Ojciec Tomasz Franc OP: Najlepsze, co możemy zrobić w święta, to pobyć z sobą samym
Myślę, że tęsknimy za tym, żeby się zatrzymać, pomyśleć, doświadczyć obecności Boga, ale też pytań o sens życia, o jego jakość. Chcemy poszerzać swoją wiarę i to doświadczenie, ale z drugiej strony tak się tego boimy, że tęsknimy już w pierwszym dniu świąt za pracą i za tym, żeby to się już skończyło - mówi ojciec Tomasz Franc, dominikanin i psychoterapeuta.
Od trzech lat nie jest normalnie. Najpierw pandemia, teraz wojna za naszą wschodnią granicą. Za czym najbardziej tęsknimy?
Przede wszystkim za pokojem. Jezus jest Księciem Pokoju, a także Emmanuelem, czyli Bogiem z nami. To dwie pierwsze bardzo ważne wartości: pokój i obecność, bliskość Wszechmocnego, któremu możemy zaufać, powierzyć siebie - to w wymiarze teologicznym. A w spojrzeniu takim czysto ludzkim - na pewno za najbliższymi. Za więziami i ich żywotnością, spotkaniem, szczerością rozmowy. Przede wszystkim za spokojnym jutrem, czyli takim przewidywalnym, którego nie będziemy się bać.
Od tych trzech lat szczególnie wyczekujemy świąt. Czego w nich szukamy?
To zależy od osoby. Dla niektórych jest to czas zatrzymania się. Czasem pewnie też się tego boimy, bo jest to coś niezwykłego: zatrzymać się w dzisiejszym świecie, który tak pędzi, jest tak mocno konsumpcyjny. Myślę, że tęsknimy za tym, żeby się zatrzymać, pomyśleć, doświadczyć obecności Boga, ale też pytań o sens życia, o jego jakość. Chcemy poszerzać swoją wiarę i to doświadczenie, ale z drugiej strony tak się tego boimy, że tęsknimy już w pierwszym dniu świąt za pracą i za tym, żeby to się już skończyło. I to jest dla nas pułapka, bo przegapiamy to, co najważniejsze, tęskniąc za tym, co na co dzień nam towarzyszy. Praca nas kształtuje, ale też w jakimś sensie nam przeszkadza.
Szukamy bliskości. Dlaczego ona jest tak ważna?
Bliskość i zaufanie rodzi poczucie bezpieczeństwa. Poczucie bezpieczeństwa daje możliwość rozwoju, czyli przekraczania samego siebie, jakichś bezpiecznych granic, które z jednej strony mogą być otwarte dla kogoś, komu ufamy, a z drugiej strony są jakimś wyrazem naszego poczucia bezpieczeństwa. Bliskość to też intymność, czyli doświadczenie pogłębienia więzi w wymiarze rodzinnym, relacyjnym.
Ale myślę, że bliskość to także pytanie o to, czego najtrudniej nam doświadczyć, czyli wartości duchowych, bo często święta są raczej takim rodzinnym wydarzeniem, w którym trochę zapominamy o tym duchowym aspekcie świąt Bożego Narodzenia, doświadczeniu obecności Boga w naszym życiu i Jego opatrzności, narodzenia czegoś nowego dla nas, jakiejś nadziei. Być może to jest też ważne w tej bliskości, żeby sobie zadać pytanie o nadzieję: jaka ona w nas jest i do czego może nas popychać.
Tego bezpieczeństwa i nadziei szczególnie nam brakuje przez ostatni czas. Jak to odbudować?
Każdy z nas w sytuacji zagrożenia myśli najczęściej o odbudowywaniu poprzez zmianę świata tego zewnętrznego. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że świat zmienia się od zmiany samego siebie. Więc odbudowywanie - myślę, że wojna na Ukrainie nam to pokazała - zależy od nas samych i od tego, jak żywotne są więzi między nami. Myślę, że szczególnie osoby, które opuściły swoją ojczyznę - mam na myśli Ukraińców - mogą nam dzisiaj pokazać, jak bardzo istotna jest troska o tych najbliższych, bo to szybko może ulec rozpadowi z różnych powodów. Więc odbudowanie to wyciągnięcie ręki, przebaczenie, być może jakieś zakopanie topora wojennego między członkami rodziny. To jest doświadczenie wdzięczności dzieci wobec rodziców, rodziców wobec dzieci. To uznanie tradycji rodziny, odbudowanie jej wartości, a o to jesteśmy dzisiaj bardzo zubożeni. Często rodzina jest przedstawiana jako coś zacofanego, zbyt konserwatywnego. Uważam, że właśnie święto Bożego Narodzenia przypomina nam o wartości rodziny, najbliższych.
Ostatnio coraz częściej pomagamy odbudować czyjś świat. Dlaczego decydujemy się na pomaganie?
To bardzo trafne stwierdzenie: odbudować swój lub czyjś świat. Czynimy to już od jakiegoś czasu, pomagając osobom z Ukrainy w odbudowaniu świata, zaufania do drugiego człowieka. Dla mnie takim bardzo cennym przykładem jest też tradycyjny pusty talerz obok tych napełnionych. Dla przybysza, obcego, dla sąsiada - to jest odbudowanie świata, otwartość na drugiego człowieka.
Dlaczego to jest ważne?
Myślę, że odbudowując czyjś świat, mamy poczucie możliwości dania z siebie tego, co w nas jest najlepsze - dobra. To jest jakaś nasza płodność duchowa, płodność miłości. To coś, co zostanie w drugim człowieku nawet wtedy, kiedy zniknie wojna czy innego rodzaju przeszkody. To będzie wspominane z pokolenia na pokolenie. Myślę, że te ziarna miłości, które są rozsiane, będą owocowały też między nami, naszymi gośćmi czy członkami rodziny jako coś, co będzie z pokolenia na pokolenie umacniało więź, dawało również innym pokoleniom pokój i nadzieję.
Czy pomaganie to jedna z naszych potrzeb?
Człowiek jest istotą, która może pomagać i jest stworzony do tego, żeby nie być egoistą. Pomaganie jest wpisane w naturę człowieka. Jeśli ktoś nie pomaga, to tak jakby zubażał swoje człowieczeństwo. I myślę, że pomaganie to przesuwanie wewnętrznej granicy swojego egoizmu, wydobywanie się ku pełni człowieczeństwa, dojrzewanie do jakiejś możliwości daru z siebie samego, aż do końca. To jest rzeczywiście taka istota tego, co to znaczy być człowiekiem: móc pomagać drugiemu człowiekowi.
Niektórzy potrafią pomagać innym, ale nie potrafią poprosić o pomoc.
Dotknęliśmy bardzo ważnego tematu. Pomaganie innym bez umiejętności proszenia o pomoc jest takim rodzajem samookaleczania się. To znaczy, że człowiek z jednej strony pomaga i zubaża siebie, ale nie jest w stanie napełnić się dobrem drugiego człowieka. Pomaganie sobie nawzajem buduje wspólnotę, tworzy więzi społeczne. Jeśli ktoś nie prosi o pomoc, nie potrafi o nią zadbać i nie ma w nim takiej otwartości, to też nie jest w stanie być wdzięczny. Jeśli tylko pomaga, to bardzo szybko się wypala. Bardzo szybko chce pazernie doświadczyć wdzięczności innych. Staje się skoncentrowany na tym, co mu ubywa, nie mogąc poprosić innych o pomoc, tworząc taki żywy łańcuch wdzięczności.
Taka postawa nie bierze się znikąd. Jaka jest jej przyczyna?
Może to być kwestią wstydu, jakiejś fałszywej dumy lub niskiego poczucia wartości. Może kwestią takiego ukrytego doświadczenia: nie mogę być kochany, nie mogę przyjąć miłości. Często ci, którzy nie potrafią przyjąć pomocy, chcą być kochani przez to, co dają, ale jednocześnie nie mogą doświadczyć miłości drugiego człowieka. Czyli jakoś zaprzeczają swojej potrzebie bycia kochanym, kochając przez dar dla kogoś innego, ale jednocześnie nie mogą się tym samym napełnić. Myślę, że każdy z tych elementów tworzy taką tragiczną sytuację kogoś, kto jest zubożony, z poczuciem masochizmu wewnętrznego, może często wypalony. Od takiego pomagania i jednoczesnej niemożności przyjmowania pomocy zaczyna się niezdrowy egocentryzm. Zaczyna się jakaś tragedia samotności.
Czy można poprawnie kochać inne osoby, jeśli nie potrafimy kochać samych siebie?
Ewangelia mówi nam o tym, że by móc kochać innych w sposób uporządkowany, nie używając ich do różnych własnych celów, trzeba też umieć pokochać siebie samego. I myślę, że te dwa płuca miłości - tak to bym obrazowo ujął - są bardzo istotne w pełnym oddychaniu. Jeśli jedno z nich nie działa, to człowiek jest trochę jak astmatyk, czyli krztusi się i dusi własnym egoizmem. Nie potrafi jednocześnie podarować miłości i jej przyjąć. Żeby móc dobrze i prawidłowo kochać, niezbędny jest dobry stosunek do siebie samego - akceptujący, afirmujący. Nie egocentryczny, ale jednocześnie taki, który mówi o tym, że ja też jestem kimś, kto jest wart miłości i że również mogę mieć wsparcie od innych, mogę o nie poprosić. Wtedy łatwiej jest też dawać.
Wróćmy jeszcze do wstydu. Wstydzimy się przed innymi czy przed sobą samym?
To zależy, jakiego rodzaju jest to wstyd. Z pewnością bardziej boli nas to, jak inni nas widzą i oceniają. Kierowanie się opinią innych jest istotne we wzrastaniu czy dojrzewaniu. Natomiast jest to bardzo nieprzyjemne i miażdżące, kiedy się od niej uzależniamy, kiedy kierujemy się czyimś wzrokiem, a nie swoim, patrząc na nasze życie.
Ale wstydzimy się też siebie samych, i to jest cenny wstyd. Wcale bym z niego nie rezygnował. Mam na myśli taki wstyd sumienia, który często może nam podpowiadać, że coś jest nie w porządku, nad czymś powinniśmy popracować, coś jest niezgodne z naszymi zasadami, z naszym kompasem życiowym. Myślę, że ten wstyd jest czymś bardzo cennym. Wcale bym się nie wstydził wstydzić. Jeśli nie będziemy potrafili się wstydzić, nie będziemy mogli poczuć się słabi na tyle, by móc prosić o pomoc. Wówczas łatwo wpadniemy w pułapkę perfekcjonizmu, a w jego świetle każdy proszący, potrzebujący - nie wyłączając nas samych - wyda się kimś bezwartościowym.
W jaki sposób przełamać wstyd zewnętrzny?
Myślę, że warto rozmawiać ze sobą, bo często przyjmujemy opinię innych bez możliwości rozmawiania o tym, dlaczego tak się dzieje. Warto rozmawiać z najbliższą osobą czy z kimś ważnym dla nas, która pomaga nam obiektywizować to, czy rzeczywiście jesteśmy szczerzy wobec siebie. Po drugie, często trzeba pamiętać o tym, że do końca życia będziemy dla samych siebie najbliższymi towarzyszami, będziemy ze sobą, a nie z tymi, których chcemy zadowolić, unikając wstydu. Więc jak to powiedział kiedyś Władysław Bartoszewski: warto być przyzwoitym, żeby rzeczywiście móc ze sobą do końca życia przeżyć to życie w dobrym towarzystwie. Kiedy robimy coś ze względu na kogoś, warto mieć świadomość, że ta osoba jest dla mnie kimś ważnym, ale nie może być wyznacznikiem mojego życia.
Jak pomagać, aby tą pomocą nie upokorzyć?
Pomagać, nie mając recepty na czyjeś życie. Jeżeli ją mamy, to znaczy, że ubraliśmy tę osobę w swoją własną miarę. Prawdziwe pomaganie jest związane z pytaniami, zainteresowaniem. One zawsze otwierają drugą osobę na jej własne myśli i własne spostrzeżenia, dając pewną wolność. Druga ważna rzecz to takt. Nie każdy temat jest odpowiedni na przykład na wieczerzę wigilijną. Istotne jest też to, czy między nami jest bliska więź, która pozwala nam na pomoc, czy raczej jesteśmy w roli kogoś, kto jest postrzegany jako wszystkowiedzący i możemy być odebrani jako wyższościowi wobec osoby, której chcemy pomóc.
Święta to czas, kiedy szczególnie głośno mówimy o wyrozumiałości, życzliwości, pomocy. Z czego to wynika?
Kiedy w rodzinie pojawia się dziecko - tak jak w święto Bożego Narodzenia pojawia się Dziecię Jezus - ono sprawia, że wszyscy dorośli jakoś miękną. Być może to też jest efekt dziecka w rodzinie, kiedy raczej staramy się, aby nasze głosy się ściszyły, abyśmy nie zaburzali pewnej atmosfery, mieli możliwość spotkania z kimś niewinnym, kimś nowym w naszym życiu. To może być dla nas otuchą, przynosić ukojenie, pozwala doświadczyć bliskości.
I tutaj ponownie pojawia się problem: potrafimy być życzliwi i wyrozumiali dla innych, ale dla siebie samych już niekoniecznie.
Tak. Ta życzliwość może niech będzie też otuchą dla tych wszystkich, którzy są tak mocno wobec siebie niewyrozumiali. Jezus przychodzi do każdego i rodzi się w sercu każdego człowieka. Nie jest to święto zastrzeżone dla doskonałych i spełnionych. Jezus rodzi się w stajni. Tam nie było wygód, nie było przyjemnie. Był gnój. Jeśli mamy do siebie taki stosunek jak do tej stajenki, to pamiętajmy, że w takich warunkach Jezus się narodził.
Każdy z nas ma indywidualną historię. Myślę, że są w nas wpisane pewne stereotypy patrzenia na siebie, oparte o wczesne dziecięce relacje z najbliższymi nam osobami. Być może jakieś krzywdzące opinie na nasz temat czy jakieś tragiczne sytuacje, których byliśmy świadkami. Może warto w tym czasie świąt właśnie zwrócić uwagę na to, że skoro rodzi się życie, to rodzi się też nadzieja, że nie ma sytuacji nie do przekroczenia, a nawet jeśli takie nas dotykają, to nie musimy być w nich osamotnieni. Warto podjąć decyzję o skonfrontowaniu się z tą stajnią w nas. Wejrzeć w te bardzo upokarzające czy pozbawiające nas poczucia wartości doświadczenia w taki sposób, że może to Dziecię da nam odwagę do zmiany, do podjęcia pracy nad sobą.
W jaki sposób przeżyć święta, żeby odnaleźć w nich to, czego na co dzień najbardziej nam brakuje?
Przede wszystkim warto się zatrzymać i zwrócić uwagę na duchowy aspekt świąt. Jeśli tego nie zrobimy, to będą to znowu święta przejedzone, przespane, przeoglądane tysiącami seriali. Zastanówmy się nad swoją wiarą, wartościami, jakością naszych relacji czy sensem swojego życia. Zapytajmy się o to, czym kierujemy się w swoim życiu, w jaki sposób możemy pielęgnować swoje sumienie, troszczyć się o prawdę, dobro i miłość. To najlepsze, co możemy zrobić, czyli dać sobie czas na pobycie z sobą samym i ze swoimi myślami, wokół swojego wnętrza, w którym rodzi się Jezus.
Niektóre osoby to może przerażać.
Dla niektórych może to być przerażające, ale dodałbym otuchy: do tej ciemnej stajni, chłodnego miejsca wiejącego pustką, wchodzi Maryja z Józefem. Przychodzą pastuszkowie, rodzi się Dziecię. To jest ten, który jest światłością, rozprasza ciemności grzechu, upadku, śmierci, pustki i przerażenia. Może to ważne, żebyśmy tego doświadczyli w te święta. Nie jesteśmy sami, choćby samotność nas zżerała od środka.
Nawet jeśli nas przeraża, to nie jest wstydem się bać.
Oczywiście. Lęk jest wpisany całkowicie w naszą naturę, ale warto bać się w taki sposób, żeby pielęgnować w sobie otwartość na miłość. Zdrowiej bać się, że za mało kocham. Nie pozwólmy lękowi na to, żeby nas paraliżował i sprawił, że się jeszcze bardziej wycofujemy, uciekamy z życia.
Wszystko runęło, ale może tego potrzebowaliśmy, żeby zrozumieć, o co w życiu tak naprawdę chodzi. Zatrzymać się.
Być może dlatego tak czekamy na Boże Narodzenie, choć niektórzy przerażają się właśnie chociażby z powodu zatrzymania się w tym czasie i tych więzi rodzinnych, które też czasem są trudne. Może to jest dla nas taka szansa: choć te trzy lata nas zrujnowały, to tu przychodzi ten moment, kiedy możemy na nowo się narodzić.
Czego życzy nam Ojciec na te święta i czego sami powinniśmy sobie życzyć?
Przede wszystkim życzyłbym wszystkim i sobie takiej wiary w możliwość spojrzenia na nowo na swoje życie. Życzyłbym takiej nowości, którą przynosi Dziecię Jezus. Takiej związanej z wiarą w to, że ten trudny świat - zarówno ogólnoświatowe trudności, jak i dotykające nas kryzysy osobiste - nie ma ostatniego słowa w naszym życiu. To dla mnie bardzo ważne życzenie: żebyśmy nie poddali się martwocie. Życie zawsze zwycięża śmierć, a to nowo narodzone ma potencjał, by się w nas rozwijać. Trzeba się nam tym Życiem zaopiekować.