- Zima, późny wieczór, wychodzę na spacer z psem - opowiada 34-letnia Lucyna Mianowska. - Do szpitala tymczasowego, który mieści się kilka ulic dalej, zjeżdżają karawany, jeden po drugim. Przez całą dobę w mieszkaniu, pomimo zamkniętych okien, słychać było sygnał covidowych karetek. Do dzisiaj, kiedy gdzieś koło mniej przejeżdża karetka na sygnale, łapię się na myśli, że to pewnie znowu wiozą kogoś do szpitala tymczasowego...
Chcemy jak najszybciej zapomnieć o pandemii koronawirusa, o wirusie, lockdownie, maseczkach, dziesiątkach zakazów i nakazów, które przez ponad rok paraliżowały nasze życie. Spotykamy się z rodziną i znajomymi na potęgę, wyjeżdżamy za miasto, planujemy urlopowe wyprawy.
Jednak pandemia ciągle w nas „siedzi” i minie dużo czasu, zanim na dobre rozprawimy się ze wspomnieniami o czasie, który postawił nasze uporządkowane życie na głowie, a przede wszystkim o ludziach, którzy przegrali walkę z koronawirusem. Bo od bólu można się uwolnić jedynie, przeżywając go. To właśnie uzewnętrzniony ból leczy i oczyszcza, jak mówi dr Agnieszka Janiak z Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, wrocławska kulturoznawczyni specjalizująca się w tanatologii (nauce o śmierci człowieka i towarzyszącym jej żalem). A trudno nam udawać, że nie mamy powodów społecznej żałoby, przecież w Polsce na koronawirusa zachorowało prawie trzy miliony osób, a zmarło blisko 75 tysięcy Polaków.
Jednym z pomysłów na „przepracowanie” zbiorowej żałoby jest upamiętnianie tragicznych wydarzeń.
- Takich choćby, jak katastrofalne powodzie - mówi prof. Jerzy Maroń, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego. - Już w okresie wczesnonowożytnym w wieku XVI i XVII zaznaczano poziom wody w czasie wielkich powodzi. Ten zwyczaj przetrwał do dzisiaj. Na przykład w Toruniu na Starym Mieście jest miejsce, w którym możemy zobaczyć odpowiednie znaki z datami pokazujące, dokąd sięgała woda, gdy wylewała Wisła.
Profesor przypomina, że we Wrocławiu, już za naszej pamięci, stanęła na moście Uniwersyteckim Powodzianka, która z jednej strony upamiętnia wielką wodę, a z drugiej straty, jakie ponieśliśmy. Także te, które mają wymiar symboliczny. Powodzianka trzyma książki, bowiem autor rzeźby stracił swoją bibliotekę w czasie powodzi z 1997 roku.
Takich symboli zbiorowych tragedii było znacznie więcej. Cmentarze wojenne, pomniki, tablice czy obeliski. Jednym z najbardziej charakterystycznych jest, znana wszystkim Dolnoślązakom, zbudowana w XVIII wieku Kaplica Czaszek w Czermnej (dzisiaj Czermna to część Kudowy-Zdroju). To właśnie w niej ksiądz Wacław Tomaszek zgromadził kości ofiar konfliktów zbrojnych toczących się na ziemi kłodzkiej: wojny trzydziestoletniej, prusko-austriackiej i szerzących się po niej epidemiach cholery w XVII i XVIII wieku oraz z wojny siedmioletniej (1756-1763).
To swoiste ossuarium robi wstrząsające wrażenie - ściany i sklepienie kaplicy pokrywają około trzy tysiące ciasno ułożonych czaszek i kości ludzkich, a dalsze 20-30 tysięcy szczątków leży w krypcie pod kaplicą.
- Ciekawostką może być fakt, że pierwszy na ziemiach monument poświęcony ofiarom wojny postawił... car Mikołaj I w Warszawie - uśmiecha się prof. Maroń. - Był to pomnik poświęcony polskim generałom, którzy zginęli w czasie Nocy Listopadowej z rąk powstańców. Pomnik już nie istnieje, został zniszczony w dwudziestoleciu międzywojennym. Traktowany był bowiem jako symbol dominacji zaborczej władzy cara.
Strach przed umieraniem w samotności
Śmierć zawsze przerażała. Jednak przez wieki choć człowiek na jej spotkanie przybywał nie bez trwogi, ale bez paniki. Śmierć była aktem społecznym, godzącym w całą wspólnotę; sprawą publiczną: jawną, widoczną. Została ujęta w uspołeczniające ją rytuały kulturowe, które wyznaczały ramy spotkania ze śmiercią. Rytuały te miały pokazać, że utrata bliskiej nam osoby nie doprowadzi do rozpadu całej społeczności. Przeciwnie, zewrze ona szyki, zaopiekuje się bliskimi zmarłego i będzie trwała dalej.
- Aby pogodzić się ostatecznie ze stratą, należy przede wszystkim w nią uwierzyć, musi być ona realna - mówi dr Agnieszka Janiak. - Należy zobaczyć i dotknąć, by ogarnąć niepojęty fakt zgonu. Czuwanie przy zmarłych, dotknięcie ich, złożenie ostatniego pocałunku ostatecznie uświadamiało śmierć bliskiej osoby. Robiliśmy to przecież dla siebie, nie dla osoby, która już nie żyła.
Ten stosunek do śmiertelności uległ zmianie w połowie XIX wieku. I przez blisko sto lat śmierć stała się tematem tabu, przemilczanym i żenującym. Została objęta zmową milczenia i usunięta z życia społecznego. Umieranie nie było już odrębnym wydarzeniem egzystencjalnym, stanowiło tylko etap choroby - było chorobą, której nie udało się wyleczyć.
- Na szczęście od jakichś 20-30 lat nie godzimy się na medykalizację śmierci - mówi dr Agnieszka Janiak. - To było widać także w czasie pandemii. Szczególnie w okresie świąt Bożego Narodzenia naszym największym lękiem było, że bliscy nam ludzie będą umierać w samotności, nie pożegnamy się z nimi, nie damy znać o swojej obecności.
Jak daleko odeszliśmy od tabuizacji śmierci, świadczy chociażby akcja „Bądź przy mnie” prowadzona przez Polskie Towarzystwo Opieki Duchowej w Medycynie.
W skrócie polegała ona na tym, że 200 szpitali, które przystąpiły do programu, otrzymało smartfony i „darmowe minuty”, by personel mógł umożliwić umierającym pożegnanie się z bliskimi. Druga część adresowana była do kapelanów różnych wyznań, którzy wyposażeni zostali w specjalne kombinezony umożliwiające im wejście na oddziały covidowe i niesienie wsparcia duchowego.
- To jawne potwierdzenie, że śmierć nie jest już społecznym tabu, mamy dla niej towarzyszące i wspierające miejsce - mówi dr Agnieszka Janiak. - Duża w tym zasługa ruchów hospicyjnych.
Dzień niezapominajki
Trzeba przyznać, że tym razem samorządy bardzo szybko wpadły na pomysł, jak upamiętnić ofiary pandemii. Już 15 maja, w Dzień Niezapominajki, na trawnikach i skwerach wielu polskich miast rozkwitł napis „#NieZapominajmy”. Rozkwitł dosłownie, ponieważ został ułożony z białych kwiatów.
We Wrocławiu surfinie, pelargonie, werbenę, starce i zielistki zasadzono na trawniku niedaleko Muzeum Współczesnego u zbiegu ulicy Legnickiej i placu Strzegomskiego. Napisu trudno było nie zauważyć, miał około 16 metrów długości, a litery liczyły sobie 1,2 metra wysokości.
W Lądku-Zdroju napis utworzyło ponad 200 białych begonii zasadzonych w Parku Zdrojowym, niedaleko „Wojciecha”.
Także w Strzelinie białe begonie zasadzone w parku miejskim złożyły się na hasło „#NieZapominajmy”.
W Wałbrzychu zaś napis został ułożony z sadzonek przed budynkiem magistratu (później kwiaty zostały rozdane tym, którzy chcieli je zasadzić).
Te kwietne napisy były symbolem naszej pamięci o osobach, które przegrały walkę z koronawirusem.
Doktor Agnieszka Janiak nie ma wątpliwości, że takie gesty są skierowane do żywych. To gest solidarności nie tylko z ofiarami, ale także z ludźmi, którzy podczas pandemii stracili bliskie im osoby.
- Włodarze miast mówią nam w ten sposób: „Podzielamy waszą żałobę i smutek” - wyjaśnia dr Janiak. - Pandemia dotknęła boleśnie naszą wspólnotę, ale wspieramy się i nadal jesteśmy razem, bo choć tego sobie na co dzień nie uświadamiamy, wspólnotę budują żywi i zmarli.