O drugim życiu zegarków, czyli industrialna biżuteria z niepotrzebnych pamiątek
Gdyby znała historię wszystkich zegarków, które rozkłada na drobne elementy, pewnie by zwariowała. Jednak każdy z tysięcy zegarków, który przewinął się przez ręce Wioli Kurtok, artystki z Katowic, daje jej energię. Gotowy produkt to małe dzieło sztuki wykonane z wnętrza niedziałających zegarków.
Pracownia pani Wioli znajduje się tuż przy wyjściu z katowickiego dworca. Brama między Żabką a sklepem z numizmatyką. To zwyczajny pokój w kamienicy. Dopiero jego zawartość wywołuje zachwyt. Kilkanaście metrów kwadratowych wypełniają zegary. Przeróżne. Są ręcznie nakręcane budziki. Zegarki na baterie. Z cyframi rzymskimi i arabskimi. Na łańcuszku czy z klapką. Najwięcej jest tych na paskach, które zapinamy nad nadgarstkiem. Są wszędzie. Stoją na meblach, piecu kaflowym. Są w każdej z szuflad, pudełek czy szkatułek. Mimo to w pokoju panuje cisza. Nie słychać ich tykania. Zegarki są zepsute. Ich mechanizmy, trybiki, wskazówki czy tarcze są głównym materiałem, jaki wykorzystuje artystka z Katowic do tworzenia biżuterii. Wszystkie te części są na wagę złota. Podzielone, posegregowane, poukładane w odpowiednich pojemnikach. – W jednym mechanizmie nie ma ich za wiele. Czasem, by zrobić jeden wisior lub kolczyki muszę znaleźć symetryczne elementy. To jest bardzo trudne. Nieraz niemożliwe. Wtedy kompozycja, którą ułożyłam w głowie, nigdy nie zostanie zrealizowana - opowiada.
W jej pracowni powstaje industrialna biżuteria. Zresztą Industriada 2012 zapoczątkowała jej przygodę z zegarami. Została poproszona, by przygotować coś wyjątkowego na święto zabytków techniki. Wymyśliła industrialną biżuterię z zegarków. Od tego czasu części z nich zamienia w kolczyki, klipsy, wisiory, bransoletki, spinki do mankietów czy do krawata. Trybikami z zegarów ozdabiała też ramki na zdjęcia, pudełka czy ramy na obrazy. – Na tym nie koniec. Pole do popisu jest ogromne. Planuję wykorzystać je do tworzenia elementów wyposażenia wnętrz, klamr do pasków czy guzików – wymienia artystka. Do produkcji wykorzystuje skórę, cynę, żywicę czy materiały szlachetne. – Ogranicza mnie wyłącznie wyobraźnia, czas i moje ręce – podkreśla. Cena za jej niepowtarzalne dzieła zaczyna się od 40 do 150 złotych i zależy od materiałów, jakie wykorzysta artystka. Indywidualne zamówienia są droższe. Upcyklingiem, czyli odzyskiwaniem elementów z niepotrzebnych przedmiotów zajmuje się od kilkunastu lat. Zaczęła od malowania na pustych butelkach witraży. Później ze znalezionych deseczek i kawałków materiałów budowała duże lalki. Już wie, czym będzie się zajmować, gdy skończy z zegarami. – Zostanę przy produkcji biżuterii, ale z puszek – zdradza.
Małe dzieła pani Wioli można kupić przez internet. Znajdziemy je przeglądając kilka stron z produktami hand made. Są też dostępne w galeriach stacjonarnych w regionie czy największych miastach Polski. Jednak te najbardziej wyjątkowe dzieła, które spędzają sen z powiek ich autorce przynoszą do jej pracowni klienci osobiście. Bowiem po umówieni się z mieszkanką Katowic, osoby, które chcą przerobić nieużywane zegarki na wisiory, kolczyki czy spinki do mankietów mogą odwiedzić ją osobiście w pracowni. Pani Wiola przyniesionym przez nie przedmiotom podaruje drugie życie. Ale to nie jest takie proste. Nie polega wyłącznie na rozebraniu zegarka i ułożeniu trybików w nowy wzór czy dolutowaniu mechanizmu do spinki. – Zanim zacznę pracę, długo rozmawiam z klientami – opowiada pani Wiola. Klient musi jej zaufać. Opowiedzieć historię zegarka. Artystka musi dowiedzieć się też, jakim człowiekiem był wcześniejszy właściciel zegara. Jakie wspomnienia z nim się wiążą. Ważne jest też, do kogo ma trafić biżuteria i jaka ta osoba jest. Na tym nie koniec. Musi przyjść pomysł na przerobienie zegara. Nieraz, aby się pojawił, klienci muszą czekać. Miesiąc. Dwa. Czasem pół roku lub więcej. – Wtedy moje myśli krążą wokół tych osób, zastanawiam się czy wisior lub pierścionek będzie do nich pasował - opowiada. Kiedy pomysł zrodzi się w głowie, zabiera się za pracę. Na szczęście jej klienci są cierpliwi. W końcu w pracowni, którą wypełniają zepsute zegary, czas musi płynąć własnym tempem. Trzeba się do tego dostosować. Sama praca nad biżuterią twa krótko. Proste rzeczy powstają w dzień, bardziej skomplikowane, które wymagają zaschnięcia żywicy, w trzy czy cztery. Jednak zawsze jest to praca, której nie powstydziłby się najlepszy zegarmistrz. Ważny jest najdrobniejszy szczegół.
Każdy zegarek, który trafia na stół pani Wioli, ma swoją historię. – Wierzę, że naładowane są energią, którą przez łączenie części z wielu zegarków mieszam ze sobą - opowiada. Nie zawsze jest to pozytywna energia. By ją na taką zamienić, potrzebuje czasu. – Świadomość, że zegarek, nad którym pochylam się z pęsetą w dłoni, budził kogoś, co rano do pracy czy ktoś zerkał na niego, biegnąc na pociąg czy spotkanie z ukochanym, powoduje, iż doceniam swoją pracę. Cieszę się, że udaje mi podarować im drugie życie – opowiada pani Wiola. Tak było z całym pudłem zegarów, które przyniósł ze sobą jeden z klientów. – Były to pamiątki po zmarłym ojcu. Nie był zegarmistrzem, ale kolekcjonował zegarki. Po jego śmierci syn nie wiedział, co z nimi zrobić, aż dowiedział się o mnie – opowiada. Powstał komplet biżuterii oraz ramka na zdjęcia, do której trafiło rodzinne zdjęcie. – To są najtrudniejsze zamówienia. Boję się, że klienci pomyślą, iż oddaję im produkty wykonane z jakichkolwiek części, nie z tych, które dał on. Nie mogłabym tak, nigdy tak nie robię – opowiada. Moment, gdy zamówione przedmioty trafiają do właścicieli jest strasznie stresujący. – Nigdy nie wiem, czy moja praca im się spodoba. Czy zobaczą, że starałam się przemycić w niej emocje, o których mi opowiadali – dodaje.
Materiału bazowego, czyli zepsutych zegarków szuka na aukcjach w internecie lub na giełdach staroci. Spotkamy ją w Bytomiu czy Mikołowie. – Szukam towaru deficytowego i nie jestem w tym sama. Zegarmistrzowie również chcą dostać wyjątkowe części, by wykorzystać je w naprawie – opowiada. Dlatego nie jest ich ulubienicą. Choć kilka razy spotkała zegarmistrzów, którzy podziwiali jej pracę. Najczęściej pracuje na zegarkach z lat 60. – 80. ubiegłego wieku, które powstały jeszcze w Związku Radzieckim. – Zauważyłam, że coraz trudniej dostać taki towar. Nie przez to, że ludzie zaczęli czuć sentyment do rodzinnych pamiątek. Po prostu większość z nas już wyrzuciła je na śmietnik. Gdy słyszę jak mówią o tym moi klienci, to aż żal serce ściska – wspomina. Czajka, zaria, slawa, wostok czy poljot to marki, których ma najwięcej. Trafił się też jeden roleks. – Ale podróbka. Cały czas jest w pracowni. Czeka na swoją kolej - podkreśla.