Formowane w 1918 i 1919 r. Wojsko Polskie tworzono z ochotników. Oddziały ochotnicze zasłynęły z waleczności, ale też braku dyscypliny
Przystępując jesienią 1918 r. do tworzenia armii odrodzonego państwa polskiego Józef Piłsudski nie zdecydował się na ogłoszenie poboru, lecz oparł ją na zaciągu ochotniczym. Kierował się osobistym przekonaniem (wynikającym zapewne także z niedawnych doświadczeń legionowych), że ochotnik odznacza się lepszą motywacją niż żołnierz wcielony przymusowo. Założenie było generalnie słuszne, choć może nie do końca odpowiadało historycznemu momentowi. Oto bowiem po czterech latach Wielkiej Wojny większość rodaków miała serdecznie dość okopów i mundurów. Polacy z rozpadających się armii zaborczych myśleli jedynie, by jak najszybciej wrócić do domu. Chęć kontynuowania służby w szeregach polskiej armii wyrażała tylko część oficerów i podoficerów zawodowych, dla których wojsko było zawodem i sposobem na życie.
Entuzjazm ochotników
Z drugiej jednak strony, odrodzenie się państwa polskiego wywołało u Polaków falę entuzjazmu. Powszechne było przekonanie, że obowiązkiem każdego obywatela jest wstąpienie w szeregi Wojska Polskiego - tego wojska, o którym śniono przez tyle lat - i walka o granice młodego państwa. Przekonanie takie funkcjonowało u inteligencji, młodzieży studenckiej i gimnazjalnej, patriotycznie nastawionych robotników i rzemieślników oraz pewnej części chłopów. Wystarczyło to, by w połowie stycznia 1919 r., a więc w zaledwie dwa miesiące po odzyskaniu niepodległości, stan liczebny Wojska Polskiego sięgnął 110 tys. żołnierzy.
Zanim jednak rozpoczął się zorganizowany zaciąg prowadzony przez okręgi wojskowe, oddziały ochotnicze powstawały wszędzie tam, gdzie z bronią w ręku trzeba było bronić polskiego stanu posiadania. Tak było we Lwowie i Przemyślu, gdzie polscy mieszkańcy, peowiacy, byli legioniści i byli żołnierze c.k. armii stanęli do obrony miasta przed Ukraińcami. Tak było na Wileńszczyźnie, gdzie tamtejsza Samoobrona starła się z nadchodzącymi ze wschodu bolszewikami. Tak było wreszcie w Wielkopolsce, a potem na Śląsku, gdzie tamtejsi Polacy licznie przystąpili do walki z Niemcami.
Zaletą oddziałów ochotniczych była silna motywacja, ideowość oraz bojowość. Dobrze widać to na przykładzie obrońców Lwowa, szeregi których w większości tworzyli zwykli mieszkańcy miasta (w tym młodzież), a którzy z powodzeniem stawiali opór lepiej wyszkolonym i uzbrojonym oddziałom ukraińskim. Podobnie było w Wielkopolsce, gdzie oddziały powstańcze skutecznie walczyły z regularną armią niemiecką.
Charakterystyczny przykład podaje badacz z Wojskowego Biura Historycznego, dr Arkadiusz Tuliński, w swoim artykule „Batiarzy, skauci i śląskie pierony” (tekst ukazał się w wydanej przez IPN książce „Szpiedzy, dezerterzy, renegaci. Wykroczenia i przestępstwa żołnierzy i funkcjonariuszy służb mundurowych w latach 1918-1989”).
Oto wizytujący latem 1920 r. odziały płk. Adama Koca dowódca 1. Armii WP gen. Władysław Jędrzejewski zwrócił uwagę na kiepskie wyszkolenie strzeleckie żołnierzy, braki w umundurowaniu, a nawet - uwaga! - gubienie butów i zamków karabinowych. Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że oddział płk. Koca bardzo dobrze spisał się w walce. „Fakt ten dowodzi z jednej strony, że ideowy oddział nawet niewyszkolony dużo może zrobić, z drugiej zaś strony świadczy o marności wojska bolszewickiego, które będąc w wielokrotnej liczebnej przewadze oraz dysponując silną artylerią, nie mogło sobie dać rady z tą garstką niewyszkolonych dzieci, z jakich składał się ów nasz oddział ochotniczy” - pisał generał.
Z okopów na wesele
Bez wątpienia natomiast wadą jednostek ochotniczych był ich słaby poziom dyscypliny. Wolontariusze porwani falą patriotycznych uczuć albo po prostu chęcią bronienia swojego miasta czy ulicy, równie chętnie rozchodzili się do domów, gdy minęło największe niebezpieczeństwo lub gdy na przykład poczuli się zmęczeni. Dr Tuliński przytacza opinię wspomnianego gen. Jędrzejewskiego: „Ochotnik mało inteligentny niezdolny jest prawidłowo ocenić bojową sytuację i czasami zamiast siedzenia w okopach idzie do wsi swojej na wieczornicę albo na wesele, a nieprzyjaciel tymczasem zabiera nasze okopy”.
W swoim artykule podaje liczne przykłady takich właśnie zachowań. Podczas walk z Ukraińcami w Galicji Wschodniej nieprzyjaciel niespodziewanie zajął polskie okopy koło Hołoska. Dochodzenie wykazało, że tego wieczora jeden z szeregowych się żenił. Jego koledzy pozostawili więc w okopach tylko posterunki, a sami udali się na zabawę. Skorzystali z tego Ukraińcy, którzy obsadzili polskie pozycje. Historia miała pozytywny finał: wartownicy pobiegli do wsi i zaalarmowali bawiących się. Weselna brać chwyciła za broń i nagłym atakiem wyparła Ukraińców odzyskując transzeje…
Podobne zachowania częste były u obrońców Lwowa, którzy zmęczywszy się służbą liniową samowolnie szli do domów, a po kilku dniach wracali do oddziału jak gdyby nigdy nic. Tak samo było w Przemyślu, gdzie po zdobyciu miasta 11 listopada 1918 r. znaczna część żołnierzy kompanii przemyskiej po prostu rozeszła się do domów.
Z ustaleń dr. Tulińskiego wynika, że takie dezercje były plagą III powstania śląskiego. Starsi żołnierze, mający żony i dzieci, którym spóźniano się z wypłacaniem żołdu i zasiłków rodzinnych, porzucali szeregi i wracali do domów. Braki w wyposażeniu i umundurowaniu oraz słaba aprowizacja, spowodowały spadek morale i prowadziły do dezercji oraz, co gorsza, rabunków i rekwizycji. Gdy zaś na rozkaz Wojciecha Korfantego wstrzymano działania ofensywne, rozchodziły się całe kompanie, zwłaszcza pochodzące z terenów niezajętych przez stronę polską.
Dowódcy powstańczych oddziałów zorganizowanych na zasadach terytorialności mieli ograniczony wpływ na swoich podwładnych, wśród których byli ich ojcowie, bracia, kuzyni czy znajomi. Do tego często sami brali udział w łamaniu dyscypliny… W raportach można przeczytać, że dowództwa powstańczych pułków nie wydawały rozkazów, tylko „pertraktowały” w dowódcami batalionów.
Tragiczna samowola
Gorsze od dezercji były jednak przypadki odmowy wykonania rozkazu lub samowolne działanie oddziałów. Waleczne w boju jednostki, dowodzone przez charyzmatycznych dowódców, nie chciały podporządkowywać się rozkazom przełożonych i same wyznaczały sobie, co mają robić. Gdy latem 1919 r. zasłużony w obronie Lwowa oddział rtm. Romana Abrahama chciano wcielić do 5. Dywizji, ten samowolnie odszedł do 40. Pułku Piechoty. Ale gdy tam jego żołnierzy rozdzielono pomiędzy różne bataliony, ci „na własnych furach uciekli w kierunku na Lwów. Dano znać komendantowi Lwowa o tym, jednak ani jednego nie złapano”…
Jednostka rtm. Abrahama zasłynęła dzielnością podczas obrony tzw. Góry Stracenia we Lwowie, potem jednak zdobyła wątpliwą sławę ze względu na liczne rabunki, jakich dopuszczali się jej żołnierze. To właśnie oni zapoczątkowali pogrom ludności żydowskiej po wyparciu ze Lwowa Ukraińców. A w tragicznych trzydniowych antyżydowskich wystąpieniach aktywny udział brali udział żołnierze miejscowi oraz z przybyłej do miasta odsieczy.
Samowoli dopuszczał się także oddział por. Jerzego Schwarzenberga-Czernego skupiający lwowskich ochotników z ul. Bema i okolic (skądinąd również uczestniczący w pogromie). Wracający jednego razu z Przemyśla „bemacy”, niezadowoleni z przydzielonych im w pociągu miejsc, zajęli dla siebie cały wagon, uprzednio wyrzuciwszy z niego podróżnych, wśród nich zaś arcybiskupa lwowskiego Józefa Teodorowicza i kilku posłów. Interweniującego w tej sprawie naczelnika stacji pobili, w czym uczestniczył także sam por. Schwarzenberg-Czerny. Tenże oficer miał sprawy sądowe o samowolne oddalanie się, rozpuszczenie żołnierzy do domów na święta wbrew rozkazowi oraz tolerowanie dokonywanych przez nich kradzieży koni.
Najgorszym przykładem wojskowej samowoli był jednak opisany przez dr. Tulińskiego casus bitwy pod Zadwórzem z 17 sierpnia 1920 r., w której bolszewicy zadali WP ciężkie straty, rozbijając zupełnie dwa bataliony. Starcie to, przedstawiane jako przykład ofiarności i męstwa polskiego żołnierza oraz „sukces operacyjny WP”, było niepotrzebną masakrą, do której doszło w wyniku niewykonania rozkazów przez jednego z dowódców - rtm. Tadeusza Koraba-Krynickiego. Jednak jako bohater walk o Lwów i kawaler Virtuti Militari, w dodatku ożeniony z Radziwiłłówną, rotmistrz nie został pociągnięty do odpowiedzialności.
Kmicicowe kompanie.
Przy tego typu zachowaniach zwykłe rabunki, jakich dopuszczały się oddziały ochotnicze, były drobną sprawą. Na przykład po zdobyciu Kędzierzyna podczas III powstania śląskiego miasto zostało splądrowane, a powstańcy wracali do oddziałów obładowani zrabowanymi rzeczami, „zadowoleni i weseli”. A tak o ochotnikach walczących w Galicji Wschodniej pisał jeden ze świadków wydarzeń: „Każdy starał się rabunkiem wzbogacić się i w ten sposób wynagrodzić trudy. Szczególnie lwowskie »batiary«, nachwytawszy, gdzie można było koron, zegarków, precjozów, myślały tylko o tym, by znowu wrócić do kochanego Lwowa”. Taki był właśnie „Kmicicowy charakter” oddziałów ochotniczych - rabujących własną ludność, a jednocześnie walczących dzielnie z wrogiem.