Nikita Kuznetsov. Rosjanin w Krakowie: Gdy nie tłumaczymy polskich autorów na język rosyjski, szkodzimy przede wszystkim polskiej kulturze

Czytaj dalej
Fot. archiwum
Katarzyna Kachel

Nikita Kuznetsov. Rosjanin w Krakowie: Gdy nie tłumaczymy polskich autorów na język rosyjski, szkodzimy przede wszystkim polskiej kulturze

Katarzyna Kachel

Jestem gotów wspierać Ukrainę we wszystkim, ale jeśli ktoś nakazuje mi przy tym zrezygnować z części mojej tożsamości, którą niewątpliwie jest język i kultura rosyjska, to nie ma na to zgody – mówi Nikita Kuznetsov, tłumacz literatury, m.in. Czesława Miłosza, Janusza Szubera, Józefa Czapskiego, Andrzeja Wajdy, laureat odznaki „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Mieszka w Polsce od ponad 30 lat. Zajmuje się promocją literatury polskiej w języku rosyjskim, redagując jedyny poświęcony jej w całości rosyjskojęzyczny portal Polska Literatura Online.

Czujesz się Rosjaninem czy Polakiem?
Jestem Rosjaninem, jeżeli chodzi o pochodzenie. Urodziłem się w Petersburgu, moim pierwszym językiem jest rosyjski, ukształtowała mnie w dużej mierze rosyjska kultura, chociaż kultura zachodnia odegrała w moim rozwoju równie znaczną rolę. Ale twoje pytanie „kim się czujesz” dotyczy tożsamości i tu odpowiedź już nie jest taka oczywista. Żyję w Polsce od ponad 30 lat i dobrze się tu czuję, ten kraj stał się moją duchową ojczyzną, od dawna mam polskie obywatelstwo, tłumaczę polską literaturę i redaguję portal, promujący polskich twórców. Czyli reprezentuję Polskę, ale w moim ojczystym języku. Myślę, że mogę mówić o pewnego rodzaju podwójnej tożsamości. I może m.in. dlatego jestem przeciwnikiem uogólnień, które zwłaszcza teraz, w czasie wojny, są często stosowane. Nie ma czegoś takiego, jak „wszyscy Polacy” lub „wszyscy Rosjanie”. Wybory zawsze są indywidualne.

Dlaczego wybrałeś Polskę?
Tak naprawdę zainteresowanie historią i literaturą nie było pierwotne. Zaczęło się od tego, że przyjechałem do Polski w przełomowym dla niej 1989 roku. Była to podróż towarzysko-turystyczna, ale skończyło się na tym, że przyjąłem w Polsce chrzest.

Chrzest?
Wiem, brzmi to ekscentrycznie, ale tak właśnie było. Wychowałem się w rodzinie ateistycznej i byłem typowym dzieckiem Związku Radzieckiego, choć dzieckiem oczytanym. Czyli o religii nie słyszałem właściwie nic. Od piątej klasy co tydzień chodziłem do Ermitażu na zajęcia z historii sztuki. Miałem ze sobą zawsze notesik, w którym zapisywałem nieznane mi pojęcia. Ostatnio go znalazłem, zacząłem kartkować i zobaczyłem wpis: „Koncjusz Fiłat, namiestnik Judei”. Tak więc, mimo że dużo czytałem, nie miałem pojęcia, kim jest ta postać. Do 16 roku życia nie interesowałem się kwestiami wiary, ale kiedy przyjechałem do Polski, postanowiłem się ochrzcić. I wcale nie była to jakaś głęboka czy świadoma potrzeba egzystencjalna, próba znalezienia sensu życia.

To po co to zrobiłeś?
Wierzę w Opatrzność. To, że ja nie szukałem Boga, wcale nie oznaczało, że Bóg nie szukał mnie. I dziś w taki sposób myślę o tamtej decyzji. Wówczas było to pójście za modą (pod koniec lat 80. wielu się chrzciło), a jednocześnie chęć wyróżnienia się (zdecydowana większość wybierała prawosławie). Przyjechałem do Polski do przyjaciół mamy i powiedziałem im, że chciałbym się ochrzcić. Podeszli do tego bardzo poważnie, o wiele bardziej ode mnie; od razu znaleźli księdza, który się zgodził, postarał się też o stosowne zezwolenia; musiałem przeczytać Ewangelię św. Łukasza, nauczyć się podstawowych modlitw, a po dwóch tygodniach przyjąłem chrzest, bierzmowanie i komunię świętą. Po wyjściu z kościoła doświadczyłem czegoś w rodzaju światła – wyraziło się w bardzo prostym pytaniu, którego nigdy wcześniej sobie nie zadawałem: „A co, jeżeli to wszystko prawda?” I to było olśnienie, które zmieniło moje życie. Albo raczej zaczęło zmieniać.
Wróciłem do Rosji z Biblią, a od księdza z Petersburga pożyczyłem wydrukowany na maszynie do pisania katechizm, który przepisywałem wieczorami do zeszytu. Po Dniach Młodzieży w Częstochowie i spotkaniu z papieżem chciałem przekazywać wiarę innym, wstąpiłem więc w Polsce do zakonu dominikańskiego i spędziłem w nim pięć lat, a potem, po wystąpieniu, zostałem tutaj już na zawsze. Jednak w ostatnim roku w zakonie, w ramach praktyki duszpasterskiej, wyjechałem na Ukrainę. To wtedy właśnie nauczyłem się biernie ukraińskiego. I ta Ukraina stała mi się bliska, często tam później jeździłem, przynajmniej raz, dwa razy w roku. Mam tam wielu przyjaciół. Obserwowałem, jak zmieniało się społeczeństwo, nastawienie ludzi, emocje. Jak Putin i jego działania, mające na celu uzależnienie i podporządkowanie Ukrainy, tylko umacniały tożsamości i świadomość narodową Ukraińców, którzy coraz bardziej podkreślali swoją odrębność, język, kulturę.

Kiedy poczułeś, że ta wojna jest możliwa?
Zrozumiałem to trzy dni przed jej rozpoczęciem, kiedy Rosja uznała niepodległość samozwańczych republik donieckiej i ługańskiej. Wtedy stało się jasne, że do inwazji naprawdę dojdzie. Wcześniej miałem nadzieję, że to tylko putinowskie straszenie, które już niejednokrotnie miało miejsce. Jakiś czas przed wybuchem wojny udzieliłem wywiadu, w którym powiedziałem, że nie wierzę, by Rosja zaatakowała; że to, co się dzieje przy granicy, to pokaz siły dla Zachodu i próba umocnienia pozycji wewnątrz kraju. Większość obserwatorów zakładała, że Putin jest racjonalny, ale nie doceniliśmy jego stopniowo rozwijającej się manii wielkości. Tak naprawdę ta wojna jest niekorzystna dla wszystkich.

Jak dowiedziałeś się o rozpoczęciu wojny?
Tamtej nocy zajmowałem się redagowaniem kolejnej odsłony Polskiej Literatury Online – lubię pracować w nocy. Nad ranem zobaczyłem na Facebooku informację, że zaczęła się wojna. Umysł odmawiał uznania, że to się dzieje naprawdę, jednak, nie czekając na decyzję kierownictwa Instytutu Literatury, do którego portal należy, dodałem do wstępniaka redakcyjnego wyrazy solidarności z napadniętymi mieszkańcami Ukrainy.

Pomyślałeś wtedy, jak bardzo zmieni to twoje życie?
Nie o tym myślałem, zastanawiałem się, co z moimi przyjaciółmi na Ukrainie, w jaki sposób mogę pomóc. Wieczorem pierwszego dnia wojny zebraliśmy się spontanicznie pod konsulatem rosyjskim, wtedy jeszcze wspólnie: Ukraińcy, Polacy, Rosjanie, Białorusini. Zajęliśmy cały plac Biskupi. Miałem poczucie, że wszyscy ludzie dobrej woli powinni razem wystąpić przeciwko tej potwornej agresji. Niestety po kilku tygodniach wspólne protesty już nie były możliwe. Ukraiński, a następnie również polski mainstream zaczął mówić o wspólnej winie wszystkich Rosjan, czasem wręcz o genetycznym obciążeniu. Okazało się, że wszystko, co rosyjskie, w tym język i kultura, ma w sobie rdzeń imperialny. Zaczęło funkcjonować ironiczne określenie „dobrzy Rosjanie”, dotyczące przeciwników Putina, którzy ponoć w głębi duszy są podobnymi do niego zwolennikami imperium, nie lubią Ukrainy, tylko skrzętnie to ukrywają.
Tymczasem większość polskich Rosjan naprawdę robi wiele dla zwycięstwa Ukrainy i pomocy Ukraińcom: organizują zbiórki, przyjmują uchodźców, robią akcje przeciwko wojnie. Pewna kobieta, Polka, zapytała mnie kiedyś, czemu Rosjanie nie protestują nawet za granicą, gdzie są bezpieczni. Opowiedziałem jej o licznych wiecach i demonstracjach Rosjan na całym świecie, dodając, że w Krakowie miejscowa diaspora rosyjska przez kilka pierwszych miesięcy po inwazji co tydzień organizowała pod pomnikiem Mickiewicza akcje poparcia dla Ukraińców i protestu przeciw wojnie. Wyobraź sobie, że nie uwierzyła, mimo że osobiście uczestniczyłem w tych protestach. Wolała pozostać przy swoim wyobrażeniu, bo było wygodniejsze i pozwalało zachować uproszczony obraz świata.
Nie sądziłem, że dojdzie do takiej sytuacji, że wraz z wojną nastąpi „unieważnienie” kultury rosyjskiej. Nawet w czasie II wojny światowej nie było czegoś takiego, np. w totalitarnym ZSRR nadal wydawano książki niemieckich autorów i wykonywano muzykę niemieckich kompozytorów. Poeta i tłumacz Boris Zachoder – rosyjski Żyd – przeszedł całą wojnę z tomikiem Goethego w kieszeni. A tutaj słyszę, że z repertuaru Teatru Wielkiego usuwa się „Dziadka do Orzechów”. Nadanie muzyce politycznego charakteru uważam za absurdalne. Zresztą w ogóle bezsensowne jest cięcie kultury na „kawałki” narodowe – jest pewną całością z mnóstwem wzajemnych wpływów i zależności. Poetka Lesia Ukrainka, której podobizna widnieje na ukraińskich banknotach, tłumaczyła Konopnicką na język rosyjski. Czy te jej przekłady też należy unieważnić?

Zacząłeś o tym głośno mówić.
Oczywiście wiedziałem, że są problemy o wiele ważniejsze, że codziennie giną ludzie. Nie zapominam o tym nawet na chwilę. Ale zareagowałem na otwarcie „frontu kulturalnego”, które w moim przekonaniu jest działaniem zastępczym, wynikającym z chęci zrobienia czegoś w sytuacji, gdy nie sposób dosięgnąć rzeczywistych winowajców i zbrodniarzy. I przede wszystkim jest szkodliwe. Mój tekst pod tytułem „Czy walka z Czechowem pomoże zwyciężyć Putina?”, który napisałem w marcu 2022 r., nie powstał ze strachu o rosyjską literaturę, bo nie da się unieważnić Dostojewskiego, Czechowa czy Tołstoja. Można z nimi dyskutować, nie zgadzać się, widzieć w ich dziełach niebezpieczne idee, ale nie da się ich wymazać. Sądzę, że „unieważnianie” rosyjskiej kultury jest złe dla całej kultury światowej i niebezpieczne dla samej Ukrainy, która jednak jest państwem wielonarodowym, z dużym odsetkiem ludności rosyjskojęzycznej. Zdaję sobie sprawę z rusyfikacji, która odbywała się tam na przestrzeni kilku wieków. Ale mieszka tam też dużo Rosjan, którzy nie zmienili języka wskutek rusyfikacji, a są związani z tą ziemią od wielu pokoleń, albo takich Ukraińców, dla których kultura i język rosyjski są bliskie. Sytuacja jest w dużej mierze podobna do sytuacji Polaków na Litwie. Znaczna część z nich ma korzenie litewskie, a ich dalecy przodkowie kiedyś byli Litwinami. Ale czy teraz jest jakikolwiek sens znowu ich lituanizować? Takich decyzji nie można narzucać. Moim zdaniem jest ważne, by Ukraina pozostała miejscem przyjaznym dla wszystkich swoich obywateli, w tym również rosyjskojęzycznych. Tak było przed wojną i mam nadzieję, że tak będzie w przyszłości.
Chcę jasno podkreślić, że dla mnie wojna jest osobistą tragedią, odczuwam przerażenie i wstyd na widok przestępstw, które popełnia wojsko kraju, w którym się urodziłem, a moje zdanie jest bardzo jasne: agresor powinien być zatrzymany i pokonany, zbrodnicze czyny wojsk rosyjskich potępione i ukarane, a Ukraina, jej ludność i siły zbrojne potrzebują wszelkiego możliwego wsparcia i pomocy.
Mój punkt widzenia doskonale wyraził ukraiński filozof, tomista, prof. Andrij Baumeister, który pozostał w zagrożonym rosyjskim wtargnięciem i ostrzeliwanym Kijowie. W 2022 roku napisał tekst, w którym podkreśla, jak bardzo niebezpieczne jest wpadanie w przesadne uogólnienia, między innymi dotyczące kultury, chociaż istnieje wielka pokusa obarczenia odpowiedzialnością całych kultur i narodów. Ale w ten sposób rozmywa się i zaciera rozumienie osobistej odpowiedzialności. Takie rozmycie granic może doprowadzić do zatracenia człowieczeństwa. Często przywołuję sztukę rosyjskiego dramatopisarza Jewgienija Szwarca „Smok”, która mówi o zniewoleniu w systemie totalitarnym. To historia o tym, że ci, którzy walczą ze smokiem, zaczynają się do niego upodabniać, nasiąkać nienawiścią, a ich zachowania stają się bardzo podobne do smoczych zachowań. I ja, życząc zwycięstwa Ukrainie, chciałbym, by było ono nie tylko militarne. Marzę o jej zwycięstwie pod każdym względem, m.in. nad nienawiścią, zasklepieniem i ksenofobią. Tym bardziej chciałbym, by walkę z kulturą zaprzestano w Polsce. Ukraińców jeszcze można zrozumieć – ich złość wynika z cierpień, które zadają ich rodakom rosyjscy żołnierze. Tutaj takie działania są zupełnie niezrozumiałe.

Jak to się ma do języka rosyjskiego?
Język jest narzędziem neutralnym, nie ma złych czy dobrych języków, tak jak nie można mówić o złych czy dobrych narodach. Źli albo dobrzy są ludzie, którzy odpowiadają za konkretne czyny. Poza tym w języku rosyjskim mówi się nie tylko w Rosji, ale też na Białorusi, w Kazachstanie, prawie we wszystkich dawnych republikach radzieckich. Znaczna część Ukraińców też się nim posługuje. Obserwowałem to, gdy kierowałem działem pomocy pieniężnej uchodźcom; mieliśmy ulotki informacyjne w dwóch językach, około 50 procent brało te w języku rosyjskim. Wśród pytań (niestety nie miałem wpływu na ich treść), na które ludzie musieli odpowiadać, znalazło się też jedno dość kłopotliwe: „W jakim języku mówi się w waszej rodzinie?”. I to powodowało napięcie, ludzie bali się, że nie dostaną pomocy, jeżeli przyznają się do mówienia po rosyjsku. Stwarzanie klimatu, w którym takie obawy są możliwe, z pewnością nie sprzyja zgodzie. Wreszcie za pomocą języka rosyjskiego możemy zwracać się do ogromnej liczby czytelników, przekazując im skarby, które ma w sobie kultura polska, w tym bardzo ważne wartości. Dzięki portalowi rosyjskojęzycznemu możemy docierać z literaturą polską do ludzi, którzy źle się czują w putinowskiej Rosji, do opozycji, do tych, którzy są przyjaciółmi Polski.
Nie liczyłbym może na to, że za pomocą literatury przekonamy wrogów, ale czy nie lepiej, żeby nawet oni lub obojętna większość mogli czerpać z prawdziwych źródeł, zamiast operować stereotypami? Kiedyś potajemnie przewożono do ZSRR zakazaną tam literaturę, chowając ją w walizkach. Teraz mamy internet, który nie ma ograniczeń, ale poprzednie kierownictwo MKiDN postanowiło, że będzie prowadziło własne działania zastępcze i zakazało finansowania projektów, związanych z językiem rosyjskim. Zamknięto rosyjską redakcję największego portalu kulturalnego culture.pl, redagowany przeze mnie portal na szczęście nadal działa, ale w pewnego rodzaju podziemiu. Próżno szukać wzmianek o nim w wypowiedziach o działalności IL, strona główna wygląda tak, jakby portal był martwy, muszę prosić autorów i tłumaczy o bezpłatne udostępnianie tekstów, bo na publikacje w „języku wroga” nie przeznacza się ani grosza. W ten sposób, paradoksalnie, nasze ministerstwo zajęło się unieważnieniem polskiej kultury w przestrzeni języka rosyjskiego. Bo gdy nie tłumaczymy polskich autorów na język rosyjski, szkodzimy przede wszystkim polskiej kulturze. Mam nadzieję, że to się zmieni, że walka z kulturą zostanie zaprzestana. Polska od lat jest moim domem, ale nawoływanie do potępienia języka i kultury sprawiło, że zacząłem czuć się jak trędowaty. Dawniej mówiono mi, że jestem ambasadorem polskiej kultury w Rosji, i jakie to wspaniałe, dziś okazuje się, że ambasador nie jest nikomu potrzebny, może odejść. Tylko gdzie?
Chciałbym nadal służyć Polsce tym, co umiem robić najlepiej, i co – śmiem twierdzić – jest dla niej pożyteczne. Jestem też gotów wspierać we wszystkim Ukrainę, ale jeśli ktoś nakazuje mi przy tym zrezygnować z części mojej tożsamości, którą niewątpliwie jest język i kultura rosyjska, to nie ma na to zgody.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.