukazaniu się książki zaczęły do mnie docierać relacje od wnuków i prawnuków, potwierdzające, że los ich babek to nieustająca praca i wielkie zmęczenie.
Gdybyśmy mogły dzięki wehikułowi czasu przenieść się do tamtego okresu, co zobaczyłybyśmy na wsi? Jak wyglądały ówczesne obejścia, chałupy czy izby?
Wizyta na południu Polski sprzed niemal stu laty byłaby dla nas współczesnych szokująca i pewnie przykra. Ponad 50 proc. wiejskich rodzin mieszka w jednej izbie. Czasami są to trzy pokolenia: dziadkowie, rodzice i dzieci. Bywa, że to sześć osób, ale czasami dwanaście i więcej. Chałupy są skromnie wyposażone: łóżka, stół, ławy, półki. Ich mieszkańcy śpią po trzy osoby w jednym łóżku, bracia z siostrami, młodsza siostra w nogach starszych sióstr. 64 proc. gospodarstw w II Rzeczpospolitej to tzw. gospodarstwa niewystarczające, w których rodziny muszą mieć dodatkowe zajęcie, by się utrzymać. Ziemi jest za mało, panuje bieda i fatalne warunki higieniczne ze względu na brak bieżącej wody. W dwudziestoleciu został wprowadzony obowiązek budowania wychodka, tzw. sławojki (od imienia premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego, który był inicjatorem akcji świadomości higienicznej polskiego chłopstwa). Wiemy jednak z relacji, że budowanie wychodków szło bardzo opornie, wielu ludzi za potrzebą nadal chadzało za stodołę. Mieszkańcy wielu wsi nie mają się gdzie myć i się nie myją, albo robią to od wielkiego dzwonu - wtedy kąpią się w rzece lub jeziorze. Wszystko to jest szokujące dla turystów z zagranicy i ludzi z miasta. Dla nich te realia są przerażające. Przerażeni są także lekarze, którzy mają do czynienia z prowincją. Piszę w książce, dosyć emocjonalnie, że ówczesna wieś to miejsce przeklęte, bardzo trudne do życia. Kto może, omija ją szerokim łukiem. Wieś jest na ogół konserwatywna. Kobiety chodzą w chustkach na głowach i poddane są dużym rygorom, kontroli społecznej i rodzinnej. Władza rodzicielska, nie tylko ojcowska, jest bardzo silna. To wszystko sprawia, że kobieta wiejska niemal od urodzenia wie, jak będzie wyglądać jej życie, tym bardziej, że prawie nie ma na nie wpływu.
Jak wygląda jej codzienność? Jak wyglądałoby moje życie, gdybym wtedy mieszkała na wsi?
Codzienność zależy od wieku i zamożności chłopek, ale jedno wiemy na pewno - nie jest łatwa. Gdyby żyła pani na wsi w dwudziestoleciu międzywojennym, wstawałaby pani - w zależności od pory roku - o trzeciej lub czwartej rano. Jeżeli byłaby pani bogatą chłopką, wówczas miałaby pani kogoś do pomocy, czyli dziewkę i parobka, ale i tak musiałaby pani nadzorować ich pracę i również pracować, ponieważ jest więcej pola i więcej zwierząt. Zadaniem kobiety było prowadzenie domu i zajmowanie się inwentarzem - to minimum. Jeżeli były krowy, trzeba było je wydoić, zająć się świniami, gęsiami czy owcami.
Z relacji i wspomnień, ale też z wyliczeń socjologów i ekonomistów wynika, że kobieta wiejska pracowała o 500 godzin rocznie więcej niż mężczyzna, czyli o jakieś 15 proc. Na jej barkach spoczywały zajęcia związane z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci. Jej praca nigdy się nie kończyła. Jeżeli przychodziła od krów czy z pola, zabierała się za to, co trzeba było zrobić w domu. Kobieta nigdy nie wypoczywała, podczas gdy mężczyzna miał prawo do odpoczynku. To podejście odwzorowało się w latach późniejszych, kiedy ludzie przenieśli się do miast.
Nadal było tak, że kiedy mężczyzna wracał z pracy, odpoczywał, a kobieta zajmowała się domem. Współczesne młode pokolenie próbuje zmienić ten model z różnym skutkiem. Co ciekawe, już wtedy kobiety miały poczucie, że są przeciążone pracą, a nawet miały poczucie krzywdy. Było to dla mnie odkrywcze, ponieważ istnieje obraz kobiety wiejskiej pokornej, zaadoptowanej do swojej sytuacji, nie żalącej się. Jednak już sto lat temu mężczyzna potrafił przyznać, że zostawia żonę z całym domem i obejściem na głowie, że dzieli robotę na babską i męską. Rzecz jasna mężczyzna nie mógł się zajmować babską robotą, bo to stanowiłoby dla niego dyshonor. Nie mówiąc o tym, że babska robota była dużo lżejsza. Ot, zwykła krzątanina.
W książce opowiada pani wiele historii tych przepracowanych, zmęczonych kobiet. Która panią urzekła?
Rzeczywiście, jest ich wiele, ale do moich ulubionych na pewno należy Jadwiga Szkraba. Urodziła się w małej beskidzkiej wiosce Oderne, kilkanaście kilometrów od granicy z Czechosłowacją. Jadwiga bardzo chciała chodzić do szkoły, ale nie miała butów. Wówczas jej mama wpadła na pomysł i poleciła synowi, aby nosił siostrę do szkoły w tobołku na plecach. Najczęściej to matki organizowały dzieciom wszystko, co potrzebne, aby mogły pójść do szkoły. Z nabiału, który sprzedawały, z lnu, który wysiewały, z jajek, które sprzedawały na targu, starały się uciułać kwotę potrzebną na rysik, zeszyt czy buty. Moja książka opowiada więc nie tylko o pracy i znoju, ale też o tym, jak kobiety potrafiły walczyć, jakie były silne i zaradne. Kolejną ciekawą osobą jest Wiktoria Kuliś, która popłynęła do Kanady, skąd pisała wzruszające listy do rodziny. Możemy dostrzec jej potencjał, który odkryła w sobie, gdy znalazła się w społecznie i cywilizacyjnie lepszym otoczeniu. Była pierwszą kobietą w swoim regionie, która została poszukiwaczką złota i zrobiła prawo jazdy, co w polskich warunkach nie byłoby możliwe. Jest też Aurelia Winklówna, świetna postać z Uniwersytetu Ludowego w Gaci Przeworskiej. Zrobiła maturę, ale nie uciekła do miasta, chociaż mogłaby wyjść za „miastowego” i „zostać panią”, o czym marzyło wiele ówczesnych kobiet. Aurelia należała do świadomych aktywistek, działaczek ruchu młodowiejskiego, które chciały zmienić wieś. I w tym duchu były wychowywane w Gackim Uniwersytecie.
Porozmawiajmy o codzienności wiejskich dzieci. Pisze pani: „Chłopskie dziecko należy do rodziny w sensie dosłownym, jest jej własnością, a ponieważ rodzic uważają się za zastępców Pana Boga, wymierzają kary, które mają się wydawać dzieciom nieuchronne”.
Wiejskie dziecko musiało być przede wszystkim robotne, by okazać się przydatne. Inaczej stawało się zbędne i tak też się czuło. W rodzinach nie było kontaktu emocjonalnego ani intelektualnego.
Dzieci właściwie nie znały swoich matek, zapracowanych od rana do wieczora, a tym bardziej ojców, gdyż ojcowie chłopscy byli małomówni, nieprzystępni i niedostępni. Przez pierwsze lata dzieckiem nikt się właściwie nie zajmował, a w najlepszym wypadku opiekowało się nim rodzeństwo, starsze zaledwie o kilka lat. Gorzej, jeśli dziecko rodzeństwa jeszcze nie miało.
Pyta pani o bicie. Karanie fizyczne przypominało planową egzekucję, stanowiło rachunek za przewinienie, którego spłaty nie dało się uniknąć. Dyscyplina, egzekwowana karaniem fizycznym była tradycją wsi, zresztą łańcuch przemocy, jeszcze za czasów pańszczyzny, oplatał społeczeństwo od pana po chłopskie dziecko, jak pokazuje w swoim świetnym eseju historycznym „Chamstwo” profesor Kacper Pobłocki. Pan bił chłopa, chłop - kobietę i dziecko, a kobieta biła dziecko, mogła ewentualnie jeszcze uderzyć psa. Do tego stosowano rozmaite niedorzeczne kary, typu stanie w kącie, i to też była część wychowania. Do dzisiaj niektórzy twierdzą, że bicie nie jest niczym złym, mało tego, uważają, że aby dzieci wyszły na ludzi, powinny dostawać w skórę. Opisuję historię pani, która mając dziewięćdziesiąt parę lat wspominała, jak ojciec skatował brata na jej oczach. Jej samej nigdy nie bił, wystarczyło, że na nią spojrzał. Jeśli chodzi o dyscyplinę, matka nie miała w tym względzie żadnego wpływu na męża. Możemy sobie wyobrazić, co się działo, gdy stawała w obronie dziecka.
O czym marzyły wiejskie dziewczynki?
Często pod wpływem nauczycielek rozbudzały w sobie ambicje, które niestety bardzo szybko bywały poskramiane przez rodzinę, głównie z powodów ekonomicznych, ale również z poczucia, że to nie dla nich, bo ich zadaniem jest co innego. Cześć chłopów nie chciała kształcić dzieci z poczucia odpowiedzialności za rodzinę. Ojciec był kierownikiem zespołu, a dzieci - kadrą przedsiębiorstwa. Jeśli zaczęłyby się kształcić, kto będzie za nie pracować? Dziewczynki marzyły, by zostać paniami. Za tym marzeniem kryło się pragnienie, by dobrze wyglądać, dobrze jeść, nie harować, mieć buty i własne łóżko. To było bardzo trudne do zrealizowania, co nie znaczy, że niemożliwe. Niektóre rodziny dużym wysiłkiem kształciły dzieci. To zwykle matki były tak zdeterminowane, nadzwyczajnie uparte i gotowe do największych poświęceń, by dzieci miały choć trochę lepiej w życiu niż one.
Kiedy dziewczynka osiągała wiek 16 lat, mogła być wydana za mąż. Małżeństwo chłopskie to umowa, która miała zabezpieczać przetrwanie rodziny, a nie romantyczny związek. Na wsi nie patrzyło się na charakter czy wartości duchowe, ale na... morgi.
Skala tego podejścia mnie poraziła, zwłaszcza transakcyjny styl traktowania małżeństwa.
Dziewczęta miały poczucie, że są sprzedawane, nie mogły się sprzeciwić rodzicom, ich wola była łamana. Zdarzały się też sytuacje, że kiedy kobieta umierała podczas porodu, wówczas wdowiec żenił się z jej siostrą. Trzeba było się zająć dziećmi, a w ten sposób wszystko zostawało w rodzinie. Dla młodej dziewczyny największym koszmarem było wyjście za mąż za wdowca z dziećmi, co często się działo. To relacje, które łamią serce.
W Krakowie miałam spotkanie, na które przyszedł młody mężczyzna. Powiedział, że moja książka pomogła mu zrewidować rodzinną historię. Jego prababcia w wieku 16 lat została wydana za mąż za 50-letniego wdowca. Urodziła mu dzieci, ale zostały jej odebrane, ponieważ rodzina stwierdziła, że jest wariatką i nie umie się nimi zająć. Ten mężczyzna zrozumiał, że ta opowieść jest prawdopodobnie fałszywa i dotarło do niego, jaką krzywdę rodzina zrobiła tej dziewczynie. Aranżowane małżeństwa były rodzajem przemocy wobec dziewcząt. Wielu chłopów z woli rodziców również żeniło się wbrew własnym chęciom, bo na przykład dziewczynie zapisano krowę. Strach pomyśleć, na jakich fundamentach budowane były ówczesne rodziny. Oczywiście zdarzało się, że te aranżowane małżeństwa z czasem jakoś się docierały i ludzie żyli zgodnie - a to już bardzo dużo. Niemniej najczęściej był to koszmar dla dziewcząt, które wychodziły za mąż na przykład za kogoś, kogo się bały.
„Chłopki” to nie jest ani miła, ani przyjemna lektura, bo takie też było życie wiejskich kobiet. Mimo wszystko z jej kart wyłania się pozytywny obraz naszych przodkiń: niezwykle silnych, które miały mocne charaktery, skoro potrafiły zadbać o dom, rodzinę i wykształcić dzieci. Możemy być z nich dumne, zwłaszcza że nie wiadomo, czy zdołałybyśmy podołać temu, z czym im przyszło się zmagać.
Myślę, że nie i to bardzo dobrze, że nie! Nasze babki tak wysoko zawiesiły nam poprzeczki, że nie możemy się z tego wyzwolić. Cały czas nam się wydaje, że nie jesteśmy dobrymi matkami, żonami, gospodyniami, bo jeszcze trzeba upiec, zmyć podłogi i wyprać firanki, a jednocześnie mamy dosyć, bo czujemy absurd tego wszystkiego. Stąd częsty bunt młodych kobiet wobec niesprawiedliwego podziału obowiązków. Dziewczyny ogłaszają w mediach społecznościowych, że nie chcą być perfekcyjnymi paniami domu. Widzą w tym zamach na swoją wolność, na swoje aspiracje, możliwości, których nie mogą realizować, ponieważ praca, dom i zajmowanie się dziećmi, to wciąż „babska robota” jak sto lat temu. Współcześnie w 80 proc. domów pranie to nadal kobiece zajęcie. To coś niebywałego, zwłaszcza że współcześnie nie chodzi o kijankę, tarę i lodowaty strumień, ale o włączenie pralki. Wierzę, że nasze babcie wcale by nie chciały, żebyśmy się poświęcały tak jak one. Mało tego, one by się cieszyły, że nie musimy żyć w takim kieracie, ponieważ marzyły, żeby kolejne pokolenia miały łatwiej i lepiej. Chociaż były i są takie rodziny, które nie wierzą w zmianę, nie próbują jej dokonać i hamują swoje córki - tu zacytuję panią z Krakowa, która przypomniała mi zdanie swojej matki, wyrażające jej filozofię życiową: kto się pod ławką urodził, ten na nią nigdy nie wejdzie. To myśl redukująca większe ambicje i bardzo defetystyczna.
Skąd pomysł na książkę o chłopkach?
Ta książka jest pokłosiem poprzedniej pt. „Służące do wszystkiego”, ponieważ posługaczki, dziewczyny z najniższego szczebla hierarchii domowej, często wywodziły się ze wsi. Moja bohaterka - chłopka - to potencjalna służąca. Sprawdzam, jak wyglądało jej dzieciństwo i młodość, zanim uciekła na służbę, albo jak wyglądało życie jej siostry czy mamy, które zostały w chałupie. Książka o chłopkach jest więc pewnego rodzaju retrospekcją. Uznałam, że wypada dowiedzieć się czegoś więcej o warunkach, z jakich dziewczęta się wyrwały, zanim trafiły do miasta na służbę i z jakiego powodu nie chciały (na ogół) wracać do swoich wiejskich domów.
Dlaczego daje im pani głos?
Z prostego powodu: ponieważ nie miały głosu. Ich życie nigdy nie zostało opowiedziane, a nawet zauważone jako coś istotnego, o czym warto pamiętać. Po prostu - wypełniły swoje obowiązki. Mam nadzieję, że moja książka przywraca godność tym kobietom, sprawia, że ich wysiłek, trud i znój zostały docenione. Kiedy zaczynałam pracę nad książką, chciałam przedstawić losy chłopek przez pryzmat ich potomków, trzeciego czy czwartego pokolenia. Potem stwierdziłam, że to nie jest dobry pomysł, ponieważ w ten sposób chłopki pozostaną milczące i nieważne. Podjęłam ten temat, chociaż nie było łatwo pisać o kobietach, które głównie zajmowały się dojeniem krów. To nie jest zagadnienie, które można w sposób atrakcyjny pokazać czytelnikowi. Niemniej uznałam, że jest to ważne i potrzebne. I bezkompromisowo brnęłam w to pisanie z poczuciem, że może okazać się bardzo trudną lekturą, że być może czytelnicy odrzucą książkę, że ich nie zaciekawi, bo co to za przyjemność czytać o znojnej pracy, o harówce od rana do wieczora. Reakcja na książkę pokazuje, że się pomyliłam, ponieważ czytelnicy, w przeważającej liczbie kobiety, mają potrzebę zrozumienia, co kształtowało ich rodziny i jakim wpływom podlegały ich przodkinie. Dla wielu babcie pozostały kimś bardzo ważnym, nawet jeśli nie było z nimi głębokiej więzi. Sama przeżywam los mojej babci do dzisiaj, chociaż od dawna jej już ze mną nie ma. Babcie wielu z nas miały ciężkie życie, nic już z tym nie możemy zrobić, ale możemy o nich pamiętać z miłością lub choćby z wdzięcznością.